- W empik go
Miron, Ilia, Kornel. Opowieść biograficzna o Kornelu Filipowiczu - ebook
Miron, Ilia, Kornel. Opowieść biograficzna o Kornelu Filipowiczu - ebook
„Przecież Filipowicz nie miał biografii” – usłyszałam kiedyś. – „ Pisał, łowił ryby i był outsiderem. Co w tym ciekawego?” . Kiedy przyjrzymy się jego życiu, okaże się jednak, że podobnie jak w jego opowiadaniach pozornie nieefektowna szarość mieni się kolorami. Jako pisarz był doceniany, ale jednak ciągle pozostawał na uboczu: twórca krakowski, partner „ naszej noblistki” Wisławy Szymborskiej. A tymczasem to był autor pierwszorzędny i – jak mawiał Jerzy Pilch – rasowy, mistrz krótkiej formy, do którego się pielgrzymowało. Opowieść o jego życiu toczy się w głównym nurcie polskiej historii, pokazuje zaangażowanie i wybory lewicowej inteligencji.
Poprzez życie Filipowicza można zobaczyć całą epokę.
– Justyna Sobolewska
Spis treści
Wszystkie twarze Filipowicza
Milek, Miluś
Cieszyn poza czasem
Ojciec, Darwin i Babka
Poeta – wykrzyknik ulicy
Serce awangardy
Byliśmy idealistami
„Nasz Wyraz” i Zaolzie
Element żeński
Maria i Ilia
Niepokój
Przesilenie
„Wojna: życie bije głośniej”
Ural i Lwów
Mijani
Krajobraz, który przeżył śmierć
Stracone złudzenia
Postępowa sztuka dla mas
Świadek i śmierć
Cenzura i spływy
Triumwirat: Tadeusz, Julian i Kornel
Mój ty mikro- i makropisarzu!
Kwestia zębów
Ojciec i syn
Milczący rybak
Mietek
Sondowanie nieświadomości
Zwierzęta i tajemnica istnienia
Fizjologia
Miczura, Adamus i Rączka
Pani Próchnicka złamała nogę
Obaj lubiliśmy pory i brukselkę
Dzierżyński mieszkał na Lea
Życie pisarskie i osobiste
Zawód literat
Antybohater naszych czasów
Socjalista antykomunista
Polska i Biprostal
Walka o „Pismo”
Medal Grabarza Kultury Polskiej
Wisława i Kornel
Tulczyński i Lanckorońska
Zeppeliny i dżdżownice
Eustachy Rybeńko
Poczucie obowiązku
Wystarczy być
Ostatnia inscenizacja
Kalendarium życia Kornela Filipowicza
Podziękowania
Wybrana bibliografia
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-1081-1 |
Rozmiar pliku: | 5,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Był czujnym obserwatorem. Takim jak kot Murder z jego opowiadania Kot w mokrej trawie: „Źrenice jego oczu są czyste jak niebo o wschodzie słońca. Murder patrzy tymi oczami i widzi wszystko, w dzień i w nocy, od mrówki idącej po ziemi aż do sowy, która przysiadła na krawędzi dachu. Patrzeniu poświęca kot Murder bardzo wiele czasu. Patrzy, gdy poluje, ale patrzy też, aby patrzeć. Doprawdy, tak, jakby to, co widzi – trawa, domy, ludzie, drzewa – było także jego pożywieniem”. Kot Murder patrzy na rzeczy do zjedzenia tak jak pisarz na krajobraz do opisania.
Filipowicz był doceniany, ale jednak ciągle pozostawał na uboczu głównego nurtu literackiego: autor gatunku mniej popularnego – opowiadań, twórca krakowski, partner „naszej noblistki” Wisławy Szymborskiej. A tymczasem to był autor pierwszorzędny i jak mawiał Jerzy Pilch – rasowy, mistrz krótkiej formy, do którego się pielgrzymowało. A jego opowiadania dzisiaj czyta się tak, jakby były pisane dla nas. Świat zwierząt pokazywał ze współczesną nam wrażliwością już w latach sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych ubiegłego wieku.
W 2000 roku Pilch napisał, że nie może się nadziwić jego nieobecności. Od tamtego czasu sporo się zmieniło. Mało który pisarz ma szansę po latach wrócić, znaleźć czytelników, być wznawianym i czytanym. Tak się stało z twórczością Filipowicza, którego postać najpierw przypomniała korespondencja z Wisławą Szymborską Najlepiej w życiu ma twój kot, potem pojawiły się dwa wybory opowiadań Moja kochana, dumna prowincja i Romans prowincjonalny, a wreszcie biografia Marii Jaremy pióra Agnieszki Daukszy. Wznowienia opowiadań ukazały się w momencie powrotu popularności krótkich form. Okazało się, że Filipowicz jest pisarzem współczesnym, że nie tylko się nie zestarzał, ale wyprzedzał swój czas – wtedy choćby, gdy pisał takie opowiadanie, jak Gdy przychodzą we śnie, o uchodźcach, którzy zajmują jego mieszkanie.
On nas znał. O tym, jak jesteśmy podzieleni na dwie połączone i nienawidzące się Polski, napisał w 1972 roku w opowiadaniu Śmierć mojego antagonisty. Zawsze wychylał się ku tym „Innym”. Mógł to być jego żydowski kolega, kobieta na wsi, która nie ma żadnych praw, kot czy motyl. Nieustająco starał się poznać coś, co jest całkowicie nam obce. Jego proza pokazuje też, jak bardzo ograniczona jest wiedza wszelkich świadków zdarzeń, jak bardzo mało wiemy o rzeczywistości, jak bardzo względne są wszelkie sądy.
Kornel Filipowicz lata 60.
„Przecież Filipowicz nie miał biografii” – usłyszałam kiedyś. „Pisał, łowił ryby i był outsiderem. Co w tym ciekawego?”. Tymczasem jego życie splata się z głównym nurtem polskiej historii i reprezentuje zaangażowanie i wybory lewicowej inteligencji. Opowieść o jego losach prowadzi nas od początku wolnej Polski w 1918 roku (pierwsze wspomnienie małego Kornela to żołnierze polscy w rogatywkach) aż do wolnej Polski po wyborach 1989 roku – Filipowicz zmarł w 1990. Kiedy przyjrzymy się jego życiu, okaże się, że podobnie jak w jego opowiadaniach pozornie nieefektowna szarość mieni się kolorami.
Wyobrażam go sobie w wielu sytuacjach: jak idzie, ze swoim niskim nauczycielem Julianem Przybosiem, taki wysoki, w pumpach wzdłuż Olzy w Cieszynie. Dyskutują o awangardzie, za chwilę ukaże się Z ponad Przybosia. Albo kiedy stoi oparty o łom w czasie blokady kampusu Uniwersytetu Jagiellońskiego przez ONR w latach trzydziestych. Za chwilę zacznie się bijatyka między grupami antyfaszystów i oenerowców. Widzę też, jak stoi w rzece koło Zagnańska, jest rok 1940, patrzy na szczupaka, szczupak patrzy na niego. Filipowicz zastanawia się, co czuje ten szczupak i pisze o tym do Marii Jaremy. Tak rodzi się pisarz, który jak nikt potrafi opisać autonomię świata zwierząt. I widzę go, jak wraca z obozu w Oranienburgu do Polski, a na granicy stref amerykańskiej i radzieckiej żołnierz amerykański na jego widok puka się w głowę z politowaniem: „Po co tam wracać?”. Albo kiedy jeszcze całkiem nie wydobrzał po powrocie, po wojnie, a już ruszył nad Nidę, łowić ryby z Jonaszem Sternem. I jeszcze scena, kiedy Tadeusz Kantor goni go, machając wiosłem, gdzieś w Polsce, w trakcie spływu kajakowego, bo chce mu odebrać kapitaństwo wyprawy. I widzę go też na Dworcu Gdańskim w 1968 roku, kiedy żegna swoich przyjaciół wyjeżdżających z Polski. „Wszyscy wyglądali jak popiół z pieców krematoryjnych. Ja też” – pisze do Tadeusza Różewicza. Patrzę, jak siedzi przy umierających – najpierw swojej żonie Marii, a zaraz potem jej siostrze bliźniaczce. I jak z Wisławą urywają się gdzieś na schadzkę i – by pozostać incognito – udają kogoś innego – Filipowicz przedstawia się jako profesor biologii. Albo jak w 1989 roku Jan Józef Lipski przynosi mu jedną z pierwszych legitymacji reaktywowanego PPS-u.
Ryby, majsterkowanie (jego syn Marcin pokazuje mi narzędzia ojca), zmysł praktyczny – był typem mężczyzny, który w każdych okolicznościach dawał sobie radę, silnego i wytrzymałego. Ale czy był pisarzem w typie Hemingwaya? (W notatniku miał wklejone jego zdjęcie). To jedna z tajemnic tego pisarstwa, że najbardziej pasuje tutaj słowo – empatia. Pisarstwo Filipowicza przekracza granice tego, co można określić jako męskie i kobiece. Najbardziej zależało mu na opisywaniu „Innego”, chciał wejść w jego skórę, właśnie to pozwalało mu tworzyć przekonujące postacie kobiet – jak choćby bohaterka Romansu prowincjonalnego, świadoma, czym jest emocjonalna tandeta. Czy poprzez literaturę można wyjść ze skóry człowieka? Zrozumieć autonomię zwierząt? Wcielić się w krajobraz? Nieustannie próbował.
Filipowicz czyni bohaterami swoich opowiadań uczucia – samotność, smutek, żal, rozpacz, wstyd, ale i miłość, której nie da się opisać. Tęsknotę. W notatkach zostało piękne zdanie, które być może miało stać się tytułem jednego z opowiadań: „Smutek i powaga miejsc i rzeczy opuszczonych”. Zanotował też: „Dawno już chciałem napisać opowiadanie, w którym nie byłoby przedmiotów i rzeczy, głosów, nie byłoby akcji ani fabuły – tylko uczucia, czyste uczucia”. Był jednocześnie przekonany, że życie wewnętrzne człowieka jest niepoznawalne, nie wiadomo „co jest w człowieku”, w swoim pisaniu unikał uproszczeń i eksponowania emocji. Dlatego w tej opowieści nie starałam się wyobrażać sobie, co mógł czuć w różnych momentach swojego życia. Nie wiemy tego, chyba że sam zostawił ślad w listach, notatkach albo w opowiadaniach. Zamiast tworzyć fikcję opartą na dokumentach – staram się oddawać głos mojemu bohaterowi.
^(*) ^(*) ^(*)
Nikt się nie spodziewał, że walizka się znajdzie. Zaginęła w 1991 roku. Kiedy rodzina likwidowała mieszkanie pisarza przy ulicy Lea 23a, Wisława Szymborska razem z synem Filipowicza Aleksandrem i jego żoną Marią zapakowali przedwojenne i wojenne listy z biurka pisarza do skórzanej angielskiej walizki z wytłoczonym nazwiskiem Sir John Fowler Bart (czyli „baronet”). Była to jedna z dwóch solidnych walizek, które przywiozła mama Kornela, Stanisława Filipowiczowa, kiedy w 1947 roku wróciła z Egiptu i Palestyny, gdzie dotarła z Armią Andersa. Droga powrotna wiodła ją przez Londyn, gdzie zakupiła dwie używane, piękne walizy. Może należały do słynnego konstruktora londyńskiego metra sir Johna Fowlera? A może do pewnego kapitana, który zginął w czasie pierwszej wojny światowej? Nikt już tego się nie dowie. W każdym razie do mniejszej z nich rodzina zapakowała cenną korespondencję. A potem walizka znikła. Usłyszałam o niej i o jej tajemniczej zawartości, kiedy pierwszy raz pojawiłam się u syna Filipowicza Aleksandra na Woli Justowskiej w Krakowie i u syna Marcina w Łodzi. Walizka była jak refren. Opowieści o jej zawartości pączkowały i rozrastały się. Ale sama walizka wpadła w niebyt i wydawało się, że pozostanie tylko rodzinną legendą.
Aż tu nagle gruchnęła wieść, że prawnuk Kornela, Tadeusz, walizkę przypadkiem odnalazł. Nie tę piękną po baronecie. Zwykłą, kraciastą, dziurawą, ale w środku były listy, które zaginęły tuż po śmierci pisarza. Tamta musiała spodobać się komuś podczas przeprowadzki, ale na szczęście przełożył zawartość do innej, która przyjechała na Wolę Justowską. W środku przez trzydzieści lat leżały między innymi zakurzone listy sprzed wojny. Zaraz zaczęło się przeglądanie, segregowanie i odkładanie, kilka nocy spędziła tam Agnieszka Dauksza, autorka biografii Jaremianki. Potem i ja zasiadłam przy pudłach. Bo jedna walizka mieściła kilka pudeł kartonowych. A w nich historie, ile historii i ilu ludzi! Kornel Filipowicz nie wyrzucał chyba żadnych papierów, zachował nie tylko listy zakochanych gimnazjalistek z Cieszyna, ale i rachunki z kamieniołomów w Zagnańsku (podpisane „Heil Hitler!”), gdzie pracował w czasie wojny. Pozwy sądowe – procesował się z właścicielem kamieniołomów. Przedwojenne bileciki w miniaturowych kopertach ze skreślonymi kilkoma słowami. Na kopertach i kartkach pocztowych różne adresy – począwszy od Gimnazjum Przyrodniczego w Cieszynie, tam zostawiały swoje listy wielbicielki wysokiego, przystojnego blondyna z niebieskimi oczami, Kornela. A właściwie wtedy jeszcze Mirona. Na chrzcie greckokatolickim w Tarnopolu dostał greckie imię Miron. Miron Eustachy Kornel Filipowicz. Dlatego w tej furze papierów znalazłam listy do Pana Mirona, Milusia – zdrobnienie od Miruś, Kornela i Nela, Filipka, ale też do Ilii (Eliasza). „Ilia” – mówiła do Kornela jego żona Maria Jarema, Jaremianka, nazywana Mamą Marysią. „Ilia” mówił do niego syn Aleksander. Skąd się wziął Ilia? Prawdopodobnie od Eliasza, ale jakiego? Kornel miał to kiedyś wyjaśnić synowi, ale to „kiedyś” nie nastąpiło. W walizce pomieściły się różne twarze i tożsamości Kornela. Czy Miluś i Nel byli podobni? „Milusiem” nazywali go ludzie z Cieszyna przed wojną. Jedna z nadawczyń listu nazywa go też „Mój Monte Christo”, ale do tej historii dojdziemy dużo później.
„Drogi Stary” – równym pismem zaczyna swoje listy i kartki Tadeusz Różewicz, przyjaciel, dla którego Kornel był zawsze starszym kolegą. Przy tych listach coraz wybucham śmiechem. Wielki talent epistolograficzny tkwił w ciele niezbyt rosłym, z czego Różewicz wielokrotnie sobie dworuje – „nie, ja nie siedzę przy pracy, ja kucam” – pisał. Kątem oka zauważam inne równe pismo, lekko pochyłe w lewo, tak, to drugi przyjaciel, Julian Przyboś, najpierw nauczyciel Filipowicza z cieszyńskiego gimnazjum. Kornel towarzyszył Julianowi w burzliwych kolejach życia – kiedy ten ukrywał się we Lwowie, kiedy rozstawał się z żoną Bronisławą, to Kornel właśnie przekazywał mu wieści o córkach. I pożyczał mu pieniądze. Tadeusz i Kornel w swoich listach nazywają go Mistrzem. Z żółtej koperty wypada liścik od Artura Sandauera, krytyka, który najwspanialej potrafił twórczość Filipowicza opisywać. Po wojnie razem jeździli na spływy, ale ten liścik jest z 1938 roku. Sandauer prosi, żeby Kornel oddał mu jego pamiątkowy egzemplarz Sanatorium pod Klepsydrą Schulza. „Będę przed południem u Plastyków, to się spotkamy”. Listy są też kluczem do lektur – „Kochany Panie Milusiu, niech Pan przeczyta Bertranda Russella Przebudowę społeczną” – radzi mu w 1932 roku Helena Wielowieyska, przyjaciółka, z którą robił pismo „Nasz Wyraz”. Listy pozwalają poznać dramatyczne momenty życia – pośpieszne likwidowanie mieszkania w Cieszynie, kiedy wybuchła wojna i Śląsk Cieszyński został włączony do Rzeszy – opisuje to przyjaciółka rodziny Herta Gorączko. Książki Kornela matka wysłała do Lwowa, zaginęły, fortepian sprzedała za dziewięćdziesiąt złotych, z czego do ręki dostała tylko dwadzieścia. Mama – Stanisława – pojechała do Lwowa, potem z uchodźcami trafiła na Ural. „Kochany Milusiu” – pisze. – „Załatw mi reklamację, czyli zwolnienie z pracy”. Nie ma siły pracować na budowie.
„Milu” – pisze Hela. Po chwili rozpoznaję jej pismo, w listach powtarza się słowo „przykrość”. „Znowu sprawiłeś mi przykrość swoim milczeniem, zachowaniem”. Helę Kornel zawodzi, a ona się nie zniechęca. Zaczynam mieć jej dość. „Szkoda twojego czasu, dziewczyno” – mruczę pod nosem. Oprócz Heli jest zakochana Tusia i Kundzia, i Hanka, i Zosia. Jakaś Maryla starannym pismem proponuje schadzkę na ulicy Wyższa Brama obok fryzjera w Cieszynie (to jeszcze z gimnazjum). A Teresa, ta od Hrabiego Monte Christo, już w 1954 roku proponuje spotkanie w Krakowie w hotelu „Grand”, „tam, gdzie zwykle”.
Kicham od kurzu. Jeden z listów jest czarny od pyłu i kruszy się pod dotykiem. Kiedy dochodzę do listu od dziewczyny z gruźlicą, czytam na głos fragment Marii, żonie Aleksandra Filipowicza, i zastanawiamy się, czy to może nie jest jedna z bohaterek Ulicy Gołębiej. W powieści umarła odrzucona przez bohatera. Ta pisze z Gdańska.
Przeglądam adresy: ulica Górna w Cieszynie, rozmaite stancje krakowskie w czasie studiów. Okazuje się, że przez chwilę również przed wojną Kornel mieszkał na Lea, tylko pod numerem 7, a potem 23a. Są też listy adresowane na Zagnańsk i Wolę Justowską, na ulicę Helclów. Są też od razu rozpoznawalne listy od Jaremianki, charakterystyczne rozchwiane na wszystkie strony pismo – prawie identyczne miała jej siostra bliźniaczka Nuna, Bronisława. Listy od nich mylą mi się czasem.
Kornel Filipowicz lata 50.
W rodzinie mówiło się, że Kornel miał szalone powodzenie, że wokół było mnóstwo kobiet. Nie tylko Jaremianka, druga żona Maria Próchnicka i Wisława Szymborska. W notatnikach zostawił zapis „Mój Boże, jak dobrze znam te zdrady z kobietą A, kiedy się kocha kobietę B, i to właśnie wtedy zdarza się szczególnie często. Ta osławiona zdrada z kobietą niekochaną...”. Może to miał być początek opowiadania. A kiedy tłumaczył Marii Próchnickiej, że nie ma nic wspólnego z bohaterem Romansu prowincjonalnego, literatem z Warszawy, który lubi podboje na prowincji, może jednak coś go z nim łączyło? Dość, że bohaterka, nieprowincjonalna dziewczyna z prowincji, sama najlepiej potrafiła przejrzeć na wylot podrywacza. I takich postaci kobiet jest u Filipowicza wiele, znakomitych portretów kobiet, może w nich były ślady i tych, które pisały te listy. Wśród tych cennych dla pisarza listów, trzymanych w biurku pod ręką (stąd trafiły do walizki), znajdziemy też jedną z najdłużej trwających korespondencji, czyli świadectwo przyjaźni z Mieczysławem Szczerskim, lekarzem, przyjacielem „od ryb”, bo te listy głównie dotyczą ich wspólnej pasji. Są też listy przyjaciół pisarzy, przyjaciółki redaktorki, znajomych i rodziny z Cieszyna, a nawet list uczniów gimnazjum, którzy gorąco go proszą, wtedy studenta, o pomoc przed maturą. Ta walizka pokazuje, jak wiele osób darzyło Filipowicza uczuciami, jak wielu osobom na nim zależało.
^(*) ^(*) ^(*)
Mój pierwszy Filipowicz to było bardzo mało znane opowiadanie Niedzielna wycieczka, czyli o prostocie serca. Tata przeczytał je kiedyś na głos, kiedy byłam nastolatką. Nie znałam autora, ale zapamiętałam bohaterkę – Halinę, samotną i tak nieśmiałą, że wstydziła się do kogokolwiek zagadać. Tytułu opowiadania wtedy nie zapamiętałam. Dopiero niedawno, słuchając nagrań radiowych Kornela Filipowicza, usłyszałam fragment czytany przez Zbigniewa Zapasiewicza.
Halina stała więc, nie bardzo wiedząc, co począć. Czekanie to jest też sztuka. Przygładziła ręką włosy, sprawdziła, czy ma bilet w portmonetce, przestąpiła z nogi na nogę, poprawiła plecak. Widziała, jak koło niej nieznajomi zbliżali się do siebie, mówili jakieś słowa, o byle czym, śmiali się, rozchodzili, rozmawiali z kim innym. A ona, Halina, jak niema statystka w teatrze, robiła pół krok w lewo albo w prawo, odwracała głowę, otwierała usta, zamykała usta, uśmiechała się nie wiadomo do kogo i nie wiadomo po co. Patrzyła na rozkład jazdy wiszący wysoko na ścianie, potem na zegarek na ręce, potem na bramę wejściową, jakby czekała na kogoś. Dotykała znów włosów, rozpinała i zapinała wiatrówkę.
Wycieczka była klęską, Halina nie zdołała nikogo poznać, ale mistrzostwo Filipowicza polega na tym, że nie odbiera nadziei, że kiedyś się uda, że przygoda na nią jeszcze gdzieś czeka. W tym opowiadaniu, jak w wielu innych, chociaż oczekiwania się nie spełniają, można przeżyć swoją chwilę szczęścia, która przychodzi nie wiadomo skąd.
Kilkanaście lat później przeczytałam na raz kilka zbiorów opowiadań Filipowicza, kiedy byłam w Stanach w 2001 roku – na uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku mieli sporą biblioteczkę jego książek. Zamiast poznawać amerykańską literaturę, czytałam Filipowicza i jego proza stała się moją Polską, którą oglądałam z oddalenia. Żyłam życiem kamienicy krakowskiej z opowiadania Rozmowy na schodach, w którym kluczowe zdania wypowiada kotka: „To wszystko jest śmiechu warte, a może nawet niewarte śmiechu. Najmądrzej jest po prostu być. Nieważne, w jakim miejscu czasu – jeśli w ogóle coś takiego jak czas istnieje. Nic lepszego nie wymyślisz”. Przygotowując wybór Moja kochana, dumna prowincja, odkryłam mnóstwo opowiadań, których nie znałam, publikowanych tylko raz, w latach sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych.
Nie ma życia Filipowicza bez literatury. To były nurty splecione, od momentu, kiedy zdecydował, że literatura jest najważniejsza i jej się poświęci. Miał inne talenty – jeden z przyjaciół z młodości widział w nim na przykład obiecującego polityka. Najciekawsza wydaje mi się nie sama opowieść o wydarzeniach, lecz napięcie między literaturą i życiem. I nie chodzi o to, żeby szukać biografii w literaturze, ale o to, że w literaturze najgłębsze sfery życia mogły się zrealizować. Filipowicz nazywał siebie realistą, ale przestrzegał przed szukaniem bezpośrednich związków między tekstem i życiem. Rzeczywistość była u niego zawsze zmodyfikowana, przekształcona. Jednocześnie to właśnie w literaturze powiedział o sobie i swoim odczuwaniu świata najwięcej. Dokumenty są martwe, a teksty literackie ożywają czytane po latach.