- W empik go
Mistrzowie opowieści. O morzu - ebook
Mistrzowie opowieści. O morzu - ebook
Mistrzowie opowieści. O morzu
Justyna Czechowska, kuratorka serii „Mistrzowie opowieści” ponownie zabiera nas w literacką podróż. Tym razem przez ciemne i wzburzone wody mórz, które od wieków inspirowały pisarzy i poetów.
Najnowsza antologia „O morzu” zawiera zarówno opowiadania, jak i poezję autorów związanych z morzem, takich jak Konstandinos Kawafis i Tomas Tranströmer. Znajdziemy tu także klasyczną (i zarazem najsłynniejszą) morską baśń, ”Małą Syrenkę” Hansa Christiana Andersena oraz współczesne teksty ukazujące dramatyczną sytuację uchodźców na Morzu Śródziemnym, takie jak reportaż Wolfganga Bauera.
W książce znalazła się również twórczość palestyńskiej pisarki Adanii Shibli oraz zakazanego przez białoruski reżim Alhierda Bacharewicza. Mamy tu też klasycznych i współczesnych autorów i autorki, Johna Updike’a, Italo Calvino, Mercè Rodoreda’y, Petera Mickwitza czy Judith Schalansky.
Nie mogło zabraknąć także twórczości Tove Jansson, której opisy morza i marzenia o własnej wyspie wprowadzają do antologii odrobinę egzotyki. Znalazły się tu również opowiadania mniej znanych w Polsce autorów, takich jak Sharon Millar z Trynidadu i Haitanki Yanick Lahens, a także południowoafrykańskiej pisarki Marii Rothmann.
“O morzu” to zbiór dla każdego, kto pragnie zgłębić wielowymiarowość morza – od romantycznych marzeń po surową rzeczywistość. Proponowana przez Czechowską kolejność tekstów to literacka fantazja o najróżniejszych twarzach morza, od przygód, w tym erotycznych, do historii, przerażająco nam bliskiej.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8360-113-7 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
.
KONSTANDINOS KAWAFIS
MORZE O PORANKU
Z greckiego przełożył Ireneusz Kania
*
Tu sobie stanę. Przyjrzę się nieco przyrodzie. Morza o poranku i bezchmurnego nieba jasnym błękitom i żółtawym brzegom. A wszystko śliczne i wielkim oblane blaskiem.
Tu sobie stanę. Niech się nawet łudzę, że to wszystko widzę (widziałem naprawdę przez moment, gdym przyszedł), a nie, także tu, rojenia mej fantazji, wspomnienia i zwidy dawnej rozkoszy.JOHN UPDIKE (1932–2009) – amerykański powieściopisarz, poeta, autor kilkunastu zbiorów opowiadań, krytyk literacki i dwukrotny laureat nagrody Pulitzera. Związany z tygodnikiem „New Yorker” i „The New York Review of Books”. Tematyką jego książek jest życie amerykańskiej klasy średniej z małych miasteczek. Do jego najbardziej znanych utworów należą m.in. cykl powieści o Harrym „Króliku” Angstromie oraz zekranizowane w 1987 roku Czarownice z Eastwick.
.
JOHN UPDIKE
ZIELONA MONOTONIA MORZA
Z angielskiego przełożyła Maria Skibniewska
*
Piszę to na plaży. Powiedzmy zatem, że jestem pisarzem na plaży. Dawniej człowiek dobrze wychowany nie przyznawał się do takich rzeczy, podobnie jak udawaliśmy, że osoba wchodząca do łazienki lub z niej wychodząca jest niewidzialna, ale żyjemy w epoce uproszczonych obyczajów. Nie ukrywamy niczego. A jednak wszystko jest sekretem. W pewnym sensie osoba obserwowana, gdy wchodzi i zamyka za sobą drzwi, jest jakby za nimi mniej obecna niż ktoś, kogo usilnie staramy się nie widzieć.
Siedzę zwrócony twarzą do morza. Ciągnąca się aż po widnokrąg zielona tafla jest naznaczona milionami wklęśnięć czy karbów nieokreślonych odcieni, podobnie jak ta kartka. Ale kartka wypełnia się, chociaż z wolna, jakąś sensowną treścią, a znaki na powierzchni morza są wszędzie takie same. Oto różnica między Sztuką a Przyrodą.
Jednakże znaki na morzu są ruchome, co im nadaje doniosłą wymowę. Można też dostrzec wielką różnorodność barw: fioletowe cienie chmur rzucane z góry, przeświecające od dołu zarysy raf koralowych, linia horyzontu ciemniejsza niż obszar pośredni, prawie czarna, podczas gdy wodę przy brzegu rozjaśnia biel piasku zalegającego dno, tak że przezroczysta, intensywna zieleń staje się subtelna, kwaskowata i sztuczna. Chwilami mam wrażenie, że widzę niezgodne z prawami perspektywy, pionowo przebiegające smugi metalicznego koloru, nitki złota czy srebra – nie sposób rozstrzygnąć, tak są nieuchwytne i rozedrgane, ale z pewnością cenne, ukryte na niemożliwej do oszacowania głębokości pod płaską powierzchnią masywnej, jednolitej wody.
No, dość tego... Chronicznie nęka nas pytanie, czy powiedzieć najprościej: „morze”, i zostawić resztę ludzkiej wyobraźni, czy też mnożyć przymiotniki? Nie mam zbyt pomyślnych doświadczeń, jeśli chodzi o ludzką wyobraźnię, toteż osobiście skłonny jestem ufać raczej przymiotnikom. Ale czy można na nich polegać? Czy słowa są dość mocne, by powierzać im cały ciężar naszych myśli? Tak sądzą najlepsi pisarze. Ja też czasem w to wierzę. Ale niepokoi mnie brak logicznych przesłanek tej wiary. Skąd słowa czerpią swoją istotną siłę? Źródło mowy, z którego biorą początek wszystkie te cienie (barwne, dźwięczne, kształtne, ale tylko cienie), także ukryte jest w cieniu.
Cóż więc robić? Oto jestem ja, pisarz, a przede mną morze – temat. Dla matematycznej ścisłości wyłączmy wszystko inne: niebo, obłoki, piasek na moich łokciach, a także obawę, że lada chwila mogą nadbiec moje dzieci, żeby plażować razem ze mną. Załóżmy, że świat składa się z dwóch elementów: ja i czynnik zewnętrzny – mój temat. Myślę, że trafne będzie takie przedstawienie świata jako dwuosobowego parlamentu, w którym dwaj przedstawiciele zabierają głos w imieniu wszystkich stronnictw. Powiedzcie mi, co mam robić. A raczej dostarczcie mi uzasadnienia, bo moje stanowisko jest z góry wyznaczone, jestem w opozycji i nasza dysputa tkwić będzie w martwym punkcie, dopóki jeden z nas nie umrze.
Człowieka, który w jaskini przy ognisku opowiadał bajki, usprawiedliwiały błyszczące, spragnione oczy słuchaczy. Ta sama fala niosła Homera. Ajschylos czuł się usprawiedliwiony. Sofokles bohatersko odtrącał wszelkie wątpliwości, ale co do Eurypidesa nic nie wiadomo: jak gdyby w zakłopotaniu przetrząsał kieszenie, jąkał się, nerwowo plątał się w dłużyznach. Potem jednak, raz na zawsze, jak się wydaje, zjawia się nieodparty argument. Znał go Dante. I Milton także. Tołstoj, Dickens, Balzac obgryzali tę kość. Była tak wspaniała, że do dziś można się nią żywić. Shakespeare i doktor Johnson krzepili się pieniędzmi; jest to posilna dieta, ale dziś już nie uchodzi za higieniczną. Piękno, mówił Keats. Złudzenie optyczne. Jaźń, mówili Wordsworth i Goethe. Tautologia. Rzeczywistość, mówili realiści, a opozycja zmiażdżyła ich pamfletami. Nudzę was. To także sporna kwestia. Czy mam obowiązek nie nudzić? Czy jeśli nie nudzę, wystarcza to, żeby mnie usprawiedliwić? Tym sposobem mógłbym bezpiecznie wylądować w przytulnej gospodzie pornografów, gości proszonych obiadów i osobistości występujących na ekranach telewizji. Bylibyście zapewne szczerze zdumieni, gdybyście mogli widzieć, z jakim oburzeniem odrzucam ten azyl, ja – pertraktujący na równej stopie z bezbrzeżnym morzem. Wybaczcie, wiem, że proponowaliście mi to z dobrego serca. Ale wróćmy do historii: Conrad i James uważali, że poszukiwanie po omacku samo w sobie stanowi cel, a Proust i Joyce uzupełniali opowieść wspaniałą kakofonią świetnych efektów. Opuściłem zapewne w tym przeglądzie kilka nazwisk, które możecie sami dorzucić. Pozostaje interesujący problem: czy Joyce i Proust coś zakończyli, czy też rozpoczęli? Sądząc po nowościach, jakie wnieśli, można by myśleć, że to początek, ale w miarę upływu czasu stwierdzając, że ich nowość nie starzeje się, można dojść do przeciwnego wniosku, że wszystko, co potem nastąpiło, jest próżnią, w której powierzchnia tamtych starych dzieł, zamiast popękać i pozapadać się, została zakonserwowana w całej świeżości barw.
Czuję się bardzo zmęczony. Wyczerpałem wszystkie środki strategii: skomplikowane manewry, głośno oklaskiwane i wielokrotnie przedrukowywane perory, namiętne zabiegi kuluarowe. Jestem bliski śmierci. Tymczasem Oponent wydaje się młodszy niż kiedykolwiek. Zrozumiałe, on przecież nigdy się nie wysila. Ma sprawnych pomocników – wszyscy chyba zwinni pomocnicy stanęli po jego stronie; przy mnie została garstka staruszków czekających na osiągnięcie wieku emerytalnego, a muszę wyłuskiwać prawdę z jego odpowiedzi na opracowany przeze mnie kwestionariusz; w dodatku udziela tych odpowiedzi bardzo niechętnie, pod silnym naciskiem. Nigdy nie wstaje, by złożyć głośne oświadczenie, tak by słyszała je galeria. Mimo to wpływ jego szerzy się wśród publiczności. Wprawdzie galeria zdobywa się jeszcze na kilka oklasków, żeby wynagrodzić moje mężne wysiłki, w których nie ustaję, chociaż zgarbiony i dychawiczny, ale z szacunkiem odnosi się do jego siły. Czas wyplątać się z tej metafory i parlamentarnych dekoracji! Mówmy po prostu. Ja też mam jeszcze trochę siły. Jego milczenie można obrócić na moją korzyść.
Piszę w słońcu, to mi utrudnia sprawę. Może tym się wszystko tłumaczy. Nie można pisać w słońcu ani też w doskonałym stanie zdrowia. Muszę się struć mnóstwem papierosów, zanim coś z siebie wydobędę. Niektórzy pisarze uciekają się do alkoholu. Inni czytają dużo. Jeszcze inni są uprzywilejowani jakąś ułomnością. Zdrowie ciała i duszy, a także blask słońca – to nie dla nas. Nawet kler – który w pocie czoła próbujemy ratować – pogardza nami. Siedząc na plaży, zastanawiam się, czy nie jestem jednym z tych ogromnych krabów, które operator Wehikułu Czasu odkrywa na zgrzybiałej ze starości ziemi gramolące się w piasku, wyciągające sztywne czułki ku rozdętemu, przyćmionemu i spłaszczonemu na biegunach słońcu. Może jestem ostatnim pisarzem na świecie. Może, wyruszywszy z zapadłej prowincji, do której wiadomości docierają z wielkim opóźnieniem, znalazłem się w stolicy na chwilę przed zamknięciem jej bram na wieki. Może my wszyscy, pisarze dnia ostatniego, podobni jesteśmy do księży, których stan chłopski dostarczał Kościołowi jeszcze przez długi czas, gdy arystokracja doszła już do wniosku, że to przebrzmiała muzyka.
Patrzę bowiem na morze, które ma być moim tematem, i nie znajduję tematu. Nie wolno mi snuć czarodziejskich legend o tym, skąd wzięła się w nim słona woda, bo to już wiadomo. Jeśli jeszcze nie wiemy, to wkrótce będziemy wiedzieli wszystko o jego składzie chemicznym, ciężarze właściwym, głębi, wieku, o żyjących w nim stworzeniach, tak sugestywnie przypominających nam o naszej śmiertelności. Żyły srebra czy też złota są już wyznaczone na mapie i jutro będą eksploatowane. Zostaje – powiecie może – jego istota, jego esencja. Ens. Tak, ale cóż w tej dziedzinie możemy odkryć po Platonie, Tomaszu z Akwinu, Einsteinie? Czy ich śmiałe koncepcje nie są już tak samo przestarzałe jak mit o Posejdonie?
A jednak – rzecz dziwna – mogę czymś nowym wzbogacić ludzką wiedzę o morzu. Właśnie w tej chwili dokonałem odkrycia. Rewelacja. Jeżeli na plaży położymy głowę na piasku i zamkniemy jedno oko, morze traci jeden wymiar i zamienia się w ścianę. Czarna krawędź doskonale gładkiego szczytu wydaje się równie bliska, jak blada kwaskowata podstawa. Osobliwy boczny ruch pośrodku ściany, jakiś swobodny ruch, niezrozumiały w murze o tak sztywnym zarysie, udziwnia tę wizję. Ale nie nasuwa mi podejrzeń, że jest to cienka kurtyna, którą mógłbym ręką rozedrzeć. Nie, zbyt wrażliwe mam czoło i pięści, aby żywić podobne złudzenia. Ale wydaje mi się – i to tak, jakby ktoś z zewnątrz kiwał na mnie palcem – że gdybym prędko podbiegł i dotknął nagą piersią wibrującej pionowej powierzchni, gdybym do niej przylgnął całym wyprężonym od stóp do głowy ciałem – wyczułbym pod moim tętniącym sercem bicie drugiego żywego serca. Siadam podniecony, obsypany piaskiem, otwieram oboje oczu – i morze cofa się znowu, rozlewa na ogromnym obszarze. Mimo to mam wrażenie, że w szepcie przyboju słyszę zachętę zza ściany pozorów – posępny, stłumiony głos, bo na nic więcej nie może się zdobyć, ono także ujęte w pułapkę – głos zachęcający, abym powtarzał próbę, abym myślami wybiegał wciąż na nowo przed siebie.
W moim rzemiośle (którego – przyznaję ochoczo – nie opanowałem dotychczas) wróciłem do pierwszych czarodziejów, wierzących, że w sieć słów złowią pogodę, skłonią drzewa, by rodziły owoce, chmury, by płakały, a gwiazdy, by udzielały im rad. Ja nie oczekuję tak wiele, nie mam nadziei, że fale usłuchają rozkazów mojej różdżki albo że udźwigną mój ciężar. Za bardzo jestem zmęczony, a może gubi mnie skromność. Spodziewam się tylko, że w moją usnutą na oślep pajęczynę słów wpadnie to, czego szukam – wpadnie, zapisze się i zda rachunek. Nie zapowie, co chce dalej robić. To nie jest tajemnica, znamy się przecież od dawna. Umiem obserwować. Nie poprze mnie w głosowaniu, nie ogłosi werdyktu, tego się nie spodziewam. Za długo trwała debata. Pragnę tylko, żeby wyjawiło mi swoją tożsamość. Czym jest? Ta rozległość, to rozmigotanie, ta zieleń i monotonia intrygują mnie. Co to jest? Gdybym wiedział, mógłbym odpowiedzieć.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------