Miłość ponad czasem - ebook
Miłość ponad czasem - ebook
Clare, urocza studentka sztuk pięknych i Henry, niekonwencjonalny bibliotekarz, spotkali się po raz pierwszy, gdy ona miała sześć lat, a on trzydzieści sześć. Kiedy Clare skończyła dwadzieścia trzy, a Henry trzydzieści jeden - zostali małżeństwem. Choć wydaje się to niemożliwe, jednak jest prawdziwe. Henry bowiem to jedna z pierwszych osób na świecie, u których wykryto rzadkie zaburzenie genetyczne: od czasu do czasu jego biologiczny zegar uruchamia się na nowo i Henry przemieszcza się w czasie. Znika nieoczekiwanie, pozostawiając po sobie tylko stosik ubrań. Nigdy nie wie, gdzie się znajdzie i jaka będzie otaczająca go rzeczywistość. Odmierzając swoją miłość kolejnymi spotkaniami, oboje za wszelką cenę próbują wieść normalne życie. Ale czy może liczyć na normalność człowiek, który jest niewolnikiem własnego ciała, a przede wszystkim nagłych podróży w czasie..
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67023-25-2 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy, w uniesieniu,
Powitasz siebie
W swoich własnych drzwiach, w swoim własnym lustrze,
I obaj uśmiechniecie się do siebie,
I powiesz, usiądź tutaj. Zjedz coś.
Znów pokochasz tego obcego, który był tobą.
Podaj mu wino. Podaj chleb. Oddaj serce
Temu obcemu, który cię kochał
Przez całe życie, którego ignorowałeś,
Zajmując się kimś innym, który zna cię na pamięć.
Weź z półki listy miłosne,
Zdjęcia, rozpaczliwe liściki,
Zedrzyj swoje odbicie z lustra.
Usiądź. Rozkoszuj się życiem.
Derek Walcott, _Miłość po miłości_PROLOG
CLARE: Trudno jest zostać samej. Czekam na Henry’ego, nie wiedząc, gdzie jest; martwię się, czy nic mu się nie stało. Trudno jest być osobą, która zostaje.
Próbuję się czymś zająć. Dzięki temu czas płynie szybciej.
Chodzę spać sama i sama się budzę. Dużo spaceruję. Pracuję, dopóki nie zacznę padać ze zmęczenia. Obserwuję, jak wiatr bawi się śmieciami, które przez całą zimę leżały ukryte pod śniegiem. Wszystko wydaje się bardzo proste, dopóki nie zaczynasz się nad tym zastanawiać. Dlaczego nieobecność tak bardzo potęguje miłość?
Dawno temu mężczyźni wypływali na morze, a kobiety czekały na nich i stojąc na brzegu, wypatrywały na horyzoncie malutkiego statku. Teraz ja czekam na Henry’ego. Znika nagle, bez ostrzeżenia. Czekam na niego. Każda chwila tego oczekiwania wydaje się rokiem, wiecznością. Każda chwila biegnie wolniutko i jest przejrzysta jak szkło. Przez każdą z nich widzę nieskończoność takich chwil, które są czekaniem. Dlaczego odszedł tam, gdzie nie mogę za nim podążyć?
HENRY: Jak to jest? Co czujesz?
Czasami jest tak, jakby twoja uwaga rozproszyła się na ułamek sekundy. Potem uświadamiasz sobie przerażony, że książka, którą trzymałeś w ręce, czerwona bawełniana koszula z białymi guzikami, ulubione czarne dżinsy i brązowe skarpetki przetarte na jednej pięcie, salonik, czajnik, który już miał zagwizdać w kuchni: wszystko zniknęło.
Jak to jest?
Dokładnie tak, jak w jednym z tych snów, kiedy nagle uświadamiasz sobie, że musisz napisać test, do którego się w ogóle nie uczyłeś, na dodatek nie masz nic na sobie, a portfel zostawiłeś w domu.
Kiedy przemieszczam się w czasie, zamieniam się w rozpaczliwą wersję siebie samego. Staję się złodziejem, włóczęgą, zwierzęciem, które ucieka i szuka kryjówki. Budzę przerażenie na twarzach starszych kobiet i wprawiam w osłupienie dzieci. Jestem magiczną sztuczką, iluzją najwyższego rzędu, tak niewiarygodną, że aż prawdziwą.
Czy w całym tym przemieszczaniu się zawarta jest jakaś logika? Czy istnieje sposób na to, by pozostać w jednym miejscu i trzymać się teraźniejszości każdą komórką ciała? Nie wiem. Pojawiają się pewne symptomy; jak w przypadku każdej choroby istnieją powtarzające się objawy: wyczerpanie, hałas, stres, gwałtowne wstanie z miejsca, migające światło – każda z tych rzeczy może stać się powodem nagłego zniknięcia. Ale dzieje się także i tak: czytam niedzielne wydanie „Timesa”, trzymam w ręce kubek z kawą, Clare drzemie obok mnie na łóżku i nagle znajduję się w roku 1976, i oglądam siebie w wieku trzynastu lat, jak koszę trawnik dziadka. Czasami epizody te trwają tylko parę chwil; jest tak, jakby ktoś słuchał radia, ale miał kłopot z odnalezieniem właściwej stacji. Wpadam w tłum, publiczność na jakiejś imprezie, zamęt. Równie często jestem sam: na polu, w domu, w samochodzie, na plaży, w szkole podstawowej w środku nocy. Zawsze bardzo się boję, że trafię do więziennej celi, windy pełnej ludzi, na środek autostrady. Pojawiam się znikąd, nagi. Jak można to wytłumaczyć? Nigdy niczego ze sobą nie zabrałem. Ubrania, pieniędzy, dokumentów. Podczas tych epizodów większość czasu poświęcam na znalezienie ubrania i kryjówki. Na szczęście nie noszę okularów.
To wielka ironia losu, naprawdę. Uwielbiam drobne przyjemności: wygodny fotel, spokojne wieczory w domu. I nie pragnę wiele. Kryminał do poduszki, zapach wilgotnych, rudych włosów Clare, pocztówka od przyjaciół z wakacji, śmietanka do kawy, miękka skóra pod piersiami Clare, symetria toreb z zakupami czekających na kuchennym blacie, by ktoś je rozpakował. Uwielbiam snuć się między regałami w bibliotece, gdy wszyscy już poszli do domu, i dotykać lekko grzbietów książek. Tęsknota za tymi właśnie rzeczami przeszywa mnie szczególnie boleśnie, gdy kaprys Czasu postanawia mnie od nich oddzielić.
I Clare, zawsze Clare. Clare rankiem, zaspana, z odciskiem poduszki na policzku. Clare z rękami zanurzonymi w kadź do robienia papieru, wyjmująca z niej formę i potrząsająca nią gwałtownie, by połączyły się włókna. Clare z książką w ręce, z włosami przerzuconymi przez oparcie fotela, wcierająca przed snem balsam w spierzchnięte, zaczerwienione dłonie. I jej niski głos.
Nienawidzę być tam, gdzie jej nie ma; kiedy jej nie ma. A jednak zawsze odchodzę tam, gdzie ona nie może za mną podążyć.Och, nie, iż to właśnie
Szczęściem jest, ten tutaj zysk przedwczesny na rychłej stracie.
Lecz że być to dużo, a ile żeśmy z pozoru
Całej tu bytności, tej znikliwości potrzebni,
Z którą rzecz dziwna, musimy coś począć. Najznikliwsi.
Ach, biada, biada, co nieść ze sobą tam, gdzie
wszystko po się sprzęga? Nie to patrzenie,
Którego się żmudnie uczyło, i nic z tego, co się tu przydarzy. Nic.
Cierpienie tedy. Nasamprzód tedy ciężary, długo tedy
Zgłębiane arkana miłości – to zatem,
Co zgoła niewypowiedziane.
Rainer Maria Rilke, _Elegie duińskie_,
Elegia dziewiąta,
(przeł. Adam Pomorski)PIERWSZA RANDKA, JEDEN
_Sobota, 26 października 1991_
_(Henry ma 28, Clare 20 lat)_
CLARE: W bibliotece panuje chłód i czuć zapach środka do czyszczenia dywanów, choć wszędzie dookoła widzę tylko marmur. Wpisuję się do książki: _Clare Abshire, 11.15, 10 26-91, Zbiory Specjalne_. Nigdy wcześniej nie byłam w Bibliotece Newberry i teraz, kiedy przeszłam już przez ciemny, złowrogi hol, czuję dziwne podniecenie. Biblioteka jest dla mnie niczym ogromne pudło pełne cudownych książek leżące w Boże Narodzenie pod choinką. W windzie panuje półmrok, a ona unosi się w górę niemal bezszelestnie. Wysiadam na trzecim piętrze i wypełniam formularz niezbędny do otrzymania karty czytelnika, po czym udaję się na górę do działu Zbiorów Specjalnych. Obcasy moich butów stukają na drewnianej podłodze. W zatłoczonej sali panuje cisza, pełno tu ciężkich, zarzuconych stosami książek stołów, przy których siedzą czytelnicy. Przez wysokie okna wpada blask jesiennego poranka w Chicago. Podchodzę do biurka dyżurnej bibliotekarki i odbieram rewersy. Zamierzam napisać pracę na zajęcia z historii sztuki. Jej tematem jest _Chaucer_ wydany przez Kelmscott Press. Sprawdzam numer książki w katalogu i wypełniam rewers. Chcę poczytać więcej o wytwarzaniu papieru w Kelmscott, ale nie mogę sobie poradzić z katalogiem. Wracam do biurka, by poprosić o pomoc. Kiedy wyjaśniam siedzącej tam kobiecie, czego szukam, spogląda przez moje ramię na przechodzącą właśnie osobę. „Może pan DeTamble będzie mógł pani pomóc”, mówi. Odwracam się, by zacząć wszystko wyjaśniać od początku, i staję twarzą w twarz z Henrym.
Odbiera mi mowę. Stoi przede mną Henry, spokojny, ubrany, młodszy niż kiedykolwiek miałam go okazję oglądać. Pracuje w Bibliotece Newberry i stoi przede mną teraz, w teraźniejszości. Tutaj i teraz.
Nie posiadam się z radości. Henry patrzy na mnie cierpliwie, niepewnie, ale bardzo uprzejmie.
– W czym mogę pani pomóc? – pyta.
– Henry! – Z trudem powstrzymuję się, by nie paść mu w ramiona.
Widać jednak po nim wyraźnie, że w swoim obecnym życiu nigdy mnie nie spotkał.
– Czy my się znamy? Przepraszam, ale…
Rozgląda się niespokojnie w obawie, że całe to zamieszanie nie umknie uwagi czytelników i jego kolegów z pracy. Jednocześnie szybko przeszukuje pamięć i dochodzi do wniosku, że któreś z jego przyszłych wcieleń poznało już kiedyś tę cudowną dziewczynę stojącą teraz przed nim.
Gdy ja widziałam go po raz ostatni, ssał palce moich stóp na Łące.
Próbuję mu wszystko wyjaśnić.
– Nazywam się Clare Abshire. Poznałam cię, kiedy byłam małą dziewczynką…
Brakuje mi słów, bo jestem po uszy zakochana w tym mężczyźnie, który w ogóle mnie nie pamięta. Dla niego wszystko jest jeszcze przyszłością. Cała sytuacja jest tak absurdalna, że mam ochotę wybuchnąć śmiechem. Ja znam Henry’ego od lat, podczas gdy on patrzy na mnie z obawą i niepokojem. Henry w starych rybackich spodniach ojca cierpliwie przepytujący mnie z tabliczki mnożenia, francuskich słówek, stolic; Henry śmiejący się z lunchu o dziwnym smaku, który jako siedmiolatka przyniosłam mu na Łąkę; Henry w smokingu, rozpinający guziki koszuli w moje osiemnaste urodziny. Tutaj! Teraz!
„Chodź ze mną na kawę, na kolację, na cokolwiek…”. Jasne, że musi się zgodzić. Henry, który kocha mnie w przeszłości i przyszłości, musi kochać mnie także i teraz. To uczucie powraca niczym echo z innego czasu. Poczułam wielką ulgę, gdy zgodził się ze mną umówić. Mamy się spotkać dziś wieczorem w pobliskiej tajskiej restauracji. Wszystko to odbywa się w obecności zdumionej kobiety za biurkiem. Wychodzę z biblioteki, zapominając o Chaucerze i Kelmscott, zbiegam po marmurowych schodach prosto na zalaną październikowym słońcem ulicę. Potem, krzycząc z radości, biegnę przez park, wśród baraszkujących psów i wiewiórek.
HENRY: Zwykły, rutynowy dzień w październiku, słoneczny i ciepły. Siedzę w pracy w małym, pozbawionym okien pokoju, o wyraźnie określonej wilgotności, na czwartym piętrze Biblioteki Newberry i kataloguję kolekcję marmurkowych papierów, którą niedawno przekazano nam w darze. Papiery są piękne, lecz praca nudna i powoli zaczynam użalać się nad sobą. Czuję się staro, tak staro, jak może się czuć dwudziestoośmiolatek po nocy spędzonej na piciu drogiej wódki i bezskutecznych próbach odzyskania względów Ingrid Carmichel. Kłóciliśmy się przez cały wieczór, a teraz nawet nie pamiętam o co. Czuję, że zaraz pęknie mi głowa. Muszę napić się kawy. Pozostawiając marmurkowe papiery w stanie kontrolowanego chaosu, przechodzę przez biuro i mijam biurko w czytelni. Nagle zatrzymuje mnie głos Isabelle: „Może pan DeTamble będzie mógł pani pomóc”, co znaczy: „Henry, ty draniu, dokąd się wybierasz?”. Niesamowicie piękna, wysoka, rudowłosa dziewczyna odwraca się i patrzy na mnie, jakbym był jej osobistym zbawicielem. Czuję nagły skurcz w żołądku. Ona najwyraźniej mnie zna, ja za to nie mam pojęcia, kim jest. Bóg jeden wie, co powiedziałem, zrobiłem lub obiecałem temu uroczemu stworzeniu, jestem więc zmuszony zwrócić się do niej najbardziej profesjonalnym tonem, na jaki potrafię się zdobyć: „W czym mogę pani pomóc?”. Dziewczyna szepcze nagle: „Henry!”, głosem, który przekonuje mnie, że kiedyś musiało nas łączyć coś naprawdę niesamowitego. To jeszcze pogarsza sprawę, bo ja przecież nic o niej nie wiem, nie znam nawet jej imienia. Mówię: „Czy my się znamy?”, a Isabelle rzuca mi spojrzenie, które znaczy tylko jedno: „Ty dupku”. Dziewczyna odpowiada jednak spokojnie: „Nazywam się Clare Abshire. Poznałam cię, gdy byłam małą dziewczynką”, zaprasza mnie na kolację. Zdumiony przystaję na jej propozycję. Patrzy na mnie czule, choć jestem nieogolony, skacowany i ogólnie rzecz biorąc, w nie najlepszej formie. Umawiamy się na wieczór w restauracji Beau Thai i Clare wypada z czytelni.
Kiedy stoję oszołomiony w windzie, uświadamiam sobie, że oto wspaniała część mojej przyszłości odnalazła mnie właśnie w teraźniejszości, i wybucham śmiechem. Przechodzę przez hol i gdy zaczynam schodzić na dół, widzę Clare biegnącą radośnie przez plac Waszyngtona. Czuję, że jestem bliski łez, choć zupełnie tego nie rozumiem.
_Później tego samego wieczoru:_
HENRY: O szóstej wieczorem pędzę z pracy do domu i próbuję coś ze sobą zrobić. Domem w tych dniach jest niewielkie, lecz szaleńczo drogie studio przy North Dearborn; stale obijam się o ściany, blaty i meble. Krok Pierwszy: otworzyć siedemnaście zamków w drzwiach, wpaść do saloniku, który jest jednocześnie sypialnią, i zrzucić ubranie. Krok Drugi: prysznic i golenie. Krok Trzeci: pozbawione choć cienia nadziei spojrzenie do wnętrza szafy; miałem rację, żadne ubranie nie jest całkiem czyste. Na szczęście udaje mi się znaleźć jedną białą koszulę, której nie wyjąłem jeszcze z worka po odebraniu z pralni. Decyduję się na ciemny garnitur i jasnoniebieski krawat. Krok Czwarty: wkładam to wszystko i dochodzę do wniosku, że wyglądam jak agent FBI. Krok Piąty: rozglądam się po mieszkaniu, bałagan jest rzeczywiście koszmarny. Postanawiam uniknąć zapraszania Clare do siebie dziś wieczorem, nawet jeśli miałbym taką sposobność. Krok Szósty: oglądam się w dużym lustrze w łazience i widzę szczupłego, wysokiego faceta niczym z rysunku Egona Schiele, w czystej koszuli i garniturze przedsiębiorcy pogrzebowego. Zastanawiam się, w jakim ubraniu oglądała mnie ta dziewczyna, bo z pewnością nie we własnym przybywałem z mojej przyszłości do jej przeszłości. Powiedziała, że była małą dziewczynką? Przez głowę przebiega mi cała masa pytań, na które nie potrafię udzielić odpowiedzi. Chwilę oddycham głęboko. Dobra. Chwytam portfel, klucze i wychodzę. Zamykam trzydzieści siedem zamków, wchodzę do trzeszczącej windy, kupuję dla Clare róże w kwiaciarni w holu i pędzę do oddalonej o dwie przecznice restauracji. I tak jestem pięć minut spóźniony. Clare siedzi już w boksie i kiedy mnie dostrzega, na jej twarzy pojawia się wyraz wielkiej ulgi. Macha do mnie, jakby uczestniczyła w paradzie.
– Cześć – mówię.
Ma na sobie aksamitną sukienkę w kolorze czerwonego wina i perły. Wygląda jak dziewczyna z obrazów Botticellego: duże szare oczy, długi nos, usta delikatne jak u gejszy. Ma długie rude włosy, które opadają miękką falą do połowy pleców. Jest tak blada, że w świetle świec wygląda jak figura z wosku. Podaję jej róże.
– To dla ciebie.
– Dziękuję – mówi dziwnie zachwycona. Patrzy na mnie i uświadamia sobie, że jestem zdziwiony jej reakcją. – Nigdy wcześniej nie dawałeś mi kwiatów.
Siadam obok niej. Jestem zafascynowany. Ta kobieta naprawdę mnie zna; to nie jest tylko przelotna znajomość z któregoś z moich przyszłych wyskoków. Podchodzi kelnerka i podaje nam karty.
– Powiedz mi – rzucam.
– Co?
– Wszystko. Czy rozumiesz, dlaczego ja cię nie znam? Jest mi bardzo przykro z tego powodu…
– Och, niepotrzebnie. Chodzi mi o to, że ja wiem… wiem, dlaczego tak się dzieje. – Clare zniża głos. – Wszystko przez to, że dla ciebie nic się jeszcze nie wydarzyło, a ja znam cię od bardzo dawna.
– Jak długo?
– Czternaście lat. Zobaczyłam cię po raz pierwszy, gdy miałam sześć lat.
– Jezu. Często mnie widywałaś? Czy tylko kilka razy?
– Kiedy spotkaliśmy się po raz ostatni, kazałeś mi to przynieść na nasze następne spotkanie. – Pokazuje jasnoniebieski dziecinny pamiętnik. – Proszę, to dla ciebie.
Otwieram go w miejscu zaznaczonym kawałkiem gazety. Strona z dwoma małymi spanielami w prawym górnym rogu zawiera wykaz dat. Pierwsza z nich to 23 września 1977 roku, a ostatnia, szesnaście ozdobionych śmiesznymi psiakami stron dalej, to 24 maja 1989 roku. Liczę powoli. Sto pięćdziesiąt dwie daty zapisane niebieskim długopisem szerokim pismem sześciolatki.
– To ty spisałaś te daty? Są dokładne?
– Ty mi je podyktowałeś. Kilka lat temu powiedziałeś mi, że nauczyłeś się ich na pamięć z tej właśnie listy. Nie wiem, skąd ona się wzięła… przypomina trochę wstęgę Möbiusa. Ale daty są dokładne. Wiedziałam, kiedy mam wyjść na Łąkę, żeby się z tobą spotkać.
Przy stoliku znów staje kelnerka i składamy zamówienie: tom kha kai dla mnie i gang mussaman dla Clare. Kelnerka przynosi herbatę, którą nalewam do filiżanek.
– Co to takiego ta Łąka? – Jestem tak podniecony, że z trudem udaje mi się usiedzieć na krześle. Nigdy wcześniej nie spotkałem nikogo z mojej przyszłości, a już na pewno nie dziewczynę Botticellego, która widziała mnie sto pięćdziesiąt dwa razy.
– To część posiadłości moich rodziców w Michigan. Po jednej stronie rośnie las, a po drugiej stoi dom. Mniej więcej w środku znajduje się polana o średnicy trzech metrów, z wielkim kamieniem. Jeśli znajdujesz się na tej polanie, to nikt z domu nie może cię zauważyć, bo teren najpierw się wznosi, a na polanie gwałtownie opada. Często się tam bawiłam, bo lubiłam być sama i myślałam, że nikt nie wie, gdzie jestem. Pewnego dnia, kiedy byłam w pierwszej klasie, wróciłam do domu ze szkoły, wyszłam na polanę i zobaczyłam tam ciebie.
– Byłem nagi i pewno wymiotowałem.
– Szczerze mówiąc, sprawiałeś wrażenie bardzo opanowanego. Pamiętam, że wiedziałeś, jak mam na imię, i że zniknąłeś w bardzo spektakularny sposób. Teraz, kiedy patrzę na to z perspektywy, wiem, że musiałeś być tam już wcześniej. To było chyba w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwszym roku, miałam dziesięć lat. Powtarzałeś raz po raz „O mój Boże” i nie spuszczałeś ze mnie wzroku. Byłeś też bardzo skrępowany swoją nagością. Po tym spotkaniu przywykłam już, że ten stary, nagi facet w magiczny sposób zjawi się z przyszłości i będzie chciał dostać ubranie. – Clare się uśmiecha. – I coś do jedzenia.
– Co w tym śmiesznego?
– Przez te wszystkie lata przyrządzałam ci bardzo dziwne rzeczy. Kanapki z masłem orzechowym i pastą z filetów anchois. Pasztet i kawałki buraków na krakersach „Ritz”. Chciałam sprawdzić, czy jest coś takiego, czego nie zjesz, a po części próbowałam ci zaimponować umiejętnościami kulinarnymi.
– Ile miałem lat?
– W wersji najstarszej jakieś czterdzieści parę. Nie jestem pewna, ile najmniej, może koło trzydziestu? A ile masz teraz?
– Dwadzieścia osiem.
– Teraz wyglądasz w moich oczach bardzo młodo. Przez kilka lat pojawiałeś się głównie w wersji czterdziestoparoletniej i wyglądało na to, że nie jest ci lekko w życiu… Ale kiedy jest się dzieckiem, wszyscy dorośli wyglądają na dużych i starych.
– Co robiliśmy? Na Łące? Zdaje się, że spędziliśmy tam sporo czasu.
Clare się uśmiecha.
– Mnóstwo rzeczy. Zmieniały się w zależności od mojego wieku i pogody. Dużo pomagałeś mi w lekcjach. Graliśmy w różne gry. Ale przede wszystkim rozmawialiśmy. Kiedy byłam całkiem mała, myślałam, że jesteś aniołem, więc wypytywałam cię o Pana Boga. Jako nastolatka próbowałam cię nakłonić, żebyś się ze mną kochał, ale ty nigdy nie chciałeś, co oczywiście sprawiało, że stawałam się coraz bardziej natarczywa. Bałeś się chyba, że nabawię się przez to jakichś kompleksów. Pod wieloma względami traktowałeś mnie po ojcowsku.
– Och. Miło to słyszeć, ale teraz akurat jakoś nie mam ochoty, żebyś traktowała mnie jak ojca. – Patrzymy sobie w oczy i uśmiechamy jak starzy spiskowcy. – A w zimie? Zimy w Michigan są bardzo ostre.
– Przemycałam cię do piwnic. Są naprawdę ogromne. Jedna z nich pełni funkcję magazynu, a po drugiej stronie ściany znajduje się kotłownia. Nazywamy to pomieszczenie Czytelnią, bo trzymamy tam stare książki i pisma. Pewnego dnia siedziałeś tam zamknięty i rozpętała się wielka śnieżyca. Nikt nie poszedł do szkoły ani do pracy, a ja myślałam, że oszaleję, bo nie mogłam zdobyć dla ciebie jedzenia. Kiedy rozpętała się zamieć, Etta miała właśnie jechać na zakupy. Przez trzy dni siedziałeś więc w piwnicy, czytając stare numery „Reader’s Digest”, żywiąc się sardynkami i makaronem instant.
– Brzmi słono. Już nie mogę się tego doczekać.
Kelnerka postawiła na stole nasze dania.
– Nauczyłaś się gotować?
– Nie. Marna ze mnie kucharka. Nell i Etta zawsze wpadały w szał, kiedy próbowałam coś zrobić w kuchni. Mogłam tam przyjść tylko po colę. Od czasu przeprowadzki do Chicago nie mam dla kogo gotować i straciłam motywację. Poza tym mam mnóstwo zajęć w szkole, więc jadam głównie tutaj. – Clare wsuwa do ust widelec pełen curry. – To jest naprawdę pyszne.
– Nell i Etta?
– Nell jest naszą kucharką. – Clare się uśmiecha. – Wygląda tak, jak wyglądałaby Aretha Franklin, gdyby była Julią Child¹. Etta jest naszą gospodynią i zajmuje się wszystkim. Jest dla nas prawie jak mama, bo moja matka jest… No cóż, Etta jest Niemką i jest przez to dość surowa, ale zawsze była przy nas, gdy tymczasem mama… często buja w obłokach. Rozumiesz?
Kiwam głową, bo mam usta pełne zupy.
– No i jest jeszcze Peter – dodaje Clare. – To nasz ogrodnik.
– No proszę, twoja rodzina ma służbę. Trochę za wysokie progi jak dla mnie. Czy poznałem kiedyś… kogoś z nich?
– Poznałeś babcię Meagram tuż przed jej śmiercią. To jedyna osoba, której o tobie opowiedziałam. Była już wtedy prawie niewidoma. Wiedziała, że mamy się pobrać, i bardzo chciała cię poznać.
Przestaję jeść i patrzę na Clare. Odpowiada mi poważnym spojrzeniem. Jest urocza i spokojna jak anioł.
– Mamy się pobrać?
– Tak sądzę – odpowiada. – Przez wszystkie te lata opowiadałeś mi, że w czasach, z których przybywasz, jesteśmy małżeństwem.
To za dużo. Stanowczo za dużo. Zamykam oczy i zmuszam się, by o niczym nie myśleć; ostatnią rzeczą, jakiej pragnę, jest utrata kontaktu z tutaj i teraz.
– Henry? Henry, nic ci nie jest?
Czuję, jak Clare siada obok mnie. Otwieram oczy, a ona ujmuje moje dłonie.
– Henry, przepraszam, ale nie mogę się do tego przyzwyczaić. Wszystko się odwróciło. Przez całe moje życie to ty wszystko wiedziałeś i zapomniałam, że dziś wieczór nie powinnam się tak śpieszyć. – Uśmiecha się. – Ostatnie słowa, jakie do mnie powiedziałeś podczas naszego ostatniego spotkania, brzmiały: „Miej litość, Clare”, i teraz już wiem, co miałeś na myśli.
Nadal trzyma mocno moje dłonie w swoich. Patrzy na mnie z miłością. Jestem jej głęboko wdzięczny.
– Clare?
– Tak?
– Czy możemy się cofnąć? Możemy udawać, że to normalna pierwsza randka, na którą umówiły się dwie normalne osoby?
– Jasne. – Clare wstaje i wraca na swoje miejsce. Siada wyprostowana i siłą powstrzymuje uśmiech.
– No dobra, Clare. Opowiedz mi coś o sobie. Masz jakieś hobby? Zwierzaki? Niezwykłe upodobania seksualne?
– Sam się przekonaj.
– Dobrze. Co dalej? Gdzie chodzisz do szkoły? Co studiujesz?
– Jestem w Instytucie Sztuk Pięknych. Zaczynałam od rzeźby, ale niedawno zaczęłam zgłębiać tajniki wytwarzania papieru.
– Świetnie. Jak wyglądają twoje dzieła?
Po raz pierwszy Clare sprawia wrażenie zakłopotanej.
– Są… duże i przedstawiają… ptaki. – Wbija wzrok w blat stołu, a po chwili wypija łyk herbaty.
– Ptaki?
– Tak naprawdę chodzi o… tęsknotę. – Nadal nie patrzy na mnie, więc zmieniam temat.
– Opowiedz mi coś o swojej rodzinie.
– Dobrze. – Odpręża się i uśmiecha. – Moja rodzina mieszka w stanie Michigan, niedaleko położonego nad jeziorem małego miasteczka South Haven. Nasz dom tak naprawdę stoi na wydzielonym terenie i należał do rodziców mojej matki, dziadka i babci Meagram. Dziadek umarł przed moim urodzeniem, a babcia mieszkała z nami aż do śmierci. Umarła, gdy miałam siedemnaście lat. Dziadek był prawnikiem i mój tato też jest prawnikiem. Poznał mamę, gdy zaczął pracować w kancelarii dziadka.
– Ożenił się więc z córką szefa.
– Tak. Czasami się zastanawiam, czy przypadkiem nie ożenił się z domem szefa. Dom jest naprawdę niesamowity. Jego zdjęcia można znaleźć w wielu książkach poświęconych architekturze.
– Ma jakąś nazwę? Kto go zbudował?
– Nazywa się Meadowlark House, a zbudował go Peter Wyns w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym szóstym roku.
– Ach tak. Widziałem te zdjęcia. Zbudowano go dla rodziny Hendersonów, prawda?
– Tak. W prezencie ślubnym dla Mary Henderson i Dietera Bascombe. Po dwóch latach rozwiedli się i sprzedali dom.
– To bardzo wytworna rezydencja.
– Moja rodzina też jest wytworna. I ma bzika na jego punkcie.
– A rodzeństwo?
– Mój brat Mark ma dwadzieścia dwa lata i studiuje prawo na Harvardzie. Alicia ma siedemnaście lat i kończy szkołę średnią. Gra na wiolonczeli.
Wyczułem dużo ciepła dla siostry i pewną niechęć w stosunku do brata.
– Nie przepadasz za Markiem?
– Jest podobny do ojca. Obaj lubią wygrywać i potrafią męczyć cię tak długo, aż w końcu przyznasz im rację.
– Wiesz, zawsze zazdrościłem innym rodzeństwa, nawet jeśli za nim nie przepadali.
– Jesteś jedynakiem?
– Tak. Myślałem, że wiesz o mnie wszystko.
– Tak naprawdę wiem wszystko i nic. Wiem, jak wyglądasz bez ubrania, ale do dzisiejszego ranka nie znałam twojego nazwiska. Wiedziałam, że mieszkasz w Chicago, ale nie wiem nic o twojej rodzinie poza tym, że twoja mama zginęła w wypadku samochodowym, kiedy miałeś sześć lat. Wiem, że doskonale znasz się na sztuce i mówisz płynnie po niemiecku i francusku, ale nie miałam pojęcia, że pracujesz w bibliotece. Nie ułatwiłeś mi wcale odnalezienia cię w teraźniejszości; powiedziałeś, że spotkamy się, kiedy nadejdzie odpowiednia chwila. No i jesteśmy.
– Jesteśmy – zgadzam się z nią. – Moja rodzina nie jest wcale wytworna. Rodzice poświęcili życie muzyce. Moim ojcem jest Richard DeTamble, a matką była Annette Lyn Robinson.
– Ta śpiewaczka!
– Owszem. A ojciec jest skrzypkiem. Gra w Chicagowskiej Orkiestrze Symfonicznej. Ale nigdy nie zrobił takiej kariery jak mama. Wielka szkoda, bo jest genialnym wirtuozem. Po śmierci mamy nie potrafił się odnaleźć.
Zjawia się kelnerka z rachunkiem. Niewiele zjedliśmy, ale przynajmniej ja nie mam już na nic ochoty. Clare otwiera torebkę, ale potrząsam głową i płacę. Wychodzimy z restauracji i stajemy na Clark Street w przyjemny jesienny wieczór. Clare ma na sobie jakieś wymyślne niebieskie okrycie i futrzany szalik; ja zapomniałem włożyć płaszcz, więc trzęsę się z zimna.
– Gdzie mieszkasz? – pyta Clare.
Och nie.
– Dwie przecznice stąd, ale mam bardzo małe mieszkanie, w którym teraz panuje kosmiczny bałagan. A ty?
– W Roscoe Village nad Hoyne. Ale mam współlokatorkę.
– Jeśli przyjdziesz do mnie, to będziesz musiała zamknąć oczy i policzyć do tysiąca. Może twoja współlokatorka jest bardzo dyskretna i głucha?
– Masz pecha. Nigdy nikogo nie zapraszam do siebie. Charisse natychmiast by na ciebie naskoczyła i wbiła ci drzazgi pod paznokcie, żeby tylko wszystkiego się dowiedzieć.
– Marzę o tym, by torturowała mnie osóbka o imieniu Charisse, ale widzę, że ty się do tego nie palisz. Chodźmy więc do mojej jaskini.
Ruszamy Clark Street. Po drodze wstępuję do sklepu po butelkę wina. Kiedy wychodzę, Clare patrzy na mnie zaskoczona.
– Myślałam, że nie wolno ci pić alkoholu.
– Nie?
– Doktor Kendrick był wyraźnie temu przeciwny.
– A kto to taki?
– To twój lekarz, ekspert od zaburzeń czasowych.
– Wyjaśnij mi, proszę.
– Niewiele wiem. Doktor Kendrick jest genetykiem molekularnym, który odkrył… odkryje, dlaczego ludzie cierpią na zaburzenia czasowe. To problem genetyczny; rozwiąże go w dwa tysiące szóstym roku. – Wzdycha ciężko. – Musi upłynąć jeszcze sporo czasu. Powiedziałeś mi kiedyś, że za dziesięć lat będzie znacznie więcej ludzi cierpiących na tę chorobę.
– Nigdy nie słyszałem o nikim, kto cierpiałby na tego typu… zaburzenia.
– Podejrzewam, że nawet gdyby udało ci się teraz odnaleźć doktora Kendricka, nie potrafiłby ci pomóc. A gdyby mógł, nigdy byśmy się nie spotkali.
– Przestańmy o tym myśleć.
Stajemy w holu. Clare wchodzi pierwsza do malutkiej windy. Zamykam drzwi i wciskam guzik jedenastego piętra. Clare pachnie starym materiałem, mydłem, potem i futrem. Oddycham głęboko. Winda zatrzymuje się na moim piętrze. Wychodzimy i ruszamy wąskim korytarzem. Męczę się ze wszystkimi stu siedmioma zamkami i lekko uchylam drzwi.
– Kiedy byliśmy na kolacji, bałagan zrobił się jeszcze większy. Będę musiał zawiązać ci oczy.
Clare chichocze, gdy stawiam butelkę na podłodze i zdejmuję krawat. Zasłaniam jej oczy i mocno zawiązuję krawat z tyłu głowy. Otwieram drzwi, wprowadzam ją do środka i sadzam na fotelu.
– Dobra, zacznij liczyć.
Liczy posłusznie. Miotam się po mieszkaniu, zbierając bieliznę i skarpetki z podłogi, łyżeczki i filiżanki po kawie ze wszystkich możliwych powierzchni i wrzucam wszystko do zlewu w kuchni. Kiedy Clare mówi: „Dziewięćset sześćdziesiąt siedem”, zdejmuję jej krawat z oczu. Zdążyłem nawet złożyć kanapę i teraz siadam na niej wygodnie.
– Wino? Muzyka? Świece?
– Bardzo proszę.
Wstaję z kanapy i zapalam świece. Gdy kończę, gaszę górne światło i cały pokój zalewa ciepły, migoczący blask. Wszystko od razu wygląda znacznie lepiej. Wkładam róże do wody, znajduję korkociąg, otwieram wino i nalewam do kieliszków. Po chwili zastanowienia wsuwam do odtwarzacza nagraną przez matkę dla wytwórni EMI płytę z pieśniami Schuberta i puszczam ją bardzo cicho.
Moje mieszkanie to w zasadzie tylko kanapa, fotel i około czterech tysięcy książek.
– Jak miło – mówi Clare.
Wstaje i przenosi się na kanapę. Siadam obok niej. To bardzo sympatyczna chwila, gdy siedzimy bez słowa, tylko patrząc na siebie. Blask świec odbija się od jej rudych włosów. Wyciąga dłoń i dotyka mojego policzka.
– Tak dobrze znów cię widzieć. Czułam się bardzo samotna.
Przyciągam ją do siebie. Całujemy się. To bardzo… znajomy i czuły pocałunek, zrodzony z długiej zażyłości i przez moment zastanawiam się, co tak naprawdę robiliśmy na tej jej łące, ale szybko odrzucam tę myśl. Odsuwamy się lekko od siebie. Zazwyczaj w takiej chwili zaczynam się zastanawiać, jak odnaleźć drogę przez labirynt ubrania, lecz teraz kładę się wygodnie na kanapie i pociągam za sobą Clare, chwytając ją pod pachy. W swojej aksamitnej sukience jest bardzo śliska i wsuwa się między mnie i oparcie kanapy niczym węgorz. Przez cienki materiał czuję ciepło jej ciała. Część mnie pragnie gorąco rzucić się na nią i pieścić aż do zapamiętania, ale jestem też wykończony i mocno tym wszystkim przytłoczony.
– Biedny Henry.
– Dlaczego biedny? Nie posiadam się ze szczęścia. – I to jest prawda.
– Zarzuciłam cię tymi wszystkimi rewelacjami niczym lawiną kamieni.
Clare przerzuca nogę przez moje biodro, tak że siedzi teraz na moim penisie.
To cudowne, bo mam się na czym skoncentrować.
– Nie ruszaj się – mówię.
– Dobra. To naprawdę cudowny wieczór. Chodzi mi o to, że wiedza to potęga i tak dalej. Zawsze byłam bardzo ciekawa, gdzie mieszkasz, jak się ubierasz i czym się zajmujesz.
– _Voilà_ – wsuwam dłonie pod jej sukienkę i wędruję aż do ud. Ma na nogach pończochy i podwiązki. Moja dziewczyna. – Clare?
– _Oui_.
– Szkoda byłoby pochłonąć to wszystko od razu. Zostawmy sobie coś na potem.
Clare jest wyraźnie zaskoczona moimi słowami.
– Przepraszam! Ale wiesz, czekałam na to tyle lat. A to nie jest jak kawałek tortu, który znika, gdy go zjesz.
– No to jedz swój tort, który nie znika.
– Tak brzmi moje motto. – Uśmiecha się przebiegle i porusza kilka razy biodrami.
Mam teraz erekcję tak wielką, że mogłaby jeździć kolejką górską bez opieki rodziców.
– Często stawiasz na swoim, prawda?
– Zawsze. Jestem okropna. Lecz ty opierałeś się moim najbardziej wymyślnym sztuczkom. Straszliwie cierpiałam z powodu twojego reżimu francuskich słówek i gry w warcaby.
– Chyba powinien pocieszyć mnie fakt, że moja wersja z przyszłości będzie przynajmniej wyposażona w jakieś środki przymusu. Robisz to wszystkim chłopcom?
Clare jest urażona; nie wiem, do jakiego stopnia szczerze.
– Do głowy by mi nawet nie przyszło, żeby robić to z chłopcami. Też masz pomysły! – Zaczyna rozpinać mi koszulę. – Boże, jesteś taki… młody. – Szczypie mnie mocno w sutki.
Do diabła z cnotą. Udało mi się rozwiązać tajemnicę jej sukni.
_Następnego ranka:_
CLARE: Budzę się i nie mam pojęcia, gdzie jestem. Obcy sufit. Odgłosy ruchu ulicznego w oddali. Półki na książki. Niebieski fotel z moją aksamitną sukienką przerzuconą przez oparcie i leżącym na niej krawatem. Potem wszystko sobie przypominam. Odwracam głowę. Obok mnie leży Henry. Wszystko wydaje się tak proste, jakbym robiła to przez całe życie. Henry śpi głęboko, zwinięty w kłębek, jakby fale wyrzuciły go na brzeg morza. Jedną ręką zasłania oczy, długie czarne włosy rozsypują się na poduszce. To takie proste. Nareszcie jesteśmy razem. Tutaj i teraz. Nareszcie teraz.
Wstaję ostrożnie z łóżka. Henry śpi na rozkładanej kanapie, której sprężyny trzeszczą, gdy się podnoszę. Między kanapą a półkami nie ma zbyt wiele miejsca, więc staram się przecisnąć jak najciszej, by dotrzeć do korytarza. Łazienka jest niewielka. Czuję się jak Alicja w krainie czarów, która nagle urosła i musi wysunąć rękę przez okno, żeby się obrócić. Ozdobny mały kaloryfer jest bardzo ciepły. Robię siku, myję ręce i twarz. A potem dostrzegam dwie szczoteczki do zębów w białym porcelanowym kubku.
Otwieram wiszącą na ścianie szafkę. Żyletki, krem do golenia, tylenol, płyn po goleniu, wykałaczka, dezodorant na najwyższej półce. Krem do rąk, tampony, pudełeczko na krążek dopochwowy, dezodorant, szminka, buteleczka z witaminami, tubka środka plemnikobójczego na najwyższej półce. Szminka jest ciemnoczerwona.
Stoję, trzymając ją w dłoni. Trochę mi niedobrze. Ciekawe, jak ona wygląda, jak się nazywa. Jak długo są razem? Chyba wystarczająco długo. Odkładam szminkę, zamykam szafkę. W lustrze widzę odbicie swojej bladej twarzy, zmierzwionych włosów sterczących we wszystkie strony. Kimkolwiek jesteś, teraz ja jestem tutaj. Może i jesteś przeszłością Henry’ego, ale ja jestem jego przyszłością. Uśmiecham się do swego odbicia, a ono odpowiada mi uśmiechem. Pożyczam sobie biały frotowy szlafrok Henry’ego, który wisi na drzwiach. Pod nim wisi jasnobłękitny jedwabny. Zupełnie bez powodu czuję się znacznie lepiej, mając na sobie jego szlafrok.
Wracam do pokoju. Henry jeszcze śpi. Zdejmuję zegarek z parapetu. Jest dopiero wpół do siódmej. Jestem jednak zbyt niespokojna, żeby wrócić do łóżka. Idę do malutkiej kuchni poszukać kawy. Wszystkie blaty i kuchenka zarzucone są naczyniami, magazynami i papierami. W zlewozmywaku leży nawet skarpetka. Zeszłego wieczoru Henry wrzucał wszystko do kuchni, jak leci. Od samego początku odnosiłam wrażenie, że jest bardzo pedantyczny. Teraz stało się jasne, że należy do tych osób, które bardzo dbają o swój wygląd, a cała reszta niewiele ich obchodzi. Znajduję kawę w lodówce i włączam ekspres. Czekając, aż kawa się zaparzy, oglądam książki.
Tutaj odnajduję Henry’ego, jakiego znam. _Elegie, pieśni i sonety_ Donne’a. _Doktor Faustus_ Marlowe’a. _Nagi lunch_. Anne Bradstreet, Immanuel Kant. Barthes, Foucault, Derrida. _Pieśni niewinności i doświadczenia_ Blake’a. _Kubuś Puchatek_. _Alicja w krainie czarów_ z komentarzami Martina Gardnera. Heidegger. Rilke. Tristram Shandy. _Wisconsin Death Trip_. Biskup Berkeley. Andrew Marvell. _Hipotermia, odmrożenia i inne choroby wywoływane przez niskie temperatury_.
Trzeszczy łóżko, podskakuję przestraszona. Henry siada i patrzy na mnie, mrużąc oczy w blasku poranka. Jest taki młody, tak bardzo przed… Jeszcze mnie nie zna. Nagle ogarnia mnie strach, że zapomniał, kim jestem.
– Wyglądasz na zmarzniętą – mówi. – Wracaj do łóżka, Clare.
– Zaparzyłam kawę – odpowiadam.
– Mmmm, czuję jej zapach. Ale najpierw chodź się przywitać.
Wsuwam się do łóżka, wciąż mając na sobie jego szlafrok. Wkłada rękę pod biały materiał i zatrzymuje ją na chwilę. Widzę, że powiązał fakty i próbuje sobie przypomnieć, co jeszcze mogłam zobaczyć w łazience.
– To cię niepokoi? – pyta.
Waham się przez chwilę.
– Jasne, że tak – odpowiada sam sobie. – I to bardzo. To oczywiste. – Siada, ja też się podnoszę. Patrzy na mnie z powagą. – To i tak było już prawie skończone.
– Prawie?
– Miałem z nią zerwać. To tylko kwestia złego wyczucia czasu. A może dobrego, nie mam pojęcia. – Próbuje wyczytać z mojej twarzy… Co? Przebaczenie? To przecież nie jego wina. Skąd mógł wiedzieć. – Dręczyliśmy się nawzajem od dłuższego czasu… – mówi coraz szybciej, po czym urywa. – Chcesz się dowiedzieć wszystkiego?
– Nie.
– Dzięki. – Przesuwa dłonią po twarzy. – Przepraszam. Nie wiedziałem, że tu przyjdziesz, bo posprzątałbym trochę staranniej. W moim życiu, nie tylko w mieszkaniu. – Ma ślad szminki pod uchem. Pochylam się, by go zetrzeć. Ujmuje moją dłoń. – Czy jestem bardzo inny? Nie tego się spodziewałaś? – pyta z niepokojem w głosie.
– Tak… jesteś bardziej… – Egoistyczny, myślę, ale mówię: – Jesteś młodszy.
Zastanawia się przez chwilę.
– To dobrze czy źle?
– Inaczej.
Przesuwam dłońmi po ramionach i plecach Henry’ego, masując mięśnie, szukając blizn.
– Widziałeś siebie po czterdziestce?
– Tak. Wyglądam, jakby ktoś kiedyś nieźle mnie pobił.
– Też. Ale jesteś mniej… chodzi mi o to, że jesteś bardziej… Znasz mnie, więc…
– Dajesz mi wyraźnie do zrozumienia, że teraz jestem bardziej nieporadny.
Kręcę głową, choć właśnie to miałam na myśli.
– Chodzi o to, że ja mam za sobą wszystkie te doświadczenia, a ty… Po prostu nie przywykłam do tego, że ty jeszcze nic nie wiesz, nic nie pamiętasz.
Henry spoważniał.
– Przepraszam. Ale osoba, którą znasz, jeszcze nie istnieje. Zostań ze mną, a prędzej czy później na pewno się pojawi. To najlepsze, co mogę ci zaoferować.
– Zgoda. Ale tymczasem…
Patrzy mi prosto w oczy.
– Tymczasem?
– Chcę…
– Czego chcesz?
Rumienię się. Henry uśmiecha się i kładzie mnie delikatnie na poduszce.
– No wiesz.
– Nie wiem, ale potrafię się paru rzeczy domyślić.
Później drzemiemy, ciepło okryci w bladym świetle październikowego słońca. Henry mówi mi coś prosto w kark.
– Co takiego?
– Myślałem właśnie, że jest tu z tobą tak spokojnie. Miło jest tak leżeć i wiedzieć, że w pewnym sensie zadbano już o naszą przyszłość.
– Henry?
– Hmmm?
– Dlaczego nigdy nie opowiedziałeś sobie o mnie?
– Nie robię tego.
– Czego?
– Nie opowiadam sobie rzeczy, które się wydarzą, chyba że grozi mi jakieś wielkie niebezpieczeństwo. Próbuję żyć jak normalny człowiek. Nie lubię nawet przebywać w swoim własnym towarzystwie, więc staram się nie wpadać na siebie, chyba że nie mam wyboru.
Zastanawiam się przez chwilę nad jego słowami.
– Ja powiedziałabym sobie o wszystkim.
– Nie powiedziałabyś. Wynikają z tego same kłopoty.
– Zawsze starałam się wyciągnąć z ciebie wszystko.
Przewracam się na plecy, a Henry opiera się na łokciu i patrzy na mnie z góry. Nasze twarze znajdują się blisko siebie, o parę centymetrów. Czuję się trochę dziwnie, rozmawiając z nim w ten sposób. Niby jest jak dawniej, ale przez tę fizyczną bliskość trudno mi się skoncentrować.
– Czy coś ci mówiłem? – pyta.
– Czasami. Kiedy miałeś na to ochotę albo musiałeś.
– Na przykład co?
– Widzisz? Chcesz się dowiedzieć. Ale ja nic ci nie powiem.
Henry wybucha śmiechem.
– Dobrze mi tak! Jestem głodny. Chodźmy na śniadanie.
Dzień jest chłodny. Samochody i rowerzyści suną Dearborn, przytulone pary idą chodnikiem. Idziemy wśród nich, trzymając się za ręce. Nareszcie razem. Nareszcie wszyscy mogą nas zobaczyć. Czuję lekkie ukłucie żalu, jakbym zdradziła długo skrywany sekret, a potem falę wielkiej radości: teraz wszystko zaczyna się naprawdę.LEKCJE PRZETRWANIA
_Czwartek, 7 czerwca 1973 roku_
_(Henry ma 27 i 9 lat)_
HENRY: Stoję naprzeciwko instytutu sztuki w Chicago w słoneczny dzień 1973 roku koło mojej dziewięcioletniej wersji. On przybył tu z przyszłej środy, ja z 1990. Mamy przed sobą całe popołudnie i wieczór, wybraliśmy się więc do jednego z największych muzeów sztuki na świecie na małą lekcję okradania kieszeni.
– Nie możemy po prostu pooglądać eksponatów? – pyta błagalnym głosem Henry. Jest wyraźnie zdenerwowany. Nigdy wcześniej tego nie robił.
– Nie. Musisz się tego nauczyć. Jak uda ci się przetrwać, jeśli nie będziesz umiał niczego ukraść?
– Będę żebrał.
– To niewiele warte, a poza tym stale zwija cię policja. Teraz posłuchaj: kiedy wejdziemy do środka, chcę, żebyś trzymał się ode mnie z daleka i udawał, że się nie znamy. Ale nie odchodź za bardzo, bo musisz widzieć, co robię. Jeśli coś ci podam, nie upuść, tylko wsuń jak najszybciej do kieszeni. Rozumiesz?
– Chyba tak. Możemy zobaczyć Świętego Jerzego?
– Jasne.
Przechodzimy przez Michigan Avenue i mijamy studentów i gospodynie domowe opalające się na schodach muzeum. Po drodze Henry poklepuje lwa z brązu.
Muszę przyznać, że na myśl o tym, co zamierzam zrobić, odczuwam wyrzuty sumienia. Z jednej strony uczę siebie samego, jak przetrwać, co jest niezwykle ważne. W programie zajęć mamy jeszcze kradzieże w sklepach, bicie ludzi, otwieranie zamków, wspinanie się na drzewa, prowadzenie samochodu, włamywanie się do domów, wskakiwanie do kontenerów na śmieci i wykorzystywanie dziwnych rzeczy, na przykład żaluzji i pokryw pojemników na śmieci, jako broni. Z drugiej strony sprowadzam moją biedną niewinną wersję na złą drogę. Wzdycham ciężko. Ktoś musi to zrobić.
Dziś darmowy dzień, więc w muzeum kłębi się tłum. Stajemy w kolejce, przechodzimy przez bramki i powoli wspinamy się na okazałe schody. Wchodzimy do galerii malarstwa europejskiego i cofamy się z siedemnastowiecznej Anglii do piętnastowiecznej Hiszpanii. Święty Jerzy stoi jak zawsze gotowy, by przeszyć cienką włócznią smoka, podczas gdy delikatna, różowo-zielona księżniczka czeka skromnie w tle. Razem z moją małą wersją uwielbiamy całym sercem smoka o żółtym brzuchu i zawsze z ulgą odkrywamy, że chwila jego zagłady jeszcze nie nadeszła.
Stoimy przed obrazem Bernardo Martorella przez pięć minut, po czym Henry odwraca się w moją stronę. Przez chwilę mamy salę tylko dla siebie.
– To wcale nie jest takie trudne – mówię. – Musisz się tylko uważnie rozglądać. Znajdź kogoś, kto jest rozkojarzony. Zorientuj się, gdzie ma portfel. Większość mężczyzn trzyma go w tylnej kieszeni spodni albo w wewnętrznej kieszeni marynarki. W przypadku kobiet szukaj takiej, która przerzuciła torbę przez ramię. Jeśli jesteś na ulicy, możesz spokojnie chwycić całą torbę. Ale tylko wtedy, jeśli masz pewność, że okażesz się szybszy od wszystkich, którzy zechcą cię gonić. Jednak o wiele lepiej jest zabrać portfel tak, by nikt tego nie zauważył.
– Oglądałem kiedyś taki film, w którym złodzieje ćwiczyli na garniturze z przywiązanymi dzwoneczkami. Jeśli ktoś poruszył garnitur, wyjmując portfel, dzwoneczki dzwoniły…
– Tak, pamiętam ten film. Możesz tego spróbować w domu. A teraz chodź ze mną.
Prowadzę Henry’ego z sali z piętnastowiecznym malarstwem do dziewiętnastowiecznego i nagle znajdujemy się w samym środku francuskiego impresjonizmu. Instytut sztuki słynie ze swojej kolekcji impresjonistów. Mnie jest w zasadzie obojętna, ale jak zwykle pełno tu zwiedzających, którzy wyciągają szyje, by zobaczyć choć fragment _Popołudnia na wyspie Grande Jatte_ lub _Stogu siana_. Henry nie widzi nic nad głowami dorosłych, ale i tak jest zbyt zdenerwowany, by oglądać obrazy. Rozglądam się po sali. Jakaś kobieta pochyla się nad rozwrzeszczanym maluchem. Chyba nadeszła pora drzemki. Kiwam na Henry’ego i ruszam w jej stronę. Torebka kobiety ma bardzo proste zapięcie, przerzucona przez plecy wisi na długim pasku. Ona sama pochłonięta jest całkowicie uspokajaniem dziecka. Stoi przed _W Moulin Rouge_ Toulouse-Lautreca. Przechodząc obok, udaję, że oglądam obraz, wpadam na kobietę, popycham ją i łapię za ramię.
– Przepraszam, tak mi przykro, nie patrzyłem, nic pani nie jest? Taki tu tłok…
Już trzymam rękę w jej torebce, kobieta rumieni się, ma ciemne oczy i długie włosy, duże piersi, nadal próbuje stracić kilogramy, których nabrała w ciąży. Patrzę jej w oczy i znajduję portfel, wciąż przepraszając, wsuwam go do rękawa, obrzucam ją spojrzeniem od stóp do głów i uśmiecham się, odwracam, odchodzę, jeszcze oglądam się przez ramię. Kobieta bierze malca na ręce i patrzy za mną smutnym wzrokiem. Uśmiecham się i odchodzę, odchodzę. Henry schodzi za mną schodami prowadzącymi do Junior Museum. Spotykamy się przy męskiej toalecie.
– To było dziwne – mówi Henry. – Dlaczego ona tak na ciebie patrzyła?
– Jest samotna – próbuję niejasno tłumaczyć. – Może jej mąż rzadko bywa w domu.
Wchodzimy do kabiny i otwieramy portfel. Kobieta nazywa się Denise Radke. Mieszka w Villa Park w stanie Illinois. Jest członkiem Towarzystwa Przyjaciół Muzeum i absolwentką Roosevelt University. W portfelu ma dwadzieścia dwa dolary w banknotach i trochę drobnych. Pokazuję to wszystko w milczeniu Henry’emu, zamykam portfel i podaję mu. Wychodzimy z toalety i ruszamy w stronę wejścia do muzeum.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki