- W empik go
Między światami. Dziennik andersowca 1939–1945 - ebook
Między światami. Dziennik andersowca 1939–1945 - ebook
Dzienniki młodego dandysa, którego los zmusza do podjęcia roli żołnierza. Herzbaum w 1940 roku został aresztowany przez NKWD i wysłany do łagru, stamtąd dotarł do Tatiszczewa i został wcielony do Armii Andersa, z którą przebył szlak bojowy aż do bitwy o Monte Cassino. Autor postrzega świat z wrażliwością artysty, ale i z pewnym dekadenckim dystansem. Dystans taki pojawia się czasem we wspomnieniach spisywanych po latach, tym razem jednak czytelnik dostaje do ręki dziennik spisywany na gorąco – analiza stylu zapisu pokazuje jego zaskakującą wyjątkowość.
Spis treści
Od Wydawcy
Anna Richter
W lesie
Nowy wspaniały świat
Promyk słońca
Odwilż
Chandra
Korespondent wojenny
Pustka
Posłowie
Prof. Norman Davies
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64476-50-1 |
Rozmiar pliku: | 820 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
także:
– Friedrich Kellner, Dziennik sprzeciwu. Tajne zapiski obywatela III Rzeszy 1939–1942
– Hans von Lehndorff, Dziennik z Prus Wschodnich. Zapiski lekarza z lat 1945–1947
– Wolfgang Leonhard, Dzieci rewolucji
– Anja Lundholm, Wrota piekieł. Ravensbrück
– Jerzy Konrad Maciejewski, Zawadiaka. Dzienniki frontowe 1914–1920
– Anatolij Marczenko, Moje zeznania
– Paweł Urbanik, Agnieszka Knyt, Droga na Północ. Antologia norweskiej literatury faktuOD WYDAWCY
Mało brakowało, by ten – zupełnie wyjątkowy – tekst nigdy nie ujrzał światła dziennego. „Ze świstków, pokrytych gęsto wyblakłym, ledwo czytelnym, drobnym pismem, z notatek bazgranych jakimś szyfrem w kalendarzyku, przemycanych przez rewizje kartek, no i oczywiście z pamięci – próbuję ująć okres «za drutami»” – pisał Herzbaum. Notatki te, robione po kryjomu w łagrze, Autor pod koniec wojny uzupełnił o wspomnienia i wygładził. Nieco inny, bo już czysto dziennikowy charakter, mają zapiski czynione w czasie drogi z utworzoną w ZSRR Armią Polską pod dowództwem gen. Władysława Andersa, w szeregach 5 Kresowej Dywizji Piechoty.
Szczęśliwie Herzbaumowi udało się zachować notatniki, by prawie 40 lat po jego śmierci mogły zostać odnalezione w starej walizce w jego domu w Surrey w Wielkiej Brytanii. Córka Autora, Krystyna Mew, porządkując dom po śmierci swojej matki w 2002 roku, trafiła na zniszczone bruliony oraz rysunki i akwarele sygnowane inicjałami ojca. Nie znała polskiego, więc początkowo nie wiedziała, z czym ma do czynienia. Dopiero kilka lat później, dzięki pomocy tłumacza, odkryła prawdę o tej przeszłości – wcześniej nieopowiadanej przez żadne z rodziców. Dzięki staraniom Krystyny Mew, zapiski zostały wydane w angielskim przekładzie, polskojęzyczne oryginały zaś przekazane do Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie. Pomogła ona także w przygotowaniu tej edycji – po raz pierwszy dzienniki Edwarda Herzbauma trafiają w ręce polskich czytelników.
Wyjątkowe jest nie tylko przetrwanie tego świadectwa, ale także – samo jego powstanie. Spisywane na bieżąco relacje z niewoli sowieckiej stanowią dużą rzadkość. Natomiast szczególna umiejętność obserwacji i krytycyzm Autora pozwalają – mimo pewnej fragmentaryczności zapisu – ujrzeć samo sedno sytuacji, w której się znalazł. Dzięki dystansowi do samego siebie, Herzbaum uwalnia się od łatwo narzucających ról: więźnia i żołnierza, ofiary i bohatera – odsłaniając przejmujący obraz stanu świadomości młodego człowieka w trybach wielkiej historii. Mimo ironii, a nawet humoru, z którym opisuje swój los, jawi się on jako wyjątkowo gorzki. Nawet okresowi powrotu z armią Andersa i zwycięskich walk na froncie włoskim brak uczuć triumfu czy choćby satysfakcji. Jest to w istocie czas stopniowego uświadamiania sobie, że nie czeka na nich – na całe jego pokolenie – żadna przyszłość. Wojna pozbawiła ich wartości i marzeń.
Choć Herzbaum wówczas nie widział dla siebie jutra, jego dalsze losy wskazują, że prowadził życie pełne pasji i wyzwań intelektualnych. Córka i pasierbica wspominają go jako człowieka zamkniętego w sobie, ale z wielkim apetytem na życie. Fascynowała go nowoczesna architektura i wzornictwo oraz wszelkie nowinki technologiczne. Nie porzucał także największych pasji z młodości – pływania i gór.
Być może te dzienniki nie miały nigdy trafić do szerszej publiczności. Choć Autor miał niewątpliwy, naturalny talent pisarski, czego dowodzą choćby rozmaite szkice zachowane wraz z dziennikami, te ostatnie czynił raczej na własny użytek, sam niezbyt pewny swojej motywacji. Wielką wartością zapisu jest – stąd właśnie wynikające – skupienie na emocjonalnej stronie doświadczenia. Rejestracja codzienności stanowi tylko punkt wyjścia do refleksji nad samym sobą.
Anna RichterW LESIE
Ze świstków, pokrytych gęsto wyblakym, ledwo czytelnym, drobnym pismem, z notatek bazgranych jakimś szyfrem w kalendarzyku, przemycanych przez rewizje kartek, no i oczywiście z pamięci – próbuję ująć okres „za drutami”.
Pieriebory, lazaret, 20 lipca 1940
Gdybym zaczął od początku – kim jestem, skąd, jak i tak dalej – musiałbym poruszyć masę spraw, które właściwie tu wcale nie należą i o których dzisiaj nie mogę ani nie chcę myśleć. Muszę jednak opowiedzieć, w jaki sposób się dostałem tutaj – do szpitala w głębokiej Rosji. Z konieczności więc sięgnę pamięcią trochę wstecz.
Wrzesień 1939, klęska
Obudziłem się zziębnięty i zdrętwiały. Niebo było ołowianoszare, a na wschodzie jaśniała pomarańczowa smuga. Pożary zostały za nami. Wygramoliłem się, odnalazłem swój hełm i szturchnąłem kolegę, który siedząc obok kaprala, zdrzemnął się mimo wstrząsów wózka. Polazł na tył, a ja zająłem jego miejsce. Powoli nastawał dzień.
Kapral ciągle powoził, jego jasne, wodniste oczy pod wypłowiałymi brwiami były bacznie wlepione w smugę na niebie. I ja patrzyłem, aż oczy bolały – ale nie widzieliśmy niczego. Nie mogliśmy też niczego słyszeć, stukot kół głuszył wszystko. Trzymałem mocno karabin, jakbym się bał, że go zgubię. Nawet jeszcze raz sprawdziłem, czy nabój jest w lufie – tak jak gdybym o tym nie wiedział.
Dziś dopiero widzę, jak śmieszna była ta jazda: paru wystraszonych żołnierzy i półcywilów na trzęsącym się wózku, z karabinami przygotowanymi do strzału – gotowych, by mierzyć do kogo bądź. Szkapa już ledwo ciągnęła, kiwaliśmy się, podskakiwali na wybojach i patrzyli w niebo z napiętą, prawie bolesną uwagą. Niebo było puste, więc czuliśmy się coraz lepiej. Już odczuwaliśmy swoją wyższość nad tymi, którzy ciągnęli pieszo, już zapomnieliśmy, że jeszcze w nocy myśmy wyglądali nie lepiej.
Nie wiem, jak długo się tak tłukliśmy. Pamiętam, że już słońce świeciło, gdy wokoło huknęły wybuchy. Zeskoczyliśmy z wozu – i w pole. Nie chowaliśmy się w rowach, zbyt wiele razy widzieliśmy tam leżących z żółtymi twarzami.
Gnając polem równolegle do drogi, zrozumiałem, że to nie jest bombardowanie. Obok mnie sapało kapralisko. Znowu wybuchy. Dotarło do mnie, że kapral krzyczy – ale dopiero po sporej chwili pojąłem to słowo: „Artyleria!”. Artyleria? Skąd!? Co?
Lecę po zaoranym polu, zostawiam kaprala, wpadam do jakiejś dziury, pędzę dalej. Znowu wstrząsy i wybuchy. Potem coś strasznie zawyło, upadłem, ogłuszyło mnie, ziemia spada grudkami, serce aż się zachłystuje strachem, w uszach szumi i huczy. Podnoszę się na kolana, patrzę półprzytomnie na świeżą, rozoraną jamę w trawie…
Pod drzewem leży żołnierz, wrzeszczy coś do mnie, nie słyszę, nie rozumiem. Po ruchu warg wreszcie się domyślam – krzyczy: „Padnij!”. Padam koło niego i leżymy płasko, kurczowo przyciśnięci do ziemi, tylko głowy podnosimy. Po chwili znowu gwiżdże, wtulamy nosy w trawę, znowu ogłuszający, a jednak tępy wybuch. To dalej, to bliżej, pełno kurzu, nic nie widać. Trwożliwie kulę się w sobie; teraz dopiero widzę, że ciągle ściskam karabin.
Potem robi się spokojnie i cisza szumi w uszach. Dym się rozwiewa, słychać krzyki i nawoływania. Tu, gdzie przed chwilą jeszcze była gładka, zielona łąka, teraz czernią się świeże leje – blisko, tak blisko! Leżymy dalej i patrzymy na pustą drogę. Cisza, słońce, krople rosy iskrzą się w trawie. Czekamy. Czekamy, nie wiadomo na co. I doczekaliśmy się.
Z początku nie zrozumieliśmy. Patrzyliśmy na szare, duże cielska czołgów i nie rozumieliśmy. Nawet pomyślałem: to pewno do tych czołgów tak prali! Siwoszare cielska z wyciem i grzechotem suną po szosie, w tumanach kurzu, który je prawie zasłania. Liczymy – trzy, cztery, sześć, siedem… Na wieżyczce ostatniego, dwunastego, powiewał trójkątny, czerwony proporczyk. Na czerwonym tle białe koło, a w kole czarna swastyka… Patrzę w oczy kolegi, on na mnie. Chce coś powiedzieć, ale widocznie nie może wykrztusić słowa. Robi się nagle zimno, jeszcze mocniej wciskamy się w trawę – do czołgów jest tylko kilkadziesiąt metrów. W głowie chaos, żadna myśl nie może się sformować, bo przecież niemożliwe…
Czołgi przeszły i tylko kurz świadczył o ich niedawnej obecności. Skuleni, skurczeni, kryjąc się za krzakami i wykorzystując każdą zasłonę, gnamy w tył, w las. Wpadamy między drzewa. Tam już jest nas więcej. Mały parów – w nim się chowamy. Patrzymy przez krzaki na drogę: ciężarówki, czołgi i samochody – ale nie nasze. W słońcu wyraźnie widać zielone mundury. Przez jakiś czas było cicho. Później słychać strzelaninę. Regularne „tatatata” karabinów maszynowych i pojedyncze strzały. Na drodze czy w lesie? Zbliża się, później oddala.
Leżymy w krzakach i prawie się nie odzywamy. Jesteśmy zbyt ogłuszeni, nie wiemy, co mówić. Bo i co powiedzieć? Suchy, wysoki Ślązak stwierdza łagodnie: „Przedarli się, pieruny, ale to nic, to jeszcze długo nie koniec”. Nikt nie wierzy. Nie to nas przeraża, że się przedarli, ale to, że tak gładko, bez walki, że tak cicho… Po drodze jadą ciężarówki z piechotą – jadą i nikt im nie przeszkadza.
Leżymy, słońce grzeje coraz mocniej. Znowu gdzieś strzelanina, ale daleko. Sennie się robi, chciałoby się zasnąć i zapomnieć, uciec od tego bałaganu, wyjść z tego bezwładu. Później samoloty parę razy krążą nad samym lasem. Każdy włazi jeszcze głębiej pod swój krzaczek i tylko czekamy, aż zaczną znowu prać z karabinów maszynowych, ale widać nie zauważyli nas.
Nie wiem, kto pierwszy dostrzegł, kto zaalarmował, ale patrol niemiecki był jeszcze daleko, gdy już się wszyscy schowaliśmy. Znowu poczułem przyjaźnie chłodny dotyk karabinu. Obok mnie, po drugiej stronie krzaka leży Ślązak. Co teraz? Widzę, że on ostrożnie wyciąga karabin do przodu, poprawia się i sprawdza celownik. A z tyłu ktoś szepcze przejmująco: „Nie strzelać! Nie strzelać, sk…y!”. Ktoś podchwytuje: „Nie, to nie ma sensu, nie strzelajcie, oni nas na pewno nie zauważą!”.
A oni idą prosto na nas. Jest ich pięciu. Zielone mundury bardzo wyraźnie odcinają się od ciemnych drzew, słońce gra na hełmach i oporządzeniu. Pierwszy trzyma w ręku pistolet, tamci mają krótkie karabiny o grubej lufie, pewnie maszynowe. Dowódca niesie lornetkę i mapnik. Idą ostrożnie, rozglądają się, coś mówią, stają. Sam nie wiem dlaczego, ale ciekawy jestem, jak wyglądaliby na muszce. Chyba potrafiłbym temu pierwszemu przestrzelić rękę z pistoletem? Znowu ktoś szepcze przerażony: „Jezu…”, a drugi powtarza: „Tylko nie strzelajcie, chłopcy!”. Ogarnia mnie złość. Czegoż wy właściwie chcecie? Czekać, aż was za uszy wyciągną? I to są żołnierze?! A może oni mają rację…
I wtedy słyszę suchy trzask karabinu obok mnie i dowódca skręca się, pada na kolana i osuwa się na ziemię. Patrzę na Ślązaka, on już zarepetował i znowu się składa, uważnie, spokojnie, prawie z czułością. Zielone plamy rozsypały się, słychać króciutkie serie: „Bryz, brrryz” – jeden z nich biegnie, ucieka, znowu krótki trzask karabinu, upadł na ziemię.
Teraz i inni u nas strzelają. A potem mam na muszce hełm i twarz, i ciemne wyłogi na kołnierzu – nawet nie czuję kopnięcia karabinu, głowa w hełmie opada bezwładnie; wiem, że trafiłem. Szukam dalej w gęstym poszyciu. Jeden się zrywa, czeka i nie wie, w którą stronę uciekać – dobrze go rozumiem, wiem, co to strach. Teraz się prostuje, ściągam spust, zwala się jak podcięty, znowu czekam – nikt się nie pokazuje. Czy to już wszyscy?
Ktoś szarpie mnie brutalnie za ramię: „Chodź!”. To Ślązak. Teraz dopiero widzę, że reszta już dała chodu. Uciekamy przez spokojny, słoneczny las, najpierw szybko, później coraz wolniej. Zbieramy się wszyscy. Nikt już nie mówi o tym, czy dobrze zrobiliśmy, czy nie – ale jesteśmy raczej zadowoleni. Cofamy się głębiej w las.
Wrzesień 1939, schwytany przez Niemców
Gdy słońce się podnosi, robi się niemożliwie gorąco. Pić się chce coraz bardziej. Siedzimy tak ciasno, że nie można się poruszyć. Wstawać nie wolno, rudy zaraz się rozdziera nieludzkim wrzaskiem: „Nieder!”¹. Nawet sobie nie wyobrażałem, że można po niemiecku tak szczekać, zamiast mówić. Zresztą oni wszyscy tak szczekają. Kiedyś słyszałem niemiecki zupełnie inny. No tak, ale ten Niemiec jest rudy. Precz z rudymi!
Teraz znowu kogoś kopie. Dobrze, że siedzę w głębi, bo nie daj Boże takiemu wpaść w oko. Przed nami jest droga, a właściwie kurz; biały kurz, który osiada wszędzie, którego pełno jest w naszych ubraniach, na twarzach, w ustach. A w tym kurzu coś jedzie, czołgi czy jakaś inna cholera. Oddzielili nas, żołnierzy, od cywilów – po co? My wcale nie jesteśmy żołnierzami, jesteśmy cywilami w mundurach – albo też małpami w mundurach.
Nawet nie mogę ocenić, ilu nas jest, po prostu dużo. Bardzo dużo nawet. Wokoło tylko głowy i żółtawe plamy mundurów. Właściwie nasze mundury dużo lepiej się zlewają z terenem niż te ich siwozielone. A skąd ja się właściwie wziąłem w mundurze – przecież kto jak kto, ale ja na pewno żołnierzem nie jestem! Gdybym przedtem zrzucił tę bluzę, byłbym po tamtej stronie kurzu. Póki jeszcze miałem karabin, czułem się związany ze wszystkimi, ale teraz… Zresztą, nie tylko ja to czuję, w ogóle wszelkie poczucie łączności znikło.
Więc powtarzam: dlaczego ja nie jestem cywil? I tak wszystko się skończyło. Co znaczy – skończyło? Nie rozumiem. Zresztą, nie szkodzi, nikt już niczego nie rozumie. Tylko głowa boli. I nogi bolą. W ogóle wszystko boli. Spać się chce. A właściwie to już drugi dzień nie jadłem, a głodu nie czuję. Tylko pragnienie. Tam z przodu, koło drzewa, jest woda. Młody żołnierz niemiecki o bladej cerze i odstających uszach nosi wiadrem wodę ze studni – później patrzy z pogardą na kotłującą się ciżbę i wraca z pustym wiadrem do studni. Wiem, że choćbym miał umrzeć z pragnienia, to tam nie pójdę.
Z tyłu robi się ruch, słychać krzyki, ale nie warto się odwracać. Obok mnie siedzi jakiś czerwony na twarzy człowiek z długimi wiechciami wąsów, które z przejęciem skubie i do tego myśli tak poważnie, że czoło mu się marszczy jak mleko na kuchni. Z drugiej strony do moich kolan przyciska się chłopiec, który nacisnął furażerkę na twarz i usiłuje spać. Jest bardzo młody, chyba jeszcze młodszy ode mnie. Ten z wąsami pyta wolno i poważnie, a głos ma jak skrzypiące wrota w stajni:
– Który dziś mamy?
– Siódmy – odpowiadam niechętnie.
– Na pewno? – martwią się wąsy.
– Nie! – odpalam wściekły, ale wąsy nie słuchają.
– Siódmy? – mruczy i drapie się po czerwonym nosie. – Akurat siódmy?
No i cóż z tego? Chcesz, żebym się spytał dlaczego? Nie spytam się, bałwanie, pijaku – w ogóle jakim prawem kartofel jest czerwony i ma wąsy? Szczeniak poprawia się i kładzie mi swoją głowę na brzuchu, może jemu tak wygodnie, ale mnie na pewno nie. Mimo to nie budzę go. Zresztą, wcale nie śpi, otwiera powieki, ma szare oczy. Patrzy na mnie, ale nie pyta, co z nami będzie. Ani ja, ani nikt inny nie odpowiada. Choć wszyscy właśnie o tym myślimy. Szczeniak wobec tego znowu przymyka oczy.
Co z nami będzie? Po raz setny myśl potyka się po tych samych drogach. Czy wywiozą, czy rozstrzelają – a może puszczą? Czy wszystkich razem, czy każdego z osobna? Z rana dwóch zastrzelili. Ciekawe dlaczego? Nie, wcale nie ciekawe. W ogóle to wszystko nieważne. Żeby tylko trochę wody dostać! I buty zdjąć! I żeby… Tak z daleka, przez kurz, krzyk i upał miga myśl: żeby tak jeszcze raz, choć na chwilkę – być w domu! W ciągu kilku dni między tym domem a mną wyrasta ściana, nawet sobie nie mogę wyobrazić, nie mogę… Krzyki robią się coraz głośniejsze. Niektórzy wstają. Teraz dociera do mnie ujadanie rudego: „Auf, auf! Verfluchte, los, los, aufstehen!”².
Maszerujemy w kurzu. Kurz zgrzyta między zębami. Wleczemy się bokiem drogi, a z przeciwka oni. Jeden za drugim, wozy, ciężarówki, czołgi, autobusy i znowu ciężarówki. Siwe, stalowosiwe. Strasznie dużo tego jest, niekończący się sznur. I żołnierze, rumiani, weseli, w świecących hełmach – też strasznie dużo, aż za dużo. Patrzą na nas z ciekawością – a my patrzymy w ziemię. Kawaleria, działa, czołgi i piechota na ciężarówkach. Czasem autobus, na którym jeszcze nie zdążyli przemalować napisu „Schicht-Seife” albo „Burger-Bron”. Szerokie ciężarówki spychają nas do rowu, nogi palą jak ogień, koszula mokra od potu przykleiła się do ciała. Kurz nie pozwala oddychać, ci z tyłu popychają. Z boku w blasku leżą nietknięte, spokojne pola, a nad nami błękit czysty i niezmierny. W rowie leżą niemieckie ulotki: „Do polskich żołnierzy”. Już są niepotrzebne. Znowu kursują plotki, co z nami zrobią. Ktoś słyszał, jak oberleutnant mówił, że nas zwolnią, inni się śmieją z takiej nadziei i naiwności. „A na roboty do Niemiec jechać nie chcecie?” Ktoś udowadnia, że jesteśmy jeńcami i nie mają prawa z nami tak postępować.
Po co ci ludzie tyle ględzą? I tak trudno chodzić, a tym bardziej tracić oddech na gadanie. Niektórzy widać doszli do tego samego wniosku, chodzą z minami tak obojętnymi, jakby ich już nic na świecie nie mogło zdziwić. Gdzieś koło siebie widzę kartofla z wąsami. Zwiesił głowę i z trudem trzyma fason. Szczeniak blondynek też gdzieś mignął pomiędzy nieznanymi mordami. W rowie leżą w brązowych kałużach zabite konie i straszliwy smród zatruwa resztki powietrza. Niektóre są zupełnie rozprute, a bebechy rozwleczone wokoło, ale to na nikim nie robi wrażenia. Krew ma specyficzny, kwaśny zapach, zupełnie różny od odoru trupów. A tu leży trup mężczyzny, dziwnie mały, żółty i płaski, jakby przyklejony do ziemi. Wcale nie wygląda na człowieka, raczej na lalkę.
Głowa boli, oczy bolą, nogi ciążą i drętwieją. Ktoś potknął się, upadł i leży. Inni go omijają, nikt na niego nie patrzy, idziemy dalej – ten wstaje. Zamykam oczy – jestem tak wbity w tłum, że i tak muszę się posuwać ze wszystkimi. Jak daleko jeszcze mamy iść? Naprzeciw nam ciągnie nieprzerwanym sznurem wojsko. Dlaczego tylu Niemców nosi okulary? Maszerujemy. Pchają nas. Pchamy się. Idziemy i patrzymy w kurz drogi. Odciski butów, jedne na drugich, przydeptane ślady niezliczonych par, na niektórych widać wyraźnie wszystkie gwoździe. My znowu depczemy po tym i zostawiamy ślady. I pewnie znowu ktoś z tyłu liczy odciski gwoździ. Gdy podnoszę głowę, widzę, że kościół na horyzoncie teraz jest już zupełnie blisko. Na słupach telegraficznych czernieją niemieckie obwieszczenia. Niemcy z samochodów rzucają nam papierosy. Patrzymy w kurz i depczemy po nich. Ktoś się schylił i podniósł. Czy tak się przegrywa wojnę?
Przed nami robi się zator, widzę most. Jakiś Niemiec, który stoi obok, pociesza nas: „Habt keine Angst, ihr kommt bald Heim zu Mutter!”³. Z miejsca zaczynają się sprzeczać, czy to było powiedziane na serio, czy też ironicznie. Większość uważa, że mówił szczerze. Do tego czasu już zdążyłem się zorientować, co to za zator. Przez wąski drewniany most puszczali tylko małymi grupkami – i to biegiem. Dla nadania grupie większego przyspieszenia Niemcy stali na drodze i kolbami bili przechodzących, gdzie się dało, przeważnie w plecy. Z tyłu jeszcze się kłócili co do słów Niemca, wtem umilkli. Zdążyłem mętnie pomyśleć: co za bałagan, jeden daje papierosy, a drugi rozstrzeliwuje, jeden pociesza, a drugi bije!
Już wchodziliśmy na most, starałem się przyspieszyć, mimo bólu i skurczu w nogach, i jakoś od pierwszych nie oberwałem. Natomiast ten przede mną dostał kolbą po głowie i upadł. Chce się podnieść, klęczy – chwytam za rękę i poznaję, to blondynek, który przedtem spał na moich kolanach. Jeszcze ktoś łapie, podnosimy go – w tej chwili i ja dostaję przez plecy i po głowie, aż mnie zamroczyło. Ktoś kopnął mnie, ktoś tamtego i już jesteśmy prawie po drugiej stronie.
Tu jest studnia i można się napić trochę wody, przetrzeć oczy. Ale już znowu ścisk i krzyk, z tyłu popychają i posuwamy się dalej, znowu drogą, w kurzu samochodów i czołgów.
Maszerujemy. Już chyba zawsze będziemy tak maszerować, potykać się i sunąć dalej. Nisko znad drzew opada samolot i z groźnym świstem przelatuje nad głowami – dreszcz strachu przechodzi po wszystkich, ale nie, to niemiecki samolot, już nam nic nie zrobi. Maszyna kładzie się w miękki wiraż, maleje i staje się punkcikiem, który wsiąka w krajobraz. Obok mnie wlecze się mój szczeniak. Mokre blond włosy przykleiły mu się do czoła, furażerkę zgubił, spomiędzy włosów na ucho wije się cieniutka czerwona nitka, twarz ma bardzo bladą, ale spokojną. Wiem, że moja twarz musi wyglądać podobnie. Ani zacięta, ani groźna – raczej bez wyrazu, nawet zmęczenia nie bardzo widać. Najwyraźniej w oczach wlepionych w kurz coś się tli: pogarda.
Jesień 1939, ucieczka
Mały bosy chłopak wrócił z wiadomością, że Niemcy łapią i biorą do roboty, przeważnie do grzebania trupów. Szczególnie szukają księży. Zszedłem wobec tego na pierwszą ścieżkę w pole i okrążyłem osiedle szerokim łukiem. Nie widziałem nikogo, tylko raz na drodze z daleka motocykl – przystanąłem pod drzewem i czekałem, aż warkot się zgubi w popołudniowym słońcu. Szedłem dalej dróżkami, trzymając się z dala od szosy, a kraj zdawał się wymarły. Minąłem domki przy drodze, wszystko ciche i nietknięte, jak w bajce o uśpionym królestwie.
Dopiero dalej spotkałem ślady zniszczenia – spalony dom i konie na drodze, szczątki wozu i na poboczu coś zawiniętego w płaszcz – wcale nie chciało mi się spojrzeć dokładniej, co to właściwie jest. Później na samym środku drogi leżał jeden samotny but. Słońce świeciło spokojnie, ale mnie było jakoś zimno, więc starałem się przyspieszyć kroku mimo bólu w nogach. W ogóle, gdy choć na chwilę przystanąć, to aż trudno było się ruszyć, tak bolało. Mijając wodę, pomyślałem, żeby siąść, zdjąć buty i może przemyć nogi, ale bałem się, że wtedy już ich nie włożę.
Chciałem dostać się z powrotem na szosę; przeszedłem na przełaj przez pole i byłem na skraju miasta. Łatwiej było chodzić po asfalcie. Ulice prawie puste, okiennice zamknięte, dopiero później spotkałem pierwszych ludzi. Nikt nie zwracał na mnie szczególnej uwagi.
Trudno było sobie wyobrazić, że wracam. Nieważne, że Niemcy, że przy każdym kroku ból przeszywa całe ciało aż do głowy – bo wracam. Ogarnęła mnie gorączka i niecierpliwość, ulice ciągnęły się nieskończenie długie, nie zwracałem uwagi na ludzi. Już niedaleko domu złapałem tramwaj, a dopiero widząc konduktora, przypomniałem sobie, że przecież nie mam pieniędzy. Dobrze, że zajechałem, zanim do mnie doszedł. Zlazłem niezręcznie, minąłem niemieckiego oficera, który się odwrócił zdziwiony i jakby rozbawiony, i nim się jeszcze obejrzałem, wiedziałem, że nasz dom stoi. Te parę kroków od przystanku do bramy kosztowały mnie ostatnie siły i trwały wieczność. Buty chyba przylepiły się do ran i za każdym krokiem miałem wrażenie, że zrywam skórę z nóg. Prawie przy bramie minąłem pana Kestnera – szedł z opuszczoną głową i nie zauważył mnie, zanim go nie dotknąłem ręką. Wtedy odwrócił się przestraszony i zdawało mi się, że przez chwilę mnie nie poznał. Nic dziwnego, bo na pewno nigdy mnie takiego nie widział – brudnego, nieogolonego, w cudzym ubraniu. Widziałem, jak na jego twarzy radość mieszała się z przestrachem z powodu mojego wyglądu. Język mi zdrętwiał i musiałem nim poruszyć, zanim wykrztusiłem:
– Co z mamusią?
– Ależ dobrze! – odparł i zaciągnął mnie do bramy. Wyprzedził mnie po schodach i pierwszy wszedł do pokoju matki. Oczekiwałem, że będzie leżała w łóżku, ale była ubrana, bardziej blada niż zwykle – starała się opanować. Chciała mnie objąć, lecz nie pozwoliłem.
– To wszystko – pokazałem swoje ubranie – trzeba wyrzucić!
Upadłem ciężko na krzesło, a tak sucho było mi w ustach, że się dusiłem.
– To nic, dobrze, że wróciłeś.
Uśmiechnąłem się do matki.
– Czy będę mógł się wykąpać? Widzisz, jestem…
Poczułem się strasznie zmęczony, wyciągnąłem nogi i bałem się poruszyć. Matka ciągle na mnie patrzyła, jakby nie była pewna, czy to nie sen.
Wpadła pani Kestnerowa z herbatą, jeszcze bardziej filigranowa niż zwykle, szczebiotała i była doprawdy ucieszona – tylko że naprawdę nie mogłem się skupić na tyle, żeby ją zrozumieć. Chciałem zamieszać herbatę, ale łyżeczka wysunęła mi się z palców i z brzękiem upadła na spodek.
– Jesteś tak zmęczony?
– Trochę, nie bardzo spałem – odparłem, ale myślałem, jak zdjąć buty. Żeby to już ściągnąć, zanim znowu wszystko się sklei. Przecież nie zrobię tego w obecności matki, za skarby!
Matka dała mi ręcznik i piżamę, odprowadziła mnie do łazienki, kuśtykałem ciężko, jak kaleka.
– Dobrze, że wróciłeś – powtarzała i chciała mnie pogłaskać po włosach.
– Nie, mamusiu! Jestem…
– Już dobrze. Tylko nie zaśnij w wodzie!
– Nie zasnę – obiecałem, ale już prawie spałem; jeszcze mi się przypomniało: – Co z Imkiem?
– Nie wiem, nie można dużo wychodzić na ulicę. Wczoraj go jeszcze nie było. Uważaj i nie zaśnij, i nie zamykaj drzwi!
– Dobrze – obiecałem i byłem sam.
Teraz buty. Bolało paskudnie. I jeszcze skarpetki. A teraz do wody – och, diabli by to wzięli! Potrzebne było dobre parę minut, zanim ból minął. Ale po obmyciu okazało się, że nie jest tak źle. Przeważnie odparzone, a skaleczenia zagoją się, bo płytkie. Za tydzień będę chodził. Usiadłem w wannie i momentalnie zasnąłem. Obudziłem się z dreszczem, gdy usłyszałem pukanie i głos.
– Edziu!
– Dobrze, zaraz – odpowiedziałem. Nalałem trochę zimnej wody na głowę i oprzytomniałem na tyle, żeby się umyć i ogolić. Ostrożnie kuśtykam w piżamie przez pokój, gdzie wszyscy siedzą przy stole i starają się nie patrzeć. Wchodzę do siebie i kładę się na łóżko. Pościel była gładka i chłodna – tak przyjemnie, zaraz się zrobi ciepło. Usłyszałem ciche kroki matki.
– Edziu, może coś zjesz?
– Nie, dziękuję – dobrze tak leżeć, zaraz zasnę. – Mamusiu, która godzina?