Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Młodość. Youth - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 stycznia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Młodość. Youth - ebook

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition.

„Młodość” to autobiograficzna opowieść Josepha Conrada. Napisana w 1898 r. została po raz pierwszy opublikowana w magazynie Blackwooda, a jako pierwsza opowieść w tomie z 1902 r. „Młodość” przedstawia pierwszą podróż młodego człowieka na Wschód. Opowiada ją Charles Marlow, który jest także narratorem „Lorda Jima”, „Szansy” i „Jądra ciemności”. Wprowadzenie narratora sugeruje, że po raz pierwszy, chronologicznie, postać Marlowa pojawia się w pracach Conrada (narrator komentuje, że według niego Marlow tak pisze swoje imię). Historia jest luźno oparta na rzeczywistości.

 

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7950-686-6
Rozmiar pliku: 416 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

MŁODOŚĆ: OPOWIADANIE

Mogło to się wydarzyć tylko w Anglji, gdzie ludzie i morze niejako się wzajemnie przenikają: morze wchodzi w życie większości ludzi, a ludzie wiedzą o morzu coś niecoś lub też wszystko, czy to jako o rozrywce, czy terenie podróży, czy wreszcie warsztacie pracy.

Siedzieliśmy wokoło mahoniowego stołu, wsparci na łokciach; gładki blat odbijał butelkę, kieliszki z czerwonem winem i nasze twarze. Był tam dyrektor różnych towarzystw, buchalter, prawnik, Marlow i ja. Dyrektor przeszedł ongi szkołę na Conway, buchalter służył przez cztery lata na morzu, prawnik – wspaniały okaz omszałego torysa, anglikanin, najmilszy towarzysz, wcielenie honoru – pełnił służbę pierwszego oficera na linji Śródziemnomorsko-Wschodniej w dobrych, dawnych czasach, gdy pocztowe statki miały żagle na rejach przynajmniej u dwóch masztów i wjeżdżały na morze Chińskie – pod krzepkim mussonem – z dodatkowemi bocznemi żaglami rozpiętemi w dole i w górze. Każdy z nas rozpoczął życie w marynarce handlowej. Jednoczyła nas wszystkich pięciu silna więź morza, a także i koleżeństwo w rzemiośle, którego nie może zastąpić choćby i największe zamiłowanie do jachtowania, żeglowania i tym podobnych sportów, ponieważ są to tylko przyjemności życia, gdy tamto jest samem życiem.

Marlow (mam wrażenie, że tak się pisze jego nazwisko) opowiedział nam historję, a raczej kronikę pewnej podróży:

– Tak, widziałem coś nie coś ze wschodnich mórz; ale najlepiej pamiętam pierwszą podróż w tamte strony. Wy wiecie, koledzy, że zdarzają się podróże, które są jakby umyślnie zamówione dla zobrazowania życia – które mogą służyć za symbol istnienia. Człowiek walczy, pracuje, oblewa się potem, zamęcza się prawie na śmierć, czasem istotnie daje życie ażeby czegoś dokonać – i ani rusz mu nie idzie. Nie z jego winy, poprostu nie może nic zrobić – ani wielkiego, ani małego – nic a nic – nie może się nawet ożenić ze starą panną lub dobić z nędznym sześćsettonnowym ładunkiem węgla do wyznaczonego portu.

– Ta historja zasługiwała aby ją zapamiętać. Była to pierwsza moja podróż na wschód, i to pierwsza podróż jako drugiego oficera: było to także pierwsze dowództwo mojego szypra. Przyznacie mi, że czas już naglił. Przynajmniej sześćdziesiąt lat miał ten mały, przygarbiony człowieczek o szerokich, niezupełnie prostych plecach i jednej nodze bardziej kabłąkowatej niż druga, o dziwacznej, koślawej postaci, jaką widuje się często u ludzi pracujących w polu. Nos jego usiłował zetknąć się z brodą nad zapadniętemi ustami, a twarz przypominała dziadka od orzechów; okalał ją siwy jak stal, puszysty zarost, podobny do podpinki od hełmu zrobionej z waty i posypanej sadzami. A w tej starej twarzy tkwiły błękitne oczy, dziwnie podobne do oczu chłopięcych o niewinnym wyrazie, który czasem zupełnie przeciętni ludzie zachowują do końca życia, dzięki rzadkiemu darowi prostoty serca i prawości ducha. Zachodziłem w głowę co go skłoniło do przyjęcia mnie na statek. Rozstałem się właśnie z szykownym kliprem australijskim gdzie byłem trzecim oficerem, a mój nowy szyper zdawał się mieć uprzedzenie do szykownych kliprów, jako arystokratycznych i zadzierających nosa. Powiedział mi: ˝Proszę pana, na tym statku będzie pan musiał pracować˝. Odrzekłem, że musiałem pracować na wszystkich statkach – gdzie tylko służyłem. ˝O, to jest zupełnie co innego – wy, paniczykowie z tych wielkich okrętów... ale co tam! Sądzę, że pan się tu nada. Proszę stawić się jutro˝.

Stawiłem się nazajutrz. Działo się to przed dwudziestu dwu laty; i miałem okrągłe lat dwadzieścia. Jak ten czas leci! Był to jeden z najszczęśliwszych dni w mojem życiu. Pomyślcie tylko! Zostałem po raz pierwszy drugim oficerem – oficerem prawdziwie odpowiedzialnym! Nie byłbym oddał swego nowego stanowiska za żadne skarby świata. Pierwszy oficer obejrzał mię starannie. Był to także jegomość stary, ale innego pokroju. Miał rzymski nos, śnieżnobiałą, długą brodę, a nazwisko jego brzmiało Mahon, lecz kładł nacisk na to aby wymawiać je Mann. Był z dobrej rodziny, tylko szczęście mu jakoś nie dopisało i karjery nie zrobił.

Co się tyczy kapitana, żeglował całe lata na statkach nadbrzeżnych, potem po morzu Śródziemnem, a wreszcie dostał się do wschodnio-indyjskiego handlu. Nie objechał nigdy przylądków . Charakter pisma miał niepewny, koślawy, i bynajmniej pisać nie lubił. Obaj byli oczywiście żeglarzami co się zowie, a ja czułem się między tymi starymi ludźmi jak mały chłopczyk między dwoma dziadkami.

– Okręt był także stary. Nazywał się Judea. Dziwaczna nazwa, prawda? Właściciel jego – nazwiskiem Wilmer, Wilcox, czy coś w tym rodzaju, zbankrutował i umarł przed jakiemiś dwudziestu laty – mniejsza o to jak się nazywał. Judea stała w basenie w Shadwell przez całe wieki. Możecie sobie wyobrazić w jakim była stanie. Cała w kurzu, rdzy, plugastwie, – u góry sadza, brud na pokładzie. Wydało mi się że opuszczam pałac dla zrujnowanego dworku. Miała około 400 tonn pojemności, prymitywną windę kotwiczną, drewniane klamki u drzwi i wielką kwadratową rufę; nigdzie nie było na niej ani źdźbła mosiądzu. U rufy widniała nazwa okrętu wypisana wielkiemi literami, a pod nią ozdoby z drzewa o startej pozłocie – wycinane laubzegą – z czemś w rodzaju tarczy herbowej i wypisanem poniżej mottem: ˝Czyń lub giń˝. Pamiętam że podziałało mi to niezmiernie na wyobraźnię. Był w tem jakiś powiew romantyzmu, coś co sprawiło że pokochałem ten stary grat – coś co przemówiło do mojej młodości!

Opuściliśmy Londyn z piaskiem jako balastem, udając się do jednego z północnych portów po węgiel dla Bangkoku. Bangkok! Zadrżałem z radości. Spędziłem był na morzu już sześć lat, lecz widziałem tylko Melbourne i Sydney – bardzo porządne miasta, zachwycające miasta w swoim rodzaju – ale Bangkok!

Wyszliśmy z Tamizy pod żaglami, mając na pokładzie pilota z morza Północnego. Nazywał się Jermyn i plątał się cały dzień po kambuzie, susząc przy piecu swoją chustkę do nosa. Widocznie nigdy nie sypiał. Ten ponury człowiek, z wieczną kapką świecącą u nosa, albo uporał się dopiero co z jakimś kłopotem, albo był w kłopocie, albo spodziewał się że wpadnie w kłopot – i czuł się dobrze jedynie gdy coś szło nie tak jak trzeba. Nie dowierzał mojej młodości, mojemu rozsądkowi, mojej żeglarskiej wiedzy, i postawił sobie za zadanie aby mi to okazywać w najprzeróżniejszy sposób. Zdaje mi się że miał słuszność. Sądzę że umiałem wówczas bardzo mało, a i teraz umiem niewiele więcej; ale żywię nienawiść względem tego Jermyna aż do dnia dzisiejszego.

Po tygodniowej żegludze dotarliśmy do Yarmouth Roads, a potem dostaliśmy się w burzę – słynną październikową burzę z przed dwudziestu dwóch lat. Wicher, błyskawice, deszcz ze śniegiem, śnieżyca, i straszliwe morze. Lecieliśmy niby na skrzydłach; zrozumiecie jak źle było z nami, kiedy wam powiem że mieliśmy strzaskane nadburcie i zalany pokład. W ciągu drugiej nocy balast przesunął się na stronę podwietrzną a jednocześnie zapędziło nas gdzieś w okolice Dogger Bank. Nie było innej rady, tylko zejść na dół z szuflami i starać się doprowadzić statek do porządku – i oto staliśmy w tej przestronej ładowni, ponurej jak jaskinia; łojowe świece migotały przytwierdzone do belek, burza wyła w górze, okręt rzucał się na boku jak szalony; byliśmy tam wszyscy co do jednego, Jermyn, kapitan, pochłonięci tą pracą grabarzy, i ledwie się mogliśmy utrzymać na nogach, usiłując rzucać szufle mokrego piasku ku stronie nawietrznej. Przy każdem zatoczeniu się statku widać było niewyraźnie w mętnem świetle jak ludzie się przewracają, zakreślając wielkie łuki szuflami. Jeden z naszych chłopców okrętowych (było ich dwóch) płakał rozdzierająco pod wrażeniem tej niesamowitej sceny. Słyszeliśmy jak szlochał gdzieś w ciemnościach.

– Trzeciego dnia burza ucichła i jakiś północny holownik zabrał nas wkrótce. Tylko szesnaście dni zużyliśmy na przejazd z Londynu do Tyne! Kiedyśmy weszli do doku, okazało się że straciliśmy naszą kolejkę do ładowania i wycofano nas do dalszego rzędu, gdzie pozostaliśmy przez miesiąc. Pani Beard (kapitan nazywał się Beard) przyjechała z Colchester aby się zobaczyć ze starym. Mieszkała na statku. Załoga opuściła okręt; pozostali tylko oficerowie, jeden z chłopców okrętowych i steward, mulat, którego wołano Abraham. Pani Beard była też stara, miała twarz pomarszczoną i rumianą jak zimowe jabłko, a figurę młodej panny. Zobaczyła raz że przyszywam sobie guzik i wymogła na mnie abym jej dał koszule do naprawy. To było coś zupełnie różnego od zachowania żon kapitanów, które znałem na szykownych kliprach. Gdy jej przyniosłem koszule, zapytała: ˝A skarpetki? Jestem pewna że potrzebują naprawy; rzeczy Jana – to jest kapitana Bearda – są już wszystkie w porządku. Miło mi będzie mieć coś do roboty˝. Kochana staruszka. Przepatrzyła wszystkie moje rzeczy, a ja tymczasem czytałem po raz pierwszy Sartora Resartusa i Burnaby’ego Wyprawę na Chiwę. Niewiele wówczas zrozumiałem z pierwszej książki; pamiętam jednak że przekładałem żołnierza nad filozofa – a życie mię jeszcze w tem utwierdziło. Jeden był człowiekiem, drugi zaś może czemś więcej – a może i mniej? Tak czy owak, obydwaj już nie żyją, i pani Beard nie żyje, i młodość, siła, genjusz, myśli, czyny, proste serca – wszystko umiera... Mniejsza o to.YOUTH: A NARRATIVE

˝... But the Dwarf answered: No; something human is dearer to me than the wealth of all the world.˝ GRIMM'S TALES.

TO MY WIFE

Youth

This could have occurred nowhere but in England, where men and sea interpenetrate, so to speak–the sea entering into the life of most men, and the men knowing something or everything about the sea, in the way of amusement, of travel, or of bread-winning.

We were sitting round a mahogany table that reflected the bottle, the claret-glasses, and our faces as we leaned on our elbows. There was a director of companies, an accountant, a lawyer, Marlow, and myself. The director had been a Conway boy, the accountant had served four years at sea, the lawyer–a fine crusted Tory, High Churchman, the best of old fellows, the soul of honour–had been chief officer in the P. & O. service in the good old days when mail-boats were square-rigged at least on two masts, and used to come down the China Sea before a fair monsoon with stun'-sails set alow and aloft. We all began life in the merchant service. Between the five of us there was the strong bond of the sea, and also the fellowship of the craft, which no amount of enthusiasm for yachting, cruising, and so on can give, since one is only the amusement of life and the other is life itself.

Marlow (at least I think that is how he spelt his name) told the story, or rather the chronicle, of a voyage:

˝Yes, I have seen a little of the Eastern seas; but what I remember best is my first voyage there. You fellows know there are those voyages that seem ordered for the illustration of life, that might stand for a symbol of existence. You fight, work, sweat, nearly kill yourself, sometimes do kill yourself, trying to accomplish something–and you can't. Not from any fault of yours. You simply can do nothing, neither great nor little–not a thing in the world–not even marry an old maid, or get a wretched 600-ton cargo of coal to its port of destination.

˝It was altogether a memorable affair. It was my first voyage to the East, and my first voyage as second mate; it was also my skipper's first command. You'll admit it was time. He was sixty if a day; a little man, with a broad, not very straight back, with bowed shoulders and one leg more bandy than the other, he had that queer twisted-about appearance you see so often in men who work in the fields. He had a nut-cracker face–chin and nose trying to come together over a sunken mouth–and it was framed in iron-grey fluffy hair, that looked like a chin strap of cotton-wool sprinkled with coal-dust. And he had blue eyes in that old face of his, which were amazingly like a boy's, with that candid expression some quite common men preserve to the end of their days by a rare internal gift of simplicity of heart and rectitude of soul. What induced him to accept me was a wonder. I had come out of a crack Australian clipper, where I had been third officer, and he seemed to have a prejudice against crack clippers as aristocratic and high-toned. He said to me, 'You know, in this ship you will have to work.' I said I had to work in every ship I had ever been in. 'Ah, but this is different, and you gentlemen out of them big ships; . . . but there! I dare say you will do. Join to-morrow.'

˝I joined to-morrow. It was twenty-two years ago; and I was just twenty. How time passes! It was one of the happiest days of my life. Fancy! Second mate for the first time–a really responsible officer! I wouldn't have thrown up my new billet for a fortune. The mate looked me over carefully. He was also an old chap, but of another stamp. He had a Roman nose, a snow-white, long beard, and his name was Mahon, but he insisted that it should be pronounced Mann. He was well connected; yet there was something wrong with his luck, and he had never got on.

˝As to the captain, he had been for years in coasters, then in the Mediterranean, and last in the West Indian trade. He had never been round the Capes. He could just write a kind of sketchy hand, and didn't care for writing at all. Both were thorough good seamen of course, and between those two old chaps I felt like a small boy between two grandfathers.

˝The ship also was old. Her name was the Judea. Queer name, isn't it? She belonged to a man Wilmer, Wilcox–some name like that; but he has been bankrupt and dead these twenty years or more, and his name don't matter. She had been laid up in Shadwell basin for ever so long. You may imagine her state. She was all rust, dust, grime–soot aloft, dirt on deck. To me it was like coming out of a palace into a ruined cottage. She was about 400 tons, had a primitive windlass, wooden latches to the doors, not a bit of brass about her, and a big square stern. There was on it, below her name in big letters, a lot of scroll work, with the gilt off, and some sort of a coat of arms, with the motto 'Do or Die' underneath. I remember it took my fancy immensely. There was a touch of romance in it, something that made me love the old thing–something that appealed to my youth!

˝We left London in ballast–sand ballast–to load a cargo of coal in a northern port for Bankok. Bankok! I thrilled. I had been six years at sea, but had only seen Melbourne and Sydney, very good places, charming places in their way–but Bankok!

˝We worked out of the Thames under canvas, with a North Sea pilot on board. His name was Jermyn, and he dodged all day long about the galley drying his handkerchief before the stove. Apparently he never slept. He was a dismal man, with a perpetual tear sparkling at the end of his nose, who either had been in trouble, or was in trouble, or expected to be in trouble–couldn't be happy unless something went wrong. He mistrusted my youth, my common-sense, and my seamanship, and made a point of showing it in a hundred little ways. I dare say he was right. It seems to me I knew very little then, and I know not much more now; but I cherish a hate for that Jermyn to this day.

˝We were a week working up as far as Yarmouth Roads, and then we got into a gale–the famous October gale of twenty-two years ago. It was wind, lightning, sleet, snow, and a terrific sea. We were flying light, and you may imagine how bad it was when I tell you we had smashed bulwarks and a flooded deck. On the second night she shifted her ballast into the lee bow, and by that time we had been blown off somewhere on the Dogger Bank. There was nothing for it but go below with shovels and try to right her, and there we were in that vast hold, gloomy like a cavern, the tallow dips stuck and flickering on the beams, the gale howling above, the ship tossing about like mad on her side; there we all were, Jermyn, the captain, everyone, hardly able to keep our feet, engaged on that gravedigger's work, and trying to toss shovelfuls of wet sand up to windward. At every tumble of the ship you could see vaguely in the dim light men falling down with a great flourish of shovels. One of the ship's boys (we had two), impressed by the weirdness of the scene, wept as if his heart would break. We could hear him blubbering somewhere in the shadows.

˝On the third day the gale died out, and by-and-by a north-country tug picked us up. We took sixteen days in all to get from London to the Tyne! When we got into dock we had lost our turn for loading, and they hauled us off to a tier where we remained for a month. Mrs. Beard (the captain's name was Beard) came from Colchester to see the old man. She lived on board. The crew of runners had left, and there remained only the officers, one boy, and the steward, a mulatto who answered to the name of Abraham. Mrs. Beard was an old woman, with a face all wrinkled and ruddy like a winter apple, and the figure of a young girl. She caught sight of me once, sewing on a button, and insisted on having my shirts to repair. This was something different from the captains' wives I had known on board crack clippers. When I brought her the shirts, she said: 'And the socks? They want mending, I am sure, and John's–Captain Beard's–things are all in order now. I would be glad of something to do.' Bless the old woman! She overhauled my outfit for me, and meantime I read for the first time Sartor Resartus and Burnaby's Ride to Khiva. I didn't understand much of the first then; but I remember I preferred the soldier to the philosopher at the time; a preference which life has only confirmed. One was a man, and the other was either more–or less. However, they are both dead, and Mrs. Beard is dead, and youth, strength, genius, thoughts, achievements, simple hearts–all dies . . . . No matter.

˝They loaded us at last. We shipped a crew. Eight able seamen and two boys. We hauled off one evening to the buoys at the dock-gates, ready to go out, and with a fair prospect of beginning the voyage next day. Mrs. Beard was to start for home by a late train. When the ship was fast we went to tea. We sat rather silent through the meal–Mahon, the old couple, and I. I finished first, and slipped away for a smoke, my cabin being in a deck-house just against the poop. It was high water, blowing fresh with a drizzle; the double dock-gates were opened, and the steam colliers were going in and out in the darkness with their lights burning bright, a great plashing of propellers, rattling of winches, and a lot of hailing on the pier-heads. I watched the procession of head-lights gliding high and of green lights gliding low in the night, when suddenly a red gleam flashed at me, vanished, came into view again, and remained. The fore-end of a steamer loomed up close. I shouted down the cabin, 'Come up, quick!' and then heard a startled voice saying afar in the dark, 'Stop her, sir.' A bell jingled. Another voice cried warningly, 'We are going right into that barque, sir.' The answer to this was a gruff 'All right,' and the next thing was a heavy crash as the steamer struck a glancing blow with the bluff of her bow about our fore-rigging. There was a moment of confusion, yelling, and running about. Steam roared. Then somebody was heard saying, 'All clear, sir.' . . . 'Are you all right?' asked the gruff voice. I had jumped forward to see the damage, and hailed back, 'I think so.' 'Easy astern,' said the gruff voice. A bell jingled. 'What steamer is that?' screamed Mahon. By that time she was no more to us than a bulky shadow maneuvering a little way off. They shouted at us some name–a woman's name, Miranda or Melissa–or some such thing. 'This means another month in this beastly hole,' said Mahon to me, as we peered with lamps about the splintered bulwarks and broken braces. 'But where's the captain?'

˝We had not heard or seen anything of him all that time. We went aft to look. A doleful voice arose hailing somewhere in the middle of the dock, 'Judea ahoy!'. . . How the devil did he get there? . . . 'Hallo!' we shouted. 'I am adrift in our boat without oars,' he cried. A belated waterman offered his services, and Mahon struck a bargain with him for half-a-crown to tow our skipper alongside; but it was Mrs. Beard that came up the ladder first. They had been floating about the dock in that mizzly cold rain for nearly an hour. I was never so surprised in my life.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: