- W empik go
Miało być zabawnie, a wyszło jak zwykle - ebook
Miało być zabawnie, a wyszło jak zwykle - ebook
Nadzwyczajna książka o zwyczajnym życiu niezwyczajnej kobiety.
O wiecznym, wdrukowanym w DNA poczuciu niedopasowania. O presji i oczekiwaniach. O wewnętrznym krytyku, lęku przed zmianami i potrzebie samowystarczalności. O życiowej poprzeczce, którą stawiamy sobie tak wysoko, żeby tylko jej nie przeskoczyć. O sto pięćdziesiątym czwartym scenariuszu na nowe życie spakowane w kilku walizkach. Na szczęście ten życiowy bagaż wyładowany jest też ogromną nadzieją, wdzięcznością, docenianiem i akceptacją. Dlatego Dorota Szelągowska, specjalistka od urządzania wnętrz, ale nie zawsze od urządzania życia:
– doda otuchy tym, którzy myślą, że tylko oni mają pecha,
– rozbawi tych, dla których szklanka jest zawsze do połowy pustą,
– da do myślenia tym, którzy idą przez życie niefrasobliwie,
– zachęci do działania tych, którzy utknęli na życiowych mieliznach.
„Często staję przed lustrem i się sobie przedstawiam. Bo większość tego, co wiedziałam, po prostu się przeterminowała. Okazuje się, że po 40 latach system załadował mi się na nowo. Fenomenalne uczucie. Bez lęku, z cierpliwością i zaufaniem. I jedyne, co mam do powiedzenia, to że w każdym przypadku warto się przyjrzeć terminowi ważności. A jeśli nie jesteśmy pewni, to po prostu spróbować. Nie odkładać na później. Żyć”.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8032-892-1 |
Rozmiar pliku: | 4,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od lat piszę felietony, których nikt nie czyta. To znaczy myślałam, że ich nikt nie czyta, bo jak napisałam, że Matka ma raka, to nagle się okazało, że czytają wszyscy. I wszyscy postanowili o tym napisać: „Czy to prawda, czy licentia poetica?” – zapytała jedna pani, która zadzwoniła do mojej firmy. Nożeż kurwa, jak ja bym miała taką licencję albo poetykę, tobym nie wydobyła z siebie ani słowa. Nigdy.
Zresztą ten tekst był dowodem na moją największą głupotę.
Od zawsze najbardziej boję się końców i rzeczy nieodwracalnych. Znaczy, że coś spierdolę i nie będzie można tego naprawić. Zabiję kogoś, sprawię przykrość, koncertowo spieprzę i zeżrą mnie wyrzuty sumienia. No i tym drugim było właśnie napisanie tego tekstu.
Nie spałam i bolał mnie brzuch. Matka po drugiej operacji, ja w Hiszpanii. Napisałam jej esemesa kajającego, ale nie odczytała z powodu naćpania przeciwbólowymi. Literki jej skakały. Zadzwoniłam i powiedziałam, że jestem kretynką, nie miałam prawa zdradzać jej prywatnych spraw i nie umiem wytłumaczyć, co mi odbiło. Powiedziała, że nie ma sprawy. A potem nagrała filmik na Instagram z życzeniami obalenia rządu.
Wszyscy myślą, że jestem miła. A ja wcale nie jestem. Nie jestem też taka, jak piszą w komentarzach na Pudelku, tylko gdzieś pośrodku. Mój kolega Wojtek twierdzi, że mam dobry charakter, ale mu nie wierzę. Dobrych mam przyjaciół i całkiem dobrze gotuję.
Jedną z moich największych przyjemności jest karmienie ludzi, sprzątanie oraz wszystko, co robi się w domu pomiędzy.
Czasami chciałabym powiedzieć, co naprawdę myślę o świecie, ale nie mogę. Bo musiałabym napisać złe rzeczy o innych ludziach, a to są ich złe rzeczy, więc po co.
Bywam szczęśliwa. Głównie kiedy planuję. Niespecjalnie umiem żyć tu i teraz, choć miewam takie incydenty. Na przykład kiedy pojechałam z Molską do Azji.
Z tym planowaniem to zaczęło się w dzieciństwie, jak dostałam Księgę nastolatków Ireny Gumowskiej. To był pierwszy poradnik, jaki przeczytałam. Wiecie: jak ścielić łóżko, kiedy wietrzyć pościel, jak sprzątać i robić harmonogram dnia. Na okładce pyzate dziewczę z zaciętym wyrazem twarzy, autorstwa Edwarda Lutczyna, w środku podręcznik dla młodocianych aspirujących gospodyń domowych. Kochałam to. To były czasy, kiedy najbardziej na świecie chciałam zostać gospodynią domową. Byłam pewna, że to one zajmują się również przemeblowywaniem, a to potrafiłam najlepiej. Po Mamie, rzecz jasna. Ale o tym napiszę później.
Na co dzień poza planowaniem, sprzątaniem i gotowaniem zajmuję się też tęsknotą za wielką miłością i normalną rodziną, w której ni cholery nie umiałabym wytrzymać. Chyba. Znaczy wszystko na to wskazuje. Na miłości swojego życia zwykłam wybierać facetów, którzy nie są mną zainteresowani, natomiast ci, którzy kochają mnie na zabój, niespecjalnie wzbudzają moje zainteresowanie. Co nie zmienia faktu, że byłam trzy razy mężatką, ślub brałam cztery razy, tyle samo rozwód. I nie jest to powód do dumy, choć uwielbiam używać w rozmowie stwierdzenia: „Jeden z moich byłych mężów”; czuję się wtedy jak gwiazda kina amerykańskiego lat 50.
Z rzeczy niemiłych mam stado rozstępów na całym ciele, uzależnienie od papierosów, nadżerki żołądka, przepukliny kręgosłupa i nerwicę lękową.
W terapii byłam miliard lat. W różnych terapiach. Przerobiłam to, co umiałam, i pewnie jeszcze kiedyś wrócę po więcej. Na razie zażegnałam ataki paniki, które przez kilka lat rujnowały mi życie. Potrafię nazywać emocje, poczuć je i brać codziennie 10 miligramów leku, który odpowiada za poziom serotoniny w mojej głowie. Jest okej.
Poza tym, że znacie mnie jako miłą panią z telewizji, która pomaga ludziom i robi remonty, jestem też naprawdę dobrą projektantką wnętrz. I nieźle piszę. Prawdopodobnie na tyle nieźle, że nawet gdyby nie ta pierwsza rzecz, to ktoś chciałby to czytać. I wydać.
Z drugiej strony, wydawnictwo chciało zatytułować tę książkę „Tak się urządziłam”, więc może nie...
Dorota was urządzi.
Jak Gośka Łupina wymyśliła ten tytuł, to wcale nie byłam przekonana, ale 10 lat temu mało miałam do gadania w tym temacie. I dobrze. Kilka lat później ktoś zrobił badania wartości tego zlepka trzech słów. Wyszło dużo. Kiedyś słyszałam, jak pod monopolowym jeden pan o chwiejnym kroku i umyśle krzyknął do drugiego z obitą twarzą: „Zygmunt! Kto cię tak urządził? Dorota?” i zatoczył się, rechocząc.
Zresztą zupełnie nie rozumiem, po co moja stacja wymyśliła potem 12 innych tytułów programów, jakie prowadziłam. Serio. Dwanaście. A i tak ludzie pamiętają ten pierwszy. Strata czasu.
Z tym tytułem książki jest jednak inaczej. Bo choć część felietonów, które przeczytacie, jest taka właśnie jak ja z telewizji – wspierająca i ratująca świat, to część już nie. Te drugie są prawdziwsze. A jak mnie coś bardzo boli, to piszę opowiadania. Też ich tu kilka jest.
W ogóle chyba w środku jestem smutna. I smutek interesuje mnie dużo bardziej niż cokolwiek innego. I jakoś mi specjalnie nie przeszkadza. Choć wiem, że gorzej się sprzedaje.
Może przy każdym tekście powinny być oznaczenia, takie jak w restauracjach? Wiecie, że wegańskie albo gluten, albo skorupiaki? Tyle że tu byłyby emocje i stany. Wszystko w wersji rysunkowej. Podnoszenie na duchu wyglądałoby tak:
Nieźle, co?
Zobaczymy, czy na to pójdą.
Tak czy siak, miałam dopisać coś zabawnego, żeby nie było tak smutno. Ale jakoś się nie zanosi, kiedy czytam to, co dopisałam.
No dobra, czuję się jak Morgan Freeman w roli Boga i narratora i zamierzam to wykorzystać. Miłego!
.
Myśleliście, że tu już będzie właściwa książka?
A nieee. Niespodzianka.
Skąd pomysł, że ona w ogóle będzie?
Może to po prostu przypadkowe litery w twardej oprawie. Chyba że wydawnictwo da miękką. Albo, wiecie, oszustwo, takie jak w niektórych książkach celebrytów. Otwierasz, a tam nic. Serio. Widziałam kiedyś w Inmedio na lotnisku.
Tak w ogóle to lubię słowo „celebryta”. Nie uwłacza mi, choć niektórzy, jak powiedzą o mnie „celebrytka”, to potem dodają: Przepraszam. Albo od „przepraszam” zaczynają.
No dobra, prawdziwa książka będzie, ale zanim to nastąpi, mam do Was jeszcze jedno pytanie: Czy zbiór felietonów – nawet z komentarzami – to prawdziwa książka?
Tak mi jakoś przyszło do głowy. Ale nie o to! Teraz to już naprawdę. Bo ja naprawdę nie wiem, jaka powinna być kolejność tych tekstów.
Wiele z nich, najczęściej w skróconych wersjach, ukazało się w „Wysokich Obcasach Extra” i w „Olivii” na przestrzeni kilku ostatnich lat.
Jeśli jakimś cudem nie zauważyliście, bo na przykład mieszkaliście wtedy w tunelach pod ziemią, leżeliście w śpiączce albo podróżowaliście w kosmosie, to były lata, w których wydarzyło się WSZYSTKO. Pandemia, wojna, upadek tego, co znaliśmy, w tym polskiej konstytucji, do tego trzeba dodać wielokrotnie złamane serce, dziecko opuszczające gniazdo, przeprowadzki i kilkadziesiąt remontów. Te cztery wymienione jako ostatnie to u mnie, nie wiem, jak u Was.
Moje felietony często komentowały tę rzeczywistość, a potem okrutnie się przeterminowały. To może zacznę od terminu ważności; przynajmniej będzie jakaś klamra.
TERMIN WAŻNOŚCI
Luty. Czyli nadszedł ten moment w roku, kiedy siłownie z ulgą wracają we władanie stałych bywalców, cateringi dietetyczne odnotowują miarowy spadek obrotów, a sprzedaż papierosów wraca powoli do stanu z ubiegłego roku. Taka kolej rzeczy – postanowienia noworoczne bledną w obliczu codziennych obowiązków i taki stan będzie trwał, dopóki wiosenne słońce nie przypomni o zbliżającym się lecie. Wtedy siłownie z cateringami znowu odbiją, ale z fajkami nie będzie tak łatwo. W końcu ciepło, ogródki, prosecco na tarasie – nareszcie można palić, nie czując się jak wyrzutek. Zmarznięty w dodatku. Swoją drogą to ciekawe, że najczęściej obiecujemy sobie, że w końcu schudniemy, rzucimy, przebiegniemy, a nie myślimy o spektakularnym rozwoju intelektualnym.
Ja sobie na przykład już nie obiecuję, bo mi się obietnice przeterminowują. Tak jak marzenia zresztą. Ostatnio nawet zauważyłam, że przeterminowały mi się przekonania na własny temat. Ale od początku. Nie znoszę ideologii oszczędzania. Więcej – to jest jak uczulenie. Dziwne, szczególnie że wychowałam się w skromnych warunkach, żeby nie powiedzieć mocno okrojonych z rzeczy materialnych, ale może to właśnie tu należy dopatrywać się etymologii tego zjawiska. Pamiętam dobrze cienie do powiek mojej Matki, które leżały latami w oddzielnej szufladce, odgrywając rolę jakiejś relikwii lepszych czasów. Drugiego stopnia. Trzeba je było oszczędzać niczym najcenniejszą przyprawę. Nie mogłam się nimi bawić jako dziecko, dodawać sobie urody jako nastolatka, za to jako osoba dorosła w końcu miałam z nimi upragnioną styczność, kiedy wyrzuciłam je do kosza. Przeterminowane o 15 lat. Razem z puszeczką kawioru, którą Matka dostała w latach 90. i schowała na specjalną okazję. Nawet moje dodatkowe kilogramy, które pojawiły się w okolicach piątej klasy podstawówki, miały najprawdopodobniej początek w oszczędzaniu mięska na koniec, więc napychałam się ziemniakami, a przyjemność z drogocennego rarytasu była żadna. No, ale zostawiać coś na talerzu to marnotrawstwo.
I tu dochodzimy do meritum. Bo z postanowieniami i marzeniami jest tak samo. One też mają datę ważności – jeśli je oszczędzasz, po prostu będzie za późno. Nie, nie pojedziesz już na erazmusa do Portugalii, żeby poznać kulturę i język, jeśli masz dwójkę dzieci i męża. Też z językami. Nie zaczniesz dbać o związek, jeśli właśnie wzięłaś rozwód, i nie będziesz utrzymywać porządku w samochodzie, który właśnie sprzedałaś. No i może już nie chcesz wcale schudnąć, bo okazało się, że po „40” akceptacja własnego ciała jest wprost proporcjonalna do spowolnienia metabolizmu. A poza tym to jednak jesteś szczęśliwsza, jak jesz, niż jak chudniesz. I te hordy sukienek w twojej szafie, co to kiedyś na pewno będą już puste na wieki. I tylko metki im tak ładnie tańczą, jak przesuwasz drzwi, wyjmując dres z półki na wysokości oczu. Takie szafy to w ogóle są świadkami upadku wielu marzeń. Upchana torba z włóczkami, bo zawsze chciałaś nauczyć się robić na drutach, te taśmy, co się z nimi ćwiczy, jeśli się w ogóle ćwiczy. Nawet podręcznik do hiszpańskiego się znajdzie. Może weryfikację marzeń należy zacząć od generalnego sprzątania szaf?
Z przekonaniami na swój temat to już zupełnie inna historia. Myślałam, że nie lubię latać, a takie światła miasta oglądane przez pryzmat chmur są naprawdę wspaniałe. I że przenigdy nie oddam nikomu i niczemu kontroli – i bang! Okazuje się, że zupełnie nie miałam racji. Prędkość – lubię, tłuste mięsiwo – jak najbardziej.
Aż często staję przed lustrem i się sobie przedstawiam. Bo większość tego, co wiedziałam, po prostu się przeterminowała. Okazuje się, że po 40 latach system załadował mi się na nowo. Fenomenalne uczucie. Bez lęku, z cierpliwością i zaufaniem.
I jedyne, co mam do powiedzenia, to że w każdym przypadku warto się przyjrzeć terminowi ważności. A jeśli nie jesteśmy pewni, to po prostu spróbować. Nie odkładać na później. Żyć.
.
Wracam do kolejności, bo poradziłam sobie tylko z pierwszym tekstem, ale nadal nie wiem, co dalej.
Za to już wiem, że umieszczenie ich w porządku, w jakim je pisałam, będzie zupełnie bez sensu. Można by oczywiście podzielić teksty tematycznie, tyle że nie do końca wiadomo, o czym one są. To znaczy na pewno są o miłości. Moja Mama tak twierdzi. Ona w ogóle uważa, że wszystko jest o miłości. Ale ma swoją książkę, więc niech ją sobie dzieli, jak chce. Ja robię to tak:
– O czułości i prawdzie. Z przesłaniem. Nawet potrafię mądrze o tym napisać, choć nie ma to nic wspólnego z tym, co i jak robię w życiu i sobie. No, ale krytyk muzyczny nie musi być wirtuozem, co nie?
– Tak zwane pandemiczne. Takie do góry, „paulokoeljo w spódnicy”, w dodatku w czasach zarazy. Wytłumaczę to później, ale takie też tu są.
– Najbardziej osobiste – trochę kartki z pamiętnika – wesołe albo smutne. Nie jestem tam profesorem, którym zwykłam bywać w dziedzinach wszelkich. Po prostu piszę.
– Opowiadania – czyli te, które lubię najbardziej, bo są smutne.
Nie mogę zacząć od smutnych, bo miało być zabawnie, więc muszę pokazać wydawnictwu, że PRZYNAJMNIEJ próbowałam.
Zacznę więc od tych czułych, bo tam jest czasami jakiś żart, a Wy przymkniecie oko na to, że w tej książce czas i kolejność zdarzeń są względne. Okej?
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------