- bestseller
- nowość
Mleczarz - ebook
Mleczarz - ebook
Powieść wyróżniona w 2018 roku prestiżową Nagrodą Bookera.
W mieście bez nazwy średnia siostra wyróżnia się z samych niewłaściwych powodów. Nie dość, że czyta podczas chodzenia, to jeszcze uczęszcza na wieczorowe zajęcia z francuskiego w centrum.
Gdy więc członek organizacji paramilitarnej znany jako Mleczarz zaczyna się za nią uganiać, nagle przyciąga uwagę wszystkich, czego za nic w świecie sobie nie życzyła. Mimo że próbuje go unikać i robi wszystko, żeby jej matka o niczym się nie dowiedziała, okolicę szybko obiegają plotki, a nad jej głową zawisa widmo przemocy.
Burns, jedna z najważniejszych pisarek współczesnych języka angielskiego, pisze z niebywałą werwą nasączoną zjadliwy humorem, a jej Mleczarz to wybitna opowieść o konsekwencjach, jakie może mieć bierność tam, gdzie niewłaściwa flaga, nieodpowiednie wyznanie, a nawet zachód słońca mają wywrotowy charakter.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788368191059 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzień, w którym Ten McTamten przystawił mi do piersi pistolet, nazwał zakłamaną suką i zagroził, że mnie zastrzeli, był również dniem, kiedy zginął mleczarz. Zlikwidował go jeden z sankcjonowanych przez państwo oddziałów egzekucyjnych, a mnie ta śmierć w ogóle nie obeszła. Obeszła za to innych, także tych, którzy, jak to się mówi, znali mnie z widzenia, a niekoniecznie z rozmawiania, i tak stałam się tematem rozmów, bo wyszła od nich plotka, choć może raczej od pierwszego szwagra, że miałam z mleczarzem romans i że ja mam lat osiemnaście, a on czterdzieści jeden. Wiedziałam to, nie dlatego, że zginął i było o tym w mediach, po prostu już wcześniej ludzie o tym gadali, języki mełły sprawę miesiące przed strzelaniną, ci od plotek mówili, że czterdzieści jeden lat i osiemnaście to coś obrzydliwego, że różnica dwudziestu trzech lat to rzecz obrzydliwa, że on ma żonę i nie uda mi się zawrócić mu w głowie, a w okolicy było mnóstwo ludzi cichych, niedostrzegalnych, co zawsze na wszystko mieli oko. Najwyraźniej to ja ponosiłam winę za cały ten romans z mleczarzem. Tyle że ja żadnego romansu z nim nie miałam. Nawet go nie lubiłam, a te próby zawarcia bliższej znajomości tylko mnie przerażały i zbijały z tropu. Pierwszego szwagra też nie lubiłam. Nie mógł się powstrzymać od fantazji na temat życia seksualnego innych ludzi. W tym mojego. Kiedy miałam ze dwanaście lat, pierwsza siostra rzuciła swojego wieloletniego chłopaka, bo ją zdradził, i na jej orbitę wpadł on. Ten nowy zrobił jej dziecko i od razu się pobrali. Pierwszy szwagier wygłaszał obleśne uwagi na mój temat, odkąd tylko mnie poznał – o moim gniazdku, ciągotce, o mojej pieprzniczce, muszce, myszołówce, ciastku z dziurką, dwóch sylabach – i często używał takich słów, słów o zabarwieniu seksualnym, których nie rozumiałam. On wiedział, że nie rozumiem, ale potrafię rozpoznać, jakie mają zabarwienie. I z tego właśnie czerpał przyjemność. Miał trzydzieści pięć lat. Dwanaście i trzydzieści pięć. To też dwadzieścia trzy lata różnicy.
Rzucał zatem takie uwagi, przeświadczony o swoim do ich rzucania prawie, a ja się nie odzywałam, bo nie wiedziałam, jak mu odpowiedzieć. Nigdy nie pozwalał sobie na komentarze w obecności mojej siostry, a gdy tylko wychodziła, coś się w nim jakby przełączało. Jedynym plusem całej tej sytuacji było to, że pierwszy szwagier nie wzbudzał we mnie strachu od strony fizycznej. Żyliśmy w takich czasach i w takim miejscu, że przemoc stanowiła główny pryzmat, przez który oceniało się ludzi, a przy szwagrze od razu się zorientowałam, że nie ma tego w sobie, że w ogóle nie umiałby sobie na to pozwolić. Jednak mimo to miał naturę drapieżnika i zawsze wprawiał mnie w stan zmrożenia. No więc z niego był padalec, a ona wpadła w tę ciążę, dalej kochała swojego wieloletniego i nie wierzyła, że wyrządził jej taką podłość i że w ogóle za nią nie tęskni, a nie tęsknił. Znalazł sobie inną. Tego nowego właściwie nie dostrzegała, tego starszego, za którego wyszła; sama była za młoda, zbyt nieszczęśliwa, zbyt zakochana – tylko nie w nim – żeby przywołać go do porządku. Przestałam ich odwiedzać, choć było jej z tego powodu przykro; przestałam, bo nie mogłam już dłużej przyjmować tych jego słów i wyrazów twarzy. Sześć lat minęło, a on dalej próbował manipulować mną i moimi starszymi siostrami, a my trzy go odtrącałyśmy – uprzejmie, bezpośrednio, pośrednio, weź-spierdalaj-średnio – aż nagle mleczarz, też nieproszony, lecz o wiele bardziej przerażający, o wiele bardziej niebezpieczny, wyłonił się jakby znikąd.
Nie wiedziałam, czyim jest mleczarzem. Na pewno nie był naszym. Może w ogóle niczyim. Nie zbierał zamówień na mleko. Nic nie miał z mlekiem wspólnego. Nawet go nie rozwoził. I nie jeździł autem z mleczarni. Widywano go w różnych samochodach, często szpanerskich, choć sam szpanować nie próbował. Ja jednak zauważyłam jego i te auta, dopiero, kiedy zaczął się w nich znajdować przy mnie. Wreszcie ta furgonetka – nieduża, biała, taka żadna, zmiennokształtna. Od czasu do czasu widywano go za jej kierownicą.
Pojawił się przy mnie pewnego dnia w jednym z tych swoich samochodów, kiedy akurat szłam i czytałam _Ivanhoe_. Często mi się zdarzało iść i czytać książkę. Nie widziałam w tym nic złego, ale z czasem to upodobanie zostało dopisane do listy dowodów świadczących przeciwko mnie. „Czytanie podczas chodzenia” jak najbardziej znajdowało się w rejestrze wykroczeń. „Ty jesteś od tych, nie? Twój ojciec to ten i ten, zgadza się? A twoi bracia, tamten, siamten i owamten, grali w drużynie hurlingowej, dobrze kojarzę? Wskakuj, podwiozę cię”.
Propozycja padła nonszalancko, drzwi od strony pasażera już się otwierały. Gwałtownie ocknęłam się z lektury. Nie słyszałam, jak podjeżdża. I nie widziałam tego człowieka wcześniej, tego kogoś za kierownicą. Wychylił się w stronę chodnika, patrzył na mnie, uśmiechnięty i sympatyczny, w sposób jednoznacznie uprzejmy. Miałam już jednak osiemnaście lat i zdążyłam się nauczyć, że „uśmiechnięty, sympatyczny i uprzejmy” nie wróży nic dobrego. Nie chodziło o samą podwózkę. Kierowcy często się zatrzymywali i proponowali, że podrzucą pieszych do strefy lub poza nią. Auta nie były wtedy dobrem powszechnie dostępnym, a transport publiczny co rusz zawieszano z powodu kolejnych porwań i alarmów bombowych. Powolna jazda w nadziei na zgarnięcie dziewczyny świadczącej usługi za pieniądze również była zjawiskiem znanym, choć nie uznawanym. Ja takich doświadczeń zdecydowanie nie miałam. Podwózki sobie w każdym razie nie życzyłam. Ogólnie rzecz ujmując. Lubiłam chodzić – chodzić i czytać, chodzić i myśleć. A ujmując rzecz konkretnie, nie chciałam wsiadać do auta z tym człowiekiem. Nie wiedziałam tylko, jak mu to powiedzieć, bo nie mówił niegrzecznie i znał moją rodzinę, okazał przecież kwity, imiona moich najbliższych płci męskiej, i nie mogłam zachować się nieuprzejmie, skoro on w stosunku do mnie nieuprzejmy nie był. Zawahałam się więc, a raczej zamarłam, co już samo w sobie świadczyło o nieuprzejmości.
„Idę na piechotę”, odparłam. „Czytam”. Uniosłam książkę, jakby _Ivanhoe_ wyjaśniał moją decyzję, jakby uzasadniał konieczność poruszania się pieszo. „Możesz poczytać w samochodzie”, powiedział, a na to już nie pamiętam, co odpowiedziałam. W końcu tylko się zaśmiał. „Aj, dobra tam. Miłego czytania”, po czym zamknął drzwi auta i pojechał.
Za pierwszym razem zdarzyło się tylko tyle – i już, plotka ruszyła. Najstarsza siostra przyszła ze mną porozmawiać, bo jej mąż, mój czterdziestojednoletni szwagier, wysłał ją do nas. Miała mnie powiadomić i ostrzec. Oznajmiła, że widziano mnie, jak rozmawiam z tym człowiekiem. „Weź, nie pierdol kocopołów”, prychnęłam. „Co to ma znaczyć: widziano? Przez kogo widziano? Przez twojego męża?” „Ty mnie lepiej posłuchaj”. Ja jednak nie słuchałam – z powodu szwagra i tych jego podwójnych standardów i dlatego że ona się na nie godziła. Nie wiedziałam, że ją obwiniam, że od zawsze mam do niej żal o te jego trwające latami odzywki, którymi mnie częstował. Nawet mi do głowy nie przyszło, że mam do niej pretensje o jej małżeństwo bez miłości i przecież bez szacunku, bo musiała wiedzieć, jakżeby nie, musiała wiedzieć, na ile on sobie pozwala.
Siostra wytrwale usiłowała mnie przekonać, abym zaczęła się zachowywać, ostrzegając, że w niczym sobie nie pomagam, że spośród wszystkich mężczyzn, jakich mogłam sobie wybrać… Miarka się przebrała. Otumaniło mnie do reszty i rzuciłam jeszcze kilka przekleństw, bo tylko w ten sposób dało się ją pogonić – nie znosiła wulgaryzmów. Następnie krzyknęłam za nią przez okno, że jeśli ten tchórz ma mi coś do powiedzenia, to niech przyjdzie i powie mi to w twarz. Błąd: dać się ponieść emocjom, dać się widzieć i słyszeć w emocjach, krzyczeć przez okno na ulicę, bryznąć złością. Zazwyczaj udawało mi się tego unikać. Wtedy jednak miałam w sobie wielką złość. Było we mnie tyle złości – na nią, za to, że jest grzeczną żonką i zawsze robi dokładnie to, co on jej każe, i na niego, za próbę utytłania mnie swoją parszywością. Już czułam narastający upór, to moje „pilnuj własnego nosa”. Niestety praktycznie zawsze, gdy do tego dochodziło, robiłam się przewrotna, odmawiałam czerpania jakiejkolwiek nauki z doświadczenia i byłam pierwsza, by na złość mamie odmrozić sobie uszy. Co do plotki o mnie i mleczarzu, to zbyłam ją bez zastanowienia. W naszej okolicy wszyscy od zawsze wsadzali nos głęboko w cudze sprawy. Fale plotek wzbierały i opadały, przychodziły, odchodziły i ruszały do nowego celu. Nie zwracałam więc uwagi na ten cały domniemany romans. Wkrótce jednak mleczarz pojawił się znowu – tym razem pieszo, kiedy biegałam w parku ze sztucznymi stawami, większym i mniejszym.
Byłam sama i tym razem nie czytałam, bo podczas biegania nie czytałam nigdy. A on zjawił się nagle, znów jakby znikąd, i ani się obejrzałam, a truchtał przy mnie w jednym rytmie, choć chwilę wcześniej go tam nie było. I ni stąd, ni zowąd okazało się, że biegniemy razem, a z boku to wyglądało, jakbyśmy biegali razem zawsze, i znów zbił mnie z tropu. I miało tak być już przy każdym moim spotkaniu z tym człowiekiem, nie licząc spotkania ostatniego. Z początku się nie odzywał i ja też nie, bo nie byłam w stanie nic powiedzieć. Wreszcie przemówił i zaczął od środka rozmowy, jakby to też było normą, jakbyśmy zawsze byli w trakcie jakiejś rozmowy. Narzucone przeze mnie tempo biegu sprawiało, że mówił krótko i z pewnym trudem, a mówił tym razem o moim miejscu pracy. Wiedział o nim sporo – gdzie jestem zatrudniona, co robię, w jakich godzinach i dniach i że codziennie rano jadę tam autobusem o ósmej dwadzieścia, jeśli nikt go akurat nie porwał. Wygłosił też obserwację, że nigdy nie jadę autobusem z pracy do domu. Wszystko to była prawda. Słońce czy deszcz, ostrzał czy bomba, starcie czy zamieszki, codziennie wracałam z pracy pieszo z nosem w najnowszej książce. Wybierałam dziewiętnastowieczne. Dwudziestowiecznych nie lubiłam, bo nie lubiłam dwudziestego wieku. Kiedy zastanawiam się nad tym z perspektywy czasu, myślę, że mleczarz o tym wszystkim też wiedział.
Mówił więc, co miał do powiedzenia, kiedy biegliśmy wzdłuż brzegu górnego stawu, sąsiadującego z mniejszym, przy którym znajdował się plac zabaw dla dzieci. On, ten człowiek, patrzył przed siebie, kiedy do mnie mówił, i ani razu nie zwrócił się twarzą w moją stronę. Podczas tego drugiego spotkania o nic mnie nie pytał. Nie sprawiał też wrażenia, jakby czekał na odpowiedź. Nie żebym jakąś mogła mu zaoferować. Wciąż zaprzątało mnie pytanie „Skąd on się tu wziął?”. I dlaczego zachowuje się tak, jakby mnie znał, jakbyśmy się znali, chociaż się nie znamy? Czemu zakłada, że nie mam nic przeciwko jego towarzystwu, chociaż mam? Dlaczego nie mogę po prostu przerwać tej naszej przebieżki i zażądać, by zostawił mnie w spokoju? Tych wszystkich pytań, poza „Skąd on się tu wziął?”, nie miałam jednak wtedy w głowie, zjawiły się dopiero później, i to nie po godzinie czy dwóch. Mam na myśli, że musiały upłynąć dwie dekady. Wtedy, w wieku lat osiemnastu, jako osoba wychowana w społeczeństwie o loncie krótszym od rzęsy, w którym zasady były proste, sądziłam, że jeśli nikt nie narusza przemocą twojej nietykalności cielesnej, jeśli nie kieruje w twoją stronę żadnych jednoznacznych ataków natury werbalnej i jeśli nie posyła ci z najbliższej okolicy prowokacyjnych spojrzeń, to nic się nie dzieje, jak zatem możesz twierdzić, że ktoś cię napastuje, skoro nic się nie dzieje? W wieku osiemnastu lat nie rozumiałam jeszcze, na czym polegają takie zachowania, zachowania, które mają cię osaczyć. Wyczuwałam je, intuicja coś mi podpowiadała, jakieś takie poczucie obrzydzenia przy niektórych ludziach i w pewnych sytuacjach, ale nie wiedziałam, że intuicja i obrzydzenie się liczą ani że mam prawo nie lubić i nie życzyć sobie, by podchodził do mnie każdy i pierwszy lepszy. Jedyne, co mogłam wtedy zrobić, to mieć nadzieję, że ta czy inna osoba zechce się pospieszyć i powie, co tam akurat ma do powiedzenia, w przekonaniu, że okazuje mi życzliwość i uprzejmość, a potem sobie pójdzie, albo że sama będę mogła sobie pójść, grzecznie i szybko, w pierwszym dogodnym momencie.
Przy tym drugim spotkaniu z mleczarzem już wiedziałam, że mu się podobam, że próbuje się do mnie zbliżyć. Wiedziałam też, że nie podoba mi się, że mu się podobam, i że jego zainteresowania nie odwzajemniam. On jednak nie powiedział wprost nic, co miałoby chęć zbliżenia sygnalizować. O nic mnie nie prosił. Nie podjął próby fizycznego kontaktu. Podczas tego drugiego spotkania nawet na mnie nie spojrzał. Poza tym był ode mnie starszy, dużo starszy, więc może w ogóle źle to wszystko interpretuję, myślałam, może cała ta sytuacja wygląda inaczej, niż mi się wydaje? A co do biegania, byliśmy w miejscu publicznym. Znajdowaliśmy się w dwuczęściowym parku w środku dnia. W nocy robiło się tu złowieszczo, choć i za dnia tak bywało. Ludzie niechętnie uznawali za fakt złowieszczość tej dziennej części, bo wszyscy bardzo chcieli mieć choćby jedno miejsce do spędzania czasu. Nie byłam właścicielką tej przestrzeni, co oznaczało, że wolno mu było tu biegać tak samo jak mnie. I tak samo dzieciakom w latach siedemdziesiątych wolno tam było pić alkohol, i tak samo trochę tylko starsze dzieciaki w latach osiemdziesiątych czuły się uprawnione do wąchania tam kleju, i tak samo jeszcze trochę starsi ludzie w latach dziewięćdziesiątych mogli sobie tam wstrzykiwać heroinę, i tak samo w czasach, o których tutaj mowa, funkcjonariusze państwowi mogli chować się w krzakach, aby fotografować zdrajców stanu. Fotografowali również znane i nieznane osoby powiązane z tymi ludźmi i właśnie to się wydarzyło w tamtej chwili. Akurat gdy razem z mleczarzem mijaliśmy krzew, rozległo się donośne pstryk, a był to krzew, który mijałam wielokrotnie i nigdy nie dobiegały z niego żadne odgłosy. Od razu wiedziałam, że tym razem było inaczej z powodu zamieszania w sprawę mleczarza, a przez „zamieszanie w sprawę” mam na myśli jego związki, przez „związki” zaś rozumiem aktywny opór, a przez „aktywny opór” – działanie wbrew interesom państwa, które to działanie miało bezpośredni wpływ na problemy natury politycznej w miejscu mojego zamieszkania. I tak oto trafiłam do jakiejś kartoteki, znalazłam się na zdjęciu, które wylądowało w teczce z opisem osoby dawniej nikomu nieznanej, lecz teraz identyfikowanej jako powiązana. Mleczarz w żaden sposób nie skomentował pstryknięcia, choć niemożliwe, żeby go nie usłyszał. Ja zareagowałam jedynie przyspieszeniem biegu, żeby jak najszybciej dotrzeć do końca trasy, też udając, że nic nie usłyszałam.
On jednak zwalniał i zwalniał, aż w końcu nasz bieg zmienił się w chód. Nie zrobił tego ze względu na ogólnie słabą kondycję, po prostu nie był biegaczem. Bieganie było mu serdecznie obojętne. W całym tym truchtaniu wokół jeziorka, gdzie nigdy wcześniej nie spotkałam go na przebieżce, truchtanie ani przez chwilę nie było istotne. Interesowałam go – i doskonale zdawałam sobie z tego sprawę – wyłącznie ja. Zasugerował, że problemem jest tempo, że dlatego nas spowolnił, ale strategie zmiany tempa też potrafiłam rozpoznawać i chodzenie podczas biegania do nich nie należało. Nie mogłam tego jednak powiedzieć, bo nie mogłam być sprawniejsza od tego człowieka, nie mogłam lepiej od niego znać własnego porządku ćwiczeń, ponieważ socjalizacja mężczyzn i kobiet czegoś takiego po prostu nie dopuszczała. To już był teren zasad z gatunku: „ja jestem mężczyzną, a ty kobietą”. Tu chodziło o rzeczy, które dziewczyna może powiedzieć chłopakowi, kobieta mężczyźnie albo dziewczyna mężczyźnie, i o rzeczy, których powiedzieć – przynajmniej oficjalnie, przynajmniej w miejscu publicznym i przynajmniej za często – kobieta nie mogła. Chodziło o to, że pewne dziewczęta nie będą miały prawa istnieć, jeśli nie ulegną mężczyznom, nie uznają ich wyższości, choć mogą mężczyźnie prawie że zaprzeczać w akcie kobiecej przekory, jak wiadomo właściwej tym stworzeniom, z natury krnąbrnym i o wiele zbyt pewnym siebie. Oczywiście nie wszyscy chłopcy i mężczyźni tak myśleli. Niektórzy się śmiali i pokpiwali z urażonych. Takich lubiłam – mój być-może-chłopak też do nich należał. Śmiał się i mówił: „Robisz mnie w jajo. Nie może być tak źle, poważnie?”, zawsze, kiedy wspominałam o chłopcach, którzy nie znosili się nawzajem do szpiku kości, lecz łączyło ich oburzenie głośnym zachowaniem Barbry Streisand, o chłopcach rozjuszonych na samą myśl o Sigourney Weaver, która zabija potwora w tym nowym filmie, w którym żadnemu z mężczyzn się to nie udaje, o chłopcach deklarujących obrzydzenie Kate Bush za jej kotowatość, bo koty to zwierzęta o naturze właściwej kobietom, choć nie wspominałam wtedy o tych kotach, które znajdowano martwe i okaleczone przy przejściach między strefami tak często, że w mojej okolicy już niewiele tych zwierząt zostało. Zamiast tego kończyłam wzmianką o Freddiem Mercurym, którego wolno było podziwiać, pod warunkiem że osoba ów podziw wyrażająca zdoła bezwarunkowo odrzucić wszelkie zarzuty o bycie kochającym inaczej, a wtedy mój być-może-chłopak odstawił kawiarkę – spośród wszystkich znanych mi ludzi tylko on i jego przyjaciel kucharz posiadali kawiarki – usiadł i znów zaniósł się śmiechem.
Mowa o moim „być-może-chłopaku od prawie roku jak dotąd”, z którym spotykałam się we wtorki wieczór, czasami w czwartki wieczór, większość piątków na sobotę i sobotnich wieczorów do niedzieli. Czasami to nawet przypominało bycie ze sobą na stałe. A czasami zupełnie nie. Kilka osób z jego strony uważało nas za prawdziwą parę. Większość jednak widziała w nas jedną z tych par-niepar, które spotykają się regularnie, ale mimo to nie da się ich uznać za ludzi rzeczywiście ze sobą związanych. Ja chętnie weszłabym w prawdziwy związek i spotykałabym się z nim oficjalnie, raz nawet tak być-może-chłopakowi powiedziałam, ale on odparł, że nie, że to nieprawda, że chyba już zapomniałam, więc mi przypomni. Że już raz próbowaliśmy być chłopakiem i dziewczyną na stałe, spotykaliśmy się, planowaliśmy i z pozoru zmierzaliśmy jak prawdziwe pary w kierunku jakiegoś przyszłego zakończenia. I że moje zachowanie stało się wtedy osobliwe. I że jego również, ale nigdy nie widział we mnie takiego strachu jak wtedy. Gdy mówił, przypominałam sobie mgliście jakieś szczegóły. Gdzieś w duchu zastanawiałam się jednak, czy on czasem nie zmyśla. Dodał jeszcze, że aby nie stracić tego, co najlepsze między nami, zrezygnowaliśmy z bycia dziewczyną i chłopakiem na stałe, co jego zdaniem sprowadzało się i tak głównie do mojej potrzeby „gadania o uczuciach”, to zaś, biorąc pod uwagę moje napady paniki za każdym razem, kiedy próbowaliśmy, oraz niechęć do mówienia o uczuciach jeszcze większą niż u niego, świadczyło o tym, że sama od początku w ten pomysł nie wierzyłam. Zaproponował więc, abyśmy wrócili na terytorium „być może”, do stanu niewiedzy, czy właściwie ze sobą jesteśmy, czy nie. A więc tak zrobiliśmy i – jeśli wierzyć jego słowom – ja się wtedy uspokoiłam i on też się uspokoił.
Jeśli chodzi o oficjalny obszar spraw męskich i kobiecych i o to, co kobietom wolno mówić, a czego nie wolno im mówić nigdy, nie odezwałam się ani słowem, kiedy mleczarz przyhamował, spowolnił i wreszcie zatrzymał mój bieg. Znów nie zachowywał się nieuprzejmie, w każdym razie nie celowo, więc ja też nie mogłam być nieuprzejma i biec dalej. Pozwoliłam zatem, by ten człowiek, którego towarzystwa sobie nie życzyłam, powściągnął mój bieg, a wtedy on powiedział coś o tym, jak chodzę, kiedy nie biegam, i były to słowa, których nie chciałam słyszeć – najlepiej, gdyby ich w ogóle nie wymówił. Oznajmił, że jest zaniepokojony, że nie ma pewności, co o tym wszystkim myśleć, i dalej na mnie nie patrzył, nawet nie zerknął. Nie miał pewności, co myśleć o tym moim bieganiu i chodzeniu. Za dużo biegania, za dużo chodzenia. To rzekłszy, nie dodał już ani słowa, tylko skręcił za róg w miejscu, gdzie łączyły się parki, i zniknął. I tak jak ostatnio, kiedy podjechał szpanerskim samochodem – nagła obecność, bliskość, jakieś odgórne założenia, pstryk aparatu, ocena mojego biegania i chodzenia, wreszcie równie nagłe zniknięcie – znów byłam zbita z tropu, za bardzo wytrącona z równowagi. Jakby wstrząs, tak, ale wstrząsnęło mną coś przecież za małego, zbyt nieistotnego i zbyt normalnego, by mogło człowiekiem naprawdę wstrząsnąć. Dlatego też dopiero kilka godzin później, gdy już znalazłam się w domu, dotarło do mnie, że on wie wszystko o mojej pracy. Nie pamiętałam zresztą nawet, jak dotarłam z parku, bo najpierw spróbowałam znowu ruszyć, podjąć bieg w porzuconym punkcie, udawać, że pojawienie się tego człowieka w ogóle nie zaistniało albo przynajmniej nie miało znaczenia. Ponieważ jednak byłam wstrząśnięta i nieskoncentrowana, a uwaga przeskakiwała mi z myśli na myśl, poślizgnęłam się na błyszczących kartkach, które wypadły z jakiegoś kolorowego magazynu. Na rozkładówce ze zdjęciem kobiety o długich, ciemnych, niesfornych włosach, ubranej w pończochy na podwiązkach i coś jeszcze, coś czarnego, z koronki. Modelka uśmiechała się odchylona w tył i rozkładała przede mną nogi, a ja pojechałam na pięcie do przodu, straciłam równowagę i tuż przed upadkiem na ścieżkę ujrzałam jej dwie sylaby, prezentowane mi w całej okazałości.