- W empik go
Mój przyjaciel król - ebook
Mój przyjaciel król - ebook
Fenomenalny zapis królewskich dni, tak pełen barw, zapachów i uczuć, że czujemy, jakbyśmy byli tam, na miejscu ze Stanisławem Augustem, wraz z nim przeżywali tragiczne rozterki, jakbyśmy zasiadali na czwartkowym obiedzie i zapadali się razem w długą noc porozbiorową…
Dlaczego zdecydował się włożyć koronę, gdy wszystko krzyczało, że to nie ma sensu? Wiedział i rozumiał, że ograniczenia będą trudne do pokonania. Dlaczego już po roku cała Familia stanęła przeciwko niemu; bo był jednak trochę obcy, inny, może chodziło mu bardziej niż im o przyszłość państwa, narodu, a nie o majątki?
I pytanie najważniejsze – jakim był królem w tych czasach upadku Rzeczpospolitej?
Mówili, że oddał Polskę Rosji, że nie walczył, nie zrobił nic, by powstrzymać tragedię…
A co miał czynić, zabrano mu całą władzę, konfederacje radomska, barska i targowicka pozostawiły go bez realnego wpływu na rządzenie państwem.
Jako władca przegrał wszystko, żadne upokorzenie nie zostało mu darowane; czemu więc patrzymy na niego dzisiaj jak na mądrego i przewidującego monarchę? Bo takim był, może najważniejszym królem w naszej historii! Zostawił po sobie światłość, oświecenie przyszło razem z nim, nauka, nowe świata widzenie… Bez niego nie przetrwalibyśmy 125 lat ciemności…
Wspaniała książka, każdy, kto chce zrozumieć wielki upadek, wiek powstań i narodowy romantyzm następnego wieku, musi ją przeczytać.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-788-4 |
Rozmiar pliku: | 6,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kimkolwiek jesteś, Czytelniku, który sięgasz do tego manuskryptu, zapewniam Cię, że znajdziesz w nim wyłącznie prawdę. Będzie to opowieść dramatyczna – nieraz podczas lektury gardło Ci się ściśnie wzruszeniem, a serce napełni współczuciem (jeśli masz serce współczujące i wyobraźnię tkliwą). Ja sam, który odtąd tej pracy będę poświęcać wszystkie swoje wieczory (kiedy domowników ogarnie sen), postaram się powściągnąć własne uczucia i wystrzegać zmyśleń. Wystarczą nam wydarzenia, które naprawdę miały miejsce.
Długo się wahałem. Skąd te wahania – nie wiem. Może czegoś się obawiałem, może objawiła się małoduszność? Ale kiedy wszedłem w siedemdziesiąty szósty rok życia, pomyślałem sobie: nie możesz tego odkładać, trzeba się śpieszyć. Tak, muszę z tym zdążyć, najwyższy czas oddać Jego Królewskiej Mości sprawiedliwość. I któż to uczyni, jeśli nie ja, Gaston Fabre? Miałem zaszczyt być powiernikiem jego myśli i spraw. Żeniłem się z jego kobietami. (Jedna z nich przyrządza mi właśnie wieczerzę). Dzieci z nich zrodzone noszą moje nazwisko. (Dwóch synów służy chwalebnie naszemu cesarzowi). Wykonywałem najbardziej intymne polecenia. Byłem u początków – i byłem u końca.
Wiem, że na samej pamięci polegać mi nie wolno. Otóż wyznam, że od pierwszych chwil naszej znajomości robiłem notatki, przewiozłem je przez wszystkie burze naszego czasu (niektóre zapiski poświadczone przez niego, inne nawet jego ręką uczynione). Mam odpisy listów i protokołów. Zapisane wspomnienia osobistości, które z nim obcowały. Pan Friese – być może, aby oczyścić swoje nadwątlone sumienie – przesłał mi z Petersburga wyjątki z pamiętników, które spisywał pod dyktando króla. (Mam nadzieję, że kopista w pośpiechu nie poczynił za dużo błędów). Jakieś królewskie bruliony przesłał mi sekretnie z Wenecji, gdzie akurat przebywał, młody książę Adam Jerzy Czartoryski. (Korzystam z okazji, żeby mu za to gorąco podziękować). Oczywiście, nie skąpił ani fatygi, ani kopii swojej korespondencji pan Maurice Glayre. Podobnie pan Scipione Piattoli oraz ci wszyscy, którzy, bardzo pomocni, prosili jednak, abym nie wymieniał ich z nazwiska. Księżna marszałkowa Lubomirska, kuzynka króla, pozwoliła mi się odwiedzić w Wiedniu; byłem świadkiem jej starczej rozterki wobec własnych wspomnień: dać upust późnej nienawiści czy raczej gorącej młodzieńczej miłości? Bardzo mi pomogła. Nie zgodziła się za to na spotkanie księżna Izabela Czartoryska: jej odmowny list parskał gniewem. Niewiele straciłem, bo u tej pani prawda nie była najbardziej czczonym domowym bóstwem. Inne damy okazały się bardziej chętne: rychło jednak spostrzegłem, że należy ich wynurzenia przyjmować ostrożnie – bo to albo w ich pamięci coś się przesunęło, albo wizerunek swój w tych opowieściach wedle swojego pragnienia kształtowały. Niektóre dopytywały się chciwie: „A będzie coś o mnie?”. Z księciem Stanisławem Poniatowskim, bratankiem króla, jednym z najbogatszych panów w Europie, spotkałem się we Florencji. Niewiele mi to dało. Był uprzejmy (jak to on), ale podczas rozmowy wymigiwał się ogólnikami. Odniosłem wrażenie, że przygotowuje własne pamiętniki.
Dosyć, pomyślałem wreszcie. Pamiętam, co rzekł mój wuj i protektor Charles de Montesquieu (będzie tu jeszcze o nim mowa): że nie należy wyczerpywać do końca tematu. Lepiej czegoś nie dopowiedzieć i zostawić czytelnikowi sposobność do własnych refleksji.
Najważniejsze, że prawda się przebije. Jestem pewien, że tak się stanie. Potwarcy zamilkną, kiedy dowiedzą się, jak było naprawdę. Chociaż nie, potwarcy znajdą się zawsze, każdy fakt przetłumaczą na swoje – mnie idzie o ludzi dobrej woli. O tych, którzy łakną prawdy. Jeśli nie za mojego życia (którego dni są policzone), to za sto, może dwieście lat dotrze ona do świata. Powierzę te zapiski swojemu wnukowi, a on swojemu wnukowi. Któryś z Fabre’ów je opublikuje.
A więc, jak zaczynał swój tom stary pan de Montaigne (którego wieża wznosi się niedaleko mojej posiadłości), z Bogiem! Do dzieła!
SAINT-ÉMILION, 26 LIPCA 1807 ROKU1
Poznałem go w pierwszych dniach września 1753 roku, w salonie pani Geoffrin na ulicy Saint-Honoré. Była to środa, na pewno, bo pani Maria Teresa Geoffrin uczonych i ludzi pióra przyjmowała w środy. (Poniedziałki miała zarezerwowane dla artystów – nigdy w nich nie uczestniczyłem). Wprowadził mnie tam nie byle kto, bo sam Charles de Montesquieu, mój wuj. Nazywam go wujem raczej dla uproszczenia, bo był jakoś spokrewniony z moją matką – zapewne dalekie kuzynostwo – i kiedy znalazłem się w Paryżu, obiecał, że się mną zajmie. Zauważyłem, że ten wielki człowiek, który dla mnie był opiekuńczym, dobrotliwym wujem, zachowywał się między ludźmi tak, jakby pojęcia nie miał, jakim szacunkiem darzy się go za jego dzieła. Pani Geoffrin jednak dobrze wiedziała, że jest ozdobą jej salonu, on i pogodny encyklopedysta pan d’Alembert (oczywiście, także pan Wolter, jeśli akurat bywał w Paryżu), dlatego i ja cieszyłem się jej względami. To ta wydra (przepraszam za mocne wyrażenie) zwróciła mi uwagę na smukłego, czarnowłosego młodzieńca, najwyraźniej mojego rówieśnika, który właśnie rozprawiał z panem Fontenelle’em, nachylony z szacunkiem nad siedzącym w fotelu starcem. Pan Fontenelle liczył sobie prawie sto lat i pani Geoffrin, która bardzo tę znakomitość ceniła, sadowiła go koło specjalnie sprowadzonego żelaznego piecyka. Teraz ci dwaj, stary autor młodzieńczych _Rozmów zmarłych_ i chłopięcy przybysz z Polski, dyskutowali z ożywieniem i najwidoczniej z upodobaniem. „Zaprzyjaźnij się z nim, Gastonie – radziła pani życzliwie – to ktoś niezwykły, otaczam go opieką, bo to ukochany syn mojego przyjaciela, generała Stanisława Poniatowskiego (przyjaciel! grzecznie powiedziane – w salonach jednak poszeptywano o łączącym niegdyś tych dwoje romansie), pochodzi z kraju opanowanego przez przesądy, twój wuj napisał kiedyś, że Polska to najbardziej zacofany kraj Europy – ale wierz mi, Gastonie, z przesądami czasem całkiem wygodnie się żyje – a zresztą moi Poniatowscy są inni, ojciec i syn, to ludzie światli, czytelnicy tych mędrców, którzy tutaj u mnie bywają”. Tak oto poznaliśmy się z młodym hrabią.
Uważam, że młody pan Poniatowski był całkiem kształtnej budowy, chociaż przede mną narzekał na swoją sylwetkę – moim zdaniem niepotrzebnie, życzyłbym sobie tak wyglądać i poruszać się (był pełnym wdzięku tancerzem), a co do oblicza, cóż, gdybym mógł mieć właśnie takie – co za uroda, nos może trochę nazbyt wydatny, ale te oczy! Jak pląsające czarne ogniki! Żadna kobieta im się nie oprze (szczególnie starsze panie – zawsze miał wokół siebie panie, które narzucały się z opieką). Wydawał mi się bardzo podniecony dopiero co odbytą pogawędką, czytał kiedyś _Rozmowy zmarłych,_ wstrząśnięty ich sceptycyzmem wykłócał się w duchu z autorem, a tu, proszę, spotyka go, choć mocno głuchawego.
– Powtórzył mi – opowiadał mój nowy przyjaciel – co był napisał, że nie ma na świecie niczego, co moglibyśmy przychylnie przyjąć, żadnej wartości, której nie można by podważyć. Powiedziałem mu, że winszuję, bo z tym przekonaniem dożył całkiem ładnego wieku. Roześmiał się. „Bierzesz to zbyt dosłownie, synu. Masz rację, że życiem trzeba się cieszyć. Ale czy myślisz, że można cieszyć się szczęściem, które posiada się bez świadków?” Odpowiedziałem: nie wiem, jeszcze nie byłem szczęśliwy. Potem przypomniał mi, co w swojej książce włożył w usta Moliera. Że może zaręczyć za trwałość swoich dzieł. Dlaczego? Bo „kto chce malować dla nieśmiertelności, winien malować głupców”. Tak jak on, Molier. Bo głupstwo jest nieśmiertelne. Zwierzyłem mu się, że zapamiętałem z jego dzieła, że „najmilszą rzeczą – zacytowałem z pamięci – jest układać projekty i nie doprowadzać niczego do skutku... żadna rzecz nie przechodzi ze sfery wyobraźni w sferę rzeczywistości bez straty”. Ja, powiedziałem, chcę zrealizować swoje projekty. Starzec wyraźnie się uradował, że tak dobrze znam jego dzieło i znowu mnie pocieszał, że nie należy każdego zdania brać literalnie. „Ot, pisze człowiek, mędrkuje – dodał z uśmiechem – a potem czyta to taki miły młodzieniec jak ty, hrabio, i przejmuje się. Nie trzeba, nie trzeba...” – powtarzał. Na to nadeszła pani Geoffrin, żeby mi zwrócić uwagę (po cichu), że męczę starca i przyprowadziła mnie do pana.
Zapytałem hrabiego, jak sobie dawał radę z głuchawym mistrzem, nie wyglądało przecież, aby krzyczał. Och, on na to, mam w tym wprawę, moja babka Izabela Czartoryska, dziś wdowa po kasztelanie wileńskim, cudowna pani, przez matkę z domu Gordon spokrewniona ze Stuartami, córka świetnego poety, Andrzeja Morsztyna, może słyszałeś, to ten Morsztyn, arianin, co uciekł przed sprawiedliwością do Francji, uciekł za króla Jana, którego był wrogiem, z całkiem sporym majątkiem uciekł, ten majątek przypadł Kazimierzowi Czartoryskiemu, z rodu starego, kniaziowskiego, młodzieniec pełen uroku, choć z małym garbem, który umiał odpowiednim strojem osłaniać, wzburzała go ingerencja rosyjska w nasze rządy (inny był niż jego synowie, którzy nauczyli się jakoś te sprawy rozgrywać), otóż ten mój dziadek miał dziewiętnaście lat, kiedy ożenił się z inteligentną, o trzy lata starszą panną Morsztynówną, to właśnie ta babka Izabela dziś jest głuchawa, a ja lubię z nią rozmawiać, i ona ze mną, pochwalę się, że jestem jej ulubieńcem, i to ona, mój Gastonie (czy mogę ci mówić po imieniu?; będzie to dla mnie zaszczyt, odpowiedziałem), więc to ona, Gastonie, otworzyła pierwszy w Warszawie salon polityczny – frankofilski, naturalnie, to pod jej wpływem bracia Czartoryscy, jej synowie, byli tak sfrancuziali, to ten salon dał początek temu, co się dziś w Polsce nazywa Familią, czyli porozumieniu Czartoryskich z Poniatowskimi i różnymi odgałęzieniami rodu, jeśli takie zdarzają się. – Tu uśmiech. – Najczęściej przejściowo.
– Więc przydarzyło ci się być prawnukiem poety?
– Wyobraź sobie. Pisywał bardzo wyrafinowane madrygały miłosne. – Zacytował: – „Twardszaś ty, panno, której łzy me nie złamały / Nad żelazo, dyjament, twardy dąb i skały”. (Lata minęły, zanim ja, Gaskończyk, mogłem wyrecytować te dwie linijki wiersza). – U nas w domu mało się o panu poecie mówiło. Chyba że babka. Ja nie odziedziczyłem po nim żadnych zdolności.
– Naprawdę nie pisałeś wierszy? – zdziwiłem się, bo dokoła wszyscy zabawiali się rymami, nawet cyniczny, oschły książę de Choiseul, minister spraw zagranicznych.
– Mam to za sobą – przyznał się, zawstydzony, jak do słabości. – Były sobie takie trzy panienki, a ja gotów w każdej się zakochać. Poddałem się i układałem pełne uczuć rymy. – Zaśmiał się. – Nie bardzo wiedziałem do której. Myślę, że do jakiegoś wyobrażenia kobiety w ogóle. Naraz spostrzegłem, że te wiersze są bardzo kiepskie. I odtąd wolę czytać dobrą poezję, niż tworzyć złą.
Ja mówiłem mało, on więcej, właściwie usta mu się nie zamykały – jakby dawał upust słowom, które długo w sobie dusił. Rozumiałem, że mi ufa, co mi pochlebiało. Wciąż czułem się skrępowany. Ktoś niezwykły – powiedziała o nim władczyni salonu. Dlaczego niezwykły? Ja, jego rówieśnik, czułem się całkiem zwyczajny, znałem granice swoich możliwości. Fabre to niezłe nazwisko, ale zgódźmy się – mimo pokrewieństwa z rodem Montesquieu – to nie to, co Rohanowie, Richelieu czy de Foix. On przywiózł ze sobą listy polecające do książąt krwi, wodzów i ministrów. Otwierały się przed nim najszacowniejsze wrota. Zaciekawiło mnie więc, jak widzi swoją przyszłość, zapytałem go o to wprost:
– Czy masz, hrabio (wpadł mi w słowo: Mów mi „Staś”), więc czy masz dla siebie jakieś szczególne plany?
– Tak – odpowiedział. – Mam.
– Jakie, wolno wiedzieć?
– Będę królem.
– No i jak ci się spodobał mój protegowany? – zapytała mnie później zazdrosna o wszystko i wszystkich megiera (zazdrość i próżność – to są choroby naszego stulecia), podczas gdy ja kątem oka obserwowałem, jak wuj Charles zaszczyca polskiego hrabicza rozmową, uprzejmie głową kiwa, jakby ten żółtodziób miał mu coś interesującego do powiedzenia, a nawet raz się roześmiał. – Tak, spodobał mi się, jest miły i ma świetne maniery, zdaje się, że bardzo wykształcony, trochę, jak na mój gust, za bardzo (pani Geoffrin uśmiechnęła się wyrozumiale – trzeba jej przyznać, że okazywała wiele pobłażania młodym ludziom), jest bezpośredni i ujmujący w rozmowie, chociaż niewolny od zahamowań. A jednak trochę dziwny – zakończyłem. – Dlaczego dziwny? – obruszyła się Madame. – Pytałem go, jakie ma zamiary, odpowiedział: będę królem. – Bo będzie! – na to pani Geoffrin z niezachwianą pewnością. – Jest przewidziany. Chociaż... – Co chociaż? – Ja bym mu odradzała. – Przewidziany? Kto go przewiduje? Jaki dwór? Petersburg? Berlin? A może Paryż? – Jego ojciec – odpowiedziała. – I wujowie Czartoryscy.
Zrozumiałem, że lepiej nie przedłużać tej rozmowy. Tym bardziej że pan de Montesquieu klasnął w dłonie, zapowiadając, że odśpiewa nam pieśń własnej kompozycji ułożoną w hołdzie dla pani de La Vallière (jest to żona bratanka słynnej metresy Ludwika XIV). Widziałem, że wprawiło to mojego polskiego przyjaciela w zakłopotanie – Montesquieu śpiewający publicznie! nie, to niepoważne! Nie wiedział wtedy jeszcze, jako nowicjusz, że salon nie służy do zasadniczych rozmów, potrzebne tu są inne walory, filozofię uprawia się za biurkiem, a nie nadskakując damom.
– A jednak coś z niego wycisnąłem – szepnął mi, kiedy przebrzmiały oklaski po odśpiewanej głębokim basem pieśni. – Powiedział mi: „Uprzedzam pana: lud bardziej zna i kocha, i broni swoich obyczajów niż swoich praw. Z tym możecie w Polsce mieć kłopot. Więc pan chce, żeby w Polsce było jak w Holandii? Wciąż powtarzam, że nie istnieje zespół wartości jednakowo odpowiedni dla wszystkich”. Ja na to: panie prezydencie, to może być dobre usprawiedliwienie dla tych, którzy nie chcą niczego zmieniać. Kiwnął głową. Nie chodzi o to, dodałem, żeby Polska stała się Holandią, chodzi o kierunek, w którym ma iść. Znowu kiwnął głową. Gastonie, Gastonie – Staś najwyraźniej triumfował – zdaje się, że on mnie zrozumiał! Ach, ojciec byłby taki zadowolony. Zresztą, oni się znają z panem de Montesquieu.
Jego ojciec! Wiele się o nim dowiedziałem. Co za postać! Kondotier, awanturnik, zdobywca serc, wojownik, dyplomata, publicysta, mędrzec – co chcecie! I dobry, czuły, przewidujący ojciec. Plotki, że niejasnego pochodzenia. Że ten syn Franciszka Poniatowskiego, herbu Ciołek, naprawdę był synem księcia Michała Sapiehy z jakąś żydowską arendarzówną. Moim zdaniem bzdura. Ale bzdura, która wciąż wzbogacała kalumnie, ilekroć pan Stanisław (a później jego syn) osiągał jakiś nowy szczebel kariery. Jest prawdą, że śniadolicy, niezwykle uzdolniony chłopiec – czyli Stanisław Poniatowski ojciec – cieszył się protekcją Sapiehów. Ale przecież tak bywa u możnych, że biorą pod swoje skrzydła dobrze zapowiadającą się młodość. Akurat ci nie stracili na tym – odwdzięczył im się później, zabiegając u Karola XII o względy dla pokonanego rodu. Po przeróżnych przygodach wojennych u boku generała Michała Sapiehy ożenił się Poniatowski ze starą, bogatą wdową – po Ogińskim. Małżeństwo było nieudane, ale pan Poniatowski mógł teraz rozwinąć skrzydła do lotu na miarę swoich ambicji. Opowiedział się za swojskim Stanisławem Leszczyńskim przeciw Sasowi Augustowi II, którego wspierał car Rosji, bił się u boku Karola XII, zaprzyjaźnił się ze szwedzkim królem, był z nim w 1709 pod Połtawą, a po klęsce, którą im zadał Piotr Pierwszy, to on pomógł Karolowi XII ratować się z opresji, razem przebili się do Benderu. Poniatowski wyruszył z misją do Stambułu, w którym ośmielił się przeciwstawić samemu wielkiemu wezyrowi. Dyplomata rosyjski Tołstoj ofiarował mu ogromne pieniądze za przejście na stronę carską, rangę generalską i tysiące „dusz” na Ukrainie. Nic z tego: Poniatowski ojciec był przebiegły, potrafił być bezwzględny, ale był honorowy; miał swój własny dekalog postępowania.
Przedostał się do Europy – najpierw był Amsterdam, potem Paryż. Błyszczał tu między rokiem 1716 a 1717. Stał się atrakcją salonów, ulubieńcem dam. Oczarował młodego Woltera, który później, w 1741 roku, poświęci mu trochę miejsca w swoim dziele o Karolu XII i napomknie, że wszystko, co generał Poniatowski przedsięwziął, czynił „ze szczęściem”. (Jego syn, Staś, uzna to wyrażenie za niestosowne i cytując w mowie pogrzebowej Woltera, zamieni słowo _bonheur –_ szczęście na _honneur –_ honor. Sam bohater, mimo że współpracował ze znakomitym autorem, opublikuje po francusku _Uwagi polskiego pana,_ prostujące zawarte w dziele Woltera nieścisłości). Jest rok 1719, Karol XII nie żyje, lojalny dotąd Poniatowski nie ma żadnych zobowiązań, czas wracać do Polski, ale nie od razu, trzeba się rozejrzeć po świecie, zawadzić o Drezno, gdzie wręczy Augustowi II cenny dokument, stary dyplom elekcyjny (niegdyś oddany przez Sasa zwycięskiemu Karolowi XII na znak rezygnacji) – wreszcie, nie bez przygód (był uwięziony w Danii jako agent wroga) uwalnia się oficjalnie od służby szwedzkiej (zawsze honorowy!), po czym widzimy go w Berlinie w towarzystwie młodego księcia Michała Czartoryskiego. Od tego się zaczęło! Bo książę Michał, zapewne oczarowany awanturniczym generałem (który ma już 44 lata), mówi: daję ci moją siostrę Konstancję. Rodzice może trochę sarkali – czy to nie mezalians? – ale Stanisław Poniatowski to jednak bohater. A przy tym związany z Flemmingiem, który rządzi u Sasa w Dreźnie. Do tego panna Konstancja – o dwadzieścia lat młodsza, córka jednego z najmajętniejszych wielmoży w Polsce – zakochana. Pani Poniatowska (primo voto Ogińska) godzi się na rozwód (w Polsce magnaci nie mają kłopotów z rozwodami) – i oto we wrześniu 1720 ślub, który, choć cichy, jest teraz ze względu na potomka, przyszłego króla, wydarzeniem historycznym. Była to miłość, obustronna gorąca miłość (którą poświadczają jego czule, pisane po polsku listy), a potem szczęśliwe życie rodzinne. Nie obeszło się bez nowych przygód militarnych, bo Stanisław Poniatowski, szanując stare zobowiązania, po śmierci Augusta II po raz wtóry – teraz wraz ze swym teściem Kazimierzem Czartoryskim – wiąże się z Leszczyńskim przeciw kandydatowi Sasowi (tym razem będzie to August III). Kończy się to wkroczeniem trzydziestotysięcznej armii rosyjskiej i opuszczeniem Leszczyńskiego przez szlachtę; Poniatowscy z dziećmi i Kazimierz Czartoryski chronią się do Gdańska, w którym pani Konstancja przebywa, często samotnie, lat siedem. Rodzi w tym czasie stęsknionemu mężowi-obieżyświatowi dwóch najmłodszych synów, Andrzeja i Michała. Familianci, zwolennicy reform, których widzą konieczność – najśmielszym wizjonerem przemian był ojciec mojego przyjaciela – przyjęli w końcu do wiadomości, że od 1717 roku, od sejmu zwanego „Niemym”, czyli od kiedy gwarantem dynastii saskiej są wojska rosyjskie, popieranie starego „Łasa” to mrzonka. Powoli, nie bez zahamowań i przeróżnych zwrotów (szczególnie ze strony bardziej pysznego księcia Michała), Czartoryscy odbudowują swoją pozycję przy dworze, na czym i Dreznu zależało. Książę August, młodszy brat Michała, zostaje wojewodą ruskim, Poniatowski – mazowieckim, książę Michał – na razie – podkanclerzym litewskim. I cóż czyni nasz bohater generał? Uważa, że będzie rzeczą właściwą zawiadomić o tej przemianie podstarzałego króla, wiecznego pretendenta. Wybiera się do Luneville, gdzie opasły Stanisław Leszczyński teraz rezyduje jako król Lotaryngii (z łaski naszego Ludwika XV swojego teścia). Wasza Królewska Mość raczy wybaczyć, wycofujemy się z opozycji, dobro ojczyzny wymaga i tak dalej. Wygląda na to, że król Leszczyński nie bardzo się przejął, „najgorsze w tym było to – opowiadał później pan Poniatowski w wąskim kręgu – że kazał mi słuchać mszy, był akurat Wielki Tydzień, sześć mszy dziennie, panowie, Pan Bóg musiał się bardzo dziwić, bo wie, że tyle to ja wysłuchuję w ciągu roku”. Wolterowi ta bigoteria nie przeszkadzała korzystać z gościny u króla Lotaryngii, ale wolterianinowi Poniatowskiemu, który spodziewał się po pretendencie dysput politycznych, to przeszkadzało.
I znowu Paryż, i jeszcze większe powodzenie bohatera u dam (a liczy sobie już lat ponad sześćdziesiąt!), wręcz oszałamiające, tym razem podbita została sama pani Marie-Thérèse Geoffrin, która za dwa lata otworzy salon przy ulicy Saint-Honoré (obok domu, z którego okien zerkają na przechodniów wszetecznice), i stanie się potęgą, zwłaszcza po śmierci pani de Tencin, kiedy opustoszeje współzawodniczący z nią salon. Dzisiaj pani Geoffrin zajmuje się Poniatowskim – synem, który nazywa ją „mamuśką”. „Mamusiek”, jak się zorientowałem, musiało być w życiu hrabicza więcej, pięknooki młodzieniec budził tkliwe uczucia u szlachetnych i pełnych zapału dydaktycznego dam (nie zawsze okazywanego własnym potomkom), na przykład opiekunka z Drezna, przyjaciółka pani Konstancji z lat szkolnych, hrabianka Maria-Anna Kolovrat, obecnie hrabina Brühl, żona wszechwładnego ministra na dworze Augusta III – ileż tkliwości dla Stasia miała, jak się o niego troszczyła – wszystko, by dogodzić swojej najdroższej przyjaciółce Konstancji – i lektury mu dobierała, i zdawać sprawę z nich żądała (co było, jak mi wyznał, niezłym dla umysłu ćwiczeniem), i nie jest wykluczone, że w zapale pedagogicznym uczyła Stasia sztuki miłości.
List polecający do hrabiny de Brancas (zwanej „Wielką” z powodu ogromnego wzrostu, który nie powinien dziwić, przecież to córka Augusta Mocnego) wprowadził go do Wersalu. Często u pani de Brancas obiadował; była skarbnicą anegdot z dworu Ludwika XIV („Czy wiesz, chłopcze, kto zrobił diuka Akwitanii? – spytała raz obcesowo. – Otóż nie zgadniesz: święty Franciszek Ksawery!”). Brühlowa zamęczała ją żądaniami, by opisywała zachowanie „syneczka”. Z listu pani de Brancas (do którego udało mi się dotrzeć): „(...) ten dzieciak, którego raczyła mi pani powierzyć... jest tak błyskotliwy, że moja pomoc jest mu właściwie niepotrzebna (...) żadna wyrażona o nim pochwała nie zabrzmi przesadnie, nie widziałam nigdy cudzoziemca (...), który by tyle umiał wynieść pożytku z podróży”. Wszystko ten młody człowiek wie o Polsce i sąsiadach, wszystkim się interesuje, zdobyczami naukowymi, administracją, a także wojskowością i wojną. „Zna naszą historię – zachwyca się dalej pani «Wielka» – zna anegdoty o każdym panowaniu, konwersacja z nim jest przemiła i daleko wyższa od większości Francuzów”. I dalej: „(...) jak słyszę, nasze młode i piękne panie oceniają, że umie się podobać, i że na tym polu odnosi duże sukcesy”. Po tym liście hrabina Brühl zrobiła się odrobinę zazdrosna. I nic dziwnego, że i druga „mamuśka”, czyli pani Geoffrin, była o niego także zazdrosna. Nie zapraszała go w poniedziałki, kiedy bywali u niej artyści. Jego co prawda interesowało wszystko (co tak podbiło panią de Brancas), ale najbardziej pochłaniała go sztuka – i od niej właśnie Madame go odcinała. (Inna rzecz, że udało mu się odwiedzić kilku mistrzów w pracowniach). Podobno, jak ktoś mi szepnął w zaufaniu, wolała nie mieć go na spotkaniach z artystami, bo zdarzały jej się kompromitujące pomyłki, z których się podśmiewano, lepiej więc, żeby Staś nie był tego świadkiem. Dawała mu chętnie lekcje obłudy towarzyskiej, do której mój przyszły przyjaciel, niby drugi molierowski Alcest, ten z _Mizantropa,_ nie bardzo był zdolny. Raziła go frywolność języka znakomitych dam, często o bogatej przeszłości. Pani de Charolais, księżniczka krwi, którą z tej racji nazywano po prostu „Mademoiselle”, zwróciła się do niego, kiedy pośniadawszy, wyszli do ogrodu: „Mój panie, przynieś mi, proszę, moją cipkę”. Oszołomiony, najpierw udał, że nie słyszy. Ona powtórzyła: „Przynieś mi moją cipę”. Żartuje sobie ze mnie, pomyślał, i odpowiedział elegancko: „Wydawało mi się, że nosi ją pani zawsze ze sobą”. Usłyszał wybuch śmiechu: chodziło o poduszkę, którą ta dama, wychodząc do ogrodu, przypinała sobie do tylnej części ciała. Może ta anegdota sprawiła, że pan Rulhière, zawsze mu nieżyczliwy (zresztą nieźle opłacany przez jego wrogów), uznał, że uda mu się przekonać nas, iż Staś budził w salonach chichoty. Nic podobnego. Młody baron de Bezenval przedstawił go swemu dowódcy, księciu Richelieu, ten z kolei przedstawił go królowi, który swoim zwyczajem nic nie powiedział, skłonił tylko głowę; potem odbyła się rozmowa z królową Marią. Stęskniona za Polską córka Leszczyńskiego przyjęła Stasia wylewnie, prosiła, żeby mówił do niej po polsku. (Staś słyszał, że kiedy do króla Lotaryngii dotarła wiadomość, że młodociany Ludwik XV chce się ożenić z Marią, najpierw zemdlał z wrażenia w karecie, potem zawołał: „Córko, klęknijmy na murawie i podziękujmy Bogu!”. „Ojcze – spytała – czy wracamy do Polski? Będziesz królem?” „Lepiej, córko! Będziesz królową Francji!”). Siostra barona de Bezenval, więc osoba młoda (chociaż już owdowiała), urodziwa markiza de Broglie, darzyła swego dalekiego kuzyna Stasia szczególnymi względami, a trzeba wiedzieć, że w jej domu przyjmowano osoby tylko najbardziej szacowne. Staś wrastał w Paryż znakomicie, wyuczał go się szybko (chociaż polubił dopiero po latach, z oddalenia) i to tak szybko, że czujna pani Geoffrin doradziła mu kiedyś, żeby nie za bardzo okazywał swoją „paryskość”. „Trzeba im pozwolić dłużej odczuwać swoją wyższość – radziła doświadczona kobieta – im potrzebny jest «Prostaczek», którego powoli ucywilizują, wtedy będą zadowoleni z siebie i mogą cię za to polubić”. Chyba miała rację. Pewna dama, kiedy jej przedstawiono cudzoziemca, zawołała: „Ależ to niepodobna! To chodzi zupełnie po ludzku ubrane!”.
Konstancja z Czartoryskich Poniatowska – matka Stanisława Augusta
Znajomość życia i umiejętność wyciągania wniosków – uważa mój nowy przyjaciel – pani Geoffrin na pewno ma, skoro, będąc niskiego stanu, wyniosła się tak wysoko. To nie chroni jej przed stałym konfliktem z własną córką, margrabiną de La Ferté-Imbault (rodzinne stosunki podlegają własnym prawom), w jej obecności staje się, według określenia „synusia”, wściekłą zawieruchą. A on lubi tę córkę (pod warunkiem że jest bez matki), dobrą, miłą, trochę przygłuchą i gadatliwą, która ze swojego gadulstwa sama żartuje. Może tego właśnie matka nie może znieść – zauważyłem – może idzie o prawo do gadulstwa.
Stanisław narzeka czasem przede mną na paplaninę moich rodaków, są bardzo nieuważni w rozmowie, zapytują cię o coś, a odpowiedzi już nie wysłuchają. Kobiety wydają mu się ciekawsze. Stare damy wręcz fascynujące. Książę Orleański ma mojego przyjaciela niemal za kompana. Słynny d’Alembert parodiuje dla niego komików włoskich. Latour zaprasza go do swojej pracowni. Bywa na obiadach u prezesa akademii, pana Henault. Kiedy bąknął coś przed panią Geoffrin krytycznie o jego dziele, ona prawie wrzasnęła: „Przestań, jak śmiesz, ty, smarkacz!”. „Mamuśku – na to mój Staś – ja to dzieło czytałem!” „Wiesz, kto to jest pan Henault? Zdajesz sobie sprawę?” „Wiem. Stary nudziarz”. Madame jeszcze długo warczała.
Mnie się to jednak w nim podobało. Jestem Gaskończykiem i imponowało mi, że potrafił mieć do tego „najlepszego towarzystwa paryskiego” stosunek kogoś z zewnątrz (tak jak ja), że był ironiczny, a czasem i zbuntowany. Widział snobizm, sztuczność, próżność i pychę bez usprawiedliwienia. Spojrzenie nie tyle z dołu, ile z boku. Imponująco trzeźwe.
Serdecznie, z otwartymi ramionami, w obecności córki i pani de Brancas, przywitał go sędziwy marszałek de Noailles: Ach, jakże lubimy się z twoim ojcem, mój synu, ale powiedz – mówi! – bądź ze mną szczery, powiedz, skoro przejechałeś całą Europę, co w tych krajach, w których przebywałeś, sądzą o francuskich ministrach, tylko szczerze, proszę. Młody Polak nie przeczuwał katastrofy. Niemcy, Francuzi, Holendrzy – mówił – powiadają, że gdyby polityką zagraniczną Francji wciąż dyrygował marszałek de Noailles, mieliby do niej zaufanie, bo jest to, jak mówią Anglicy, _a real gentleman._ Słyszałem też – dodał – że podobnie wyrażają się o markizie de Puisieux. Na to pan marszałek coś zamruczał, wstał i – ku osłupieniu Stasia – opuścił salon. „Panie Poniatowski – powiedziała córka marszałka – przecież to wyglądało tak, jakby pan porównał pana do lokaja; pan de Puisieux wszystko, co osiągnął, zawdzięcza marszałkowi, mojemu ojcu”. Pani Geoffrin, kiedy się dowiedziała o incydencie, o mało nie wydrapała „synusiowi” oczu. „Naucz się tego, ty głupi łbie – wrzeszczała – że kiedy ktoś zapytuje, co o nim mówią, to znaczy, że chce, żebyś go chwalił i tylko jego!”
(Sporo lat później mój przyjaciel, już wtedy król, tak to skomentował: „Nauczył mnie ten incydent, jak i wiele innych, czegoś innego: że zbyt świetny początek bywa zazwyczaj zapowiedzią nieuniknionej klęski”. I dodał: „Tylko szczerze, mój synu, tylko szczerze”, parodiując bardzo udatnie pana de Noailles).
To wtedy zacząłem coś notować. Zachowywałem się jak historiograf-amator, chociaż nie mogłem przewidzieć, czy te notatki będą miały kiedykolwiek wartość. Wuj Charles pochwalił: – Tak, zapisuj, w końcu dotyczą te spotkania najpierwszych ludzi Paryża. Włożyłem te papiery do kartonowej teczki, na której wypisałem kolorową kredą duże inicjały: „S.P.”. Kto wie, może jakiś mój wnuk czy prawnuk zechce się nią posłużyć.3
Wraca w kwietniu 1752 roku przez Morawy, które wydały mu się kwitnącym krajem, prawie jak Holandia. Znowu to uczucie zazdrości: czemu u nas nie może tak być? Kierując się na północ, postanowił wstąpić do Łubnic, majątku księcia Augusta. Ucieszył się, że zastał wuja. (Ci wielcy panowie mieli majątki porozrzucane po całej Rzeczypospolitej, na Ukrainie, Litwie, Mazowszu, w Małopolsce i na Podkarpaciu, Poniatowscy także w Wielkopolsce – wszystko to powodowało zadziwiająco ruchliwy tryb życia; jeździli od majątku do majątku, żeby wszędzie trochę popasać, trochę podoglądać; były to wyprawy, jakby sami Walezjusze się poruszali, w setki wozów, z pościelą, garami, namiotami, służbą, kozakami). Wuj go radośnie przywitał, od razu zaproponował mu pieniądze: Jesteś moim siostrzeńcem, nie odmówisz mi tego, dam ci dwieście dukatów. No cóż, dziękuję – odpowiedział Stanisław – wezmę, ale pod warunkiem, że będę mógł o tym opowiedzieć rodzicom. A akurat wtedy zaczęło się napięcie między wujem a panią Konstancją, poszło o pułk gwardii pieszej koronnej, który książę August obiecał ustąpić najstarszemu z jej synów, Kazimierzowi, a teraz, gdy nastał czas, nie chciał się z tej obietnicy wywiązać. Wuj zaczął wobec Stasia wygadywać na podkomorzego wielkiego (to znaczy Kazimierza), dlaczego nie można temu lekkomyślnemu młodzieńcowi (jest o jedenaście lat starszy od Stanisława) powierzać pułku. Na to nasz mędrzec powiedział mniej więcej tak: wuju, rozumiem, że matka widzi sprawę inaczej i ty inaczej, każde z was ma swoją rację, a ja nie jestem od tego, by was rozsądzać, zostawmy to. Wujowi stanowisko siostrzeńca się spodobało, pochwalił go, przez kilka dni zadziwiał serdecznością. Ale czasami i zaskakiwał. – Kiedy miałem lat dwanaście i przeżywałem rozterkę religijną, wuj pokazał mi pewne miejsce w swoim modlitewniku. „Stale do tego zaglądam – i to mnie prowadzi”. Teraz powiedział: „Co do mnie, to nie wierzę w nic”. W domu Stanisław wybuchnął przy matce: – Wuj jest pełen uroku, nadzwyczajny człowiek! Była niezadowolona. Podała mu kilka rysów mniej pochlebnych, bliższych prawdzie.
Pani Konstancja była niewątpliwie kobietą z charakterem. Staś wspomniał mi o pewnym krwawym incydencie, którego nie był świadkiem, zdarzył się, kiedy miał lat dziewięć, myślał, że to plotki, ale niedawno pan Kayserling opowiedział mu, jak to naprawdę przebiegło. Był bal u marszałkostwa Bielińskich. Młody Adam Tarło pokłonił się pani Michałowej Czartoryskiej (tej Waldsteinównie z domu) – i spotkał się z odmową. Nie będzie, powiedziała, tańczyć z młodzieńcem, który jako pierwszą śmiał poprosić pewną Lubomirską, o której wiadomo, że jest nieślubną córką! Na to Tarło: „Skoro nie chcesz pani tańczyć ze mną, to i z innymi nie będziesz!”. I ogłosił, że każdy, kto poprosi księżnę Eleonorę do tańca, będzie musiał się z nim pojedynkować. Wtedy Konstancja zwróciła się do swojego syna Kazimierza: „Poproś ciocię do tańca”. „Ależ, pani matko, z tego będzie pojedynek”. „Zatańczysz z nią!” – rozkazała pani Konstancja. Kazimierz posłuchał. No i stało się: sekundanci, spotkanie w lasku w Jeziornie, pistolety. Obaj przeciwnicy wyszli z tego cało. Pani Konstancja uznała, że to hańba. Zażądała od syna drugiego pojedynku. „Wolałabym cię widzieć martwym niż okrytego niesławą”. (Ojciec, generał szwedzki, nie był aż tak zasadniczy). Przeciwnik nie mógł się uchylić – chociaż, całkiem być może, miał złe przeczucia – spotkali się tym razem na Marymoncie – Kazimierz zabił Tarłę. „Nie będzie miał z nią łatwo” – pomyślałem, wysłuchawszy opowieści.
Zaczął o czymś innym, o czymś, co tyczyło bezpośrednio jego. – Pamiętasz, wspominałem ci o mojej uroczej kuzynce Izabeli-Elżbiecie, córce księcia Augusta? Stanisław bywał teraz prawie codziennie w Pałacu Błękitnym na Senatorskiej, by spotykać się z nią, co prawda pod czujnym okiem babki Izabeli, która, chociaż głuchawa, wzrok miała dobry. Rozmawiali nie tylko o literaturze, sztuce, Wiedniu – także o sobie. Stanisławowi nie podobała się atmosfera w tym domu, dziwne zachowanie jej rodziców. Książę August kochał swoją bystrą i śliczną córkę bardzo czule, ale – to się dało zauważyć – coraz bardziej jak kobietę. Od dwóch–trzech lat spędzał przy niej całe godziny – mówił mój przyjaciel – wydawało mi się, że walczy z narastającym w nim opętaniem. Ale była jeszcze inna sprawa. Jej matka przed laty wymogła na mężu, aby roztoczył opiekę nad jej dużo młodszym kuzynem, Stanisławem Lubomirskim. Chłopak, wcześnie osierocony, wychowywał się w domu Czartoryskich, ci zapewnili mu pierwsze dygnitarstwo: został strażnikiem wielkim koronnym. Pani Zofia-Maria czuła do niego coś więcej niż tkliwość starszej kuzynki, kokietowała go (opowiadał Staś) bardzo widocznie, książę wojewoda miotał się między zazdrością o córkę (zakochaną w Stasiu) a zazdrością o żonę, o którą kiedyś się strzelał. Pod nieobecność żony zdecydował, że Lubomirski, już prawie trzydziestoletni, ożeni się z Elżbietą. Wyrwie żonie kochanka, wyrwie ze swego serca męczący pociąg do córki. „Będziesz panią strażnikową”. A Elżbieta: „Nie, nigdy!”. Jej przyszły budził w niej wstręt. Był to sympatyczny mężczyzna, chorowity co prawda, ale wykształcony, jak zresztą wszyscy w domu Czartoryskich. Czeka go świetna przyszłość – i Łańcut. Więc czemu nie? To przez Stanisława! – domyślił się ojciec. Babka Izabela była tego samego zdania. Książę August odbył rozmowę z córką. „Staś nigdy nie da ci szczęścia” – przekonywał ją. Elżbieta wciąż się jeszcze opierała. Wtedy babka zwróciła się do pani Konstancji, swojej córki. Dobrze trafiła, bo Poniatowscy też byli przeciw małżeństwu Stasia z kuzynką. Pani wojewodzina Czartoryska, po powrocie z zagranicy zaskoczona powziętymi decyzjami, dała się w końcu mężowi przekonać, tak czy owak kuzyn Lubomirski będzie na miejscu. Elżbieta poddała się woli ojca: no i popatrz, kochał ją, a przecież zmusił do małżeństwa z mężczyzną, do którego czuła niechęć. Despotyzm ojcowski, przeciw któremu pisał komedie nasz Molier, wciąż jeszcze triumfował. Co do mojego przyjaciela, to rada familijna zdecydowała, że zdrowiej będzie, jeśli na wszelki wypadek wyśle się go za granicę. Staś musi zniknąć! Dokąd tym razem? Do Francji i Anglii. – I tak oto znalazłem się tutaj z tobą – zakończył opowieść.
Droga wiodła przez Wiedeń, jakże znajomy! Niespodzianka: jest sir Williams, w „misji specjalnej”, jak się zwierzył. Jest hrabia Kaunitz, teraz już kanclerz. Austriacy staroświeckiego pokroju go nie lubią, bo nazbyt „francuski”. Potrafi być oszczędny i hojny, oświecony i pobożny. Jeszcze nie żywi obsesyjnego strachu przed śmiercią – to przyjdzie później, kiedy nie wolno będzie przy nim tego słowa wymawiać, ani wspominać, że ktoś umarł, nawet z zawiadomieniem kanclerza o zgonie cesarzowej dworacy będą mieli kłopoty. Na razie utrzymuje zastęp aktorek, Maria Teresa wyraża z tego powodu niezadowolenie, Kaunitz wyniośle odpiera wyrzuty: „Odpowiadam przed cesarzową za moje postępki tylko jako jej minister i poddany...”. Z osobistych spraw tłumaczyć się nie musi, w każdej chwili może wrócić do swojego hrabstwa w Bittbergu.
On sam, młody Poniatowski, wciąż jeszcze darzy sympatią cesarzową. (Długo będzie się trzymał swoich złudzeń). – Gdybym, kiedy przychodziłem na świat – powiedział – mógł wybrać, czyim chcę być poddanym z obecnie panujących, wybrałbym na moją królową ją, Marię Teresę. (Pomyślałem sobie, że nie jest to punkt widzenia, który przystoi przyszłemu władcy – to jest spojrzenie kogoś, kto urodził się poddanym. Ale nie podzieliłem się z nim tą myślą).
Jest w Wiedniu i Kayserling, tym razem jako ambasador. Stary profesor uchodzi za zagrzebanego w książkach, wygodny pozór dla dyplomaty, który posyła do Petersburga informacje godne szpiega.
Do dawnego ucznia ma stosunek niezmiennie czuły, a Staś dogląda go w chorobie. Williams też choruje i przy nim Staś też jest dobrym samarytaninem. Ale nie jest bynajmniej taki miękki i łagodny, za jakiego uchodzi – będzie się pojedynkował, bo tego, tak uważa, wymaga jego honor. Młody książę Liechtenstein obraził go, powiedział: „Nudzisz mnie, hrabio!”. Staś chce się strzelać. Williams jest z niego dumny. Na szczęście wdali się w to wpływowi panowie, do pojedynku nie doszło, bo książę przeprosił hrabiego publicznie. (Czy więc może dziwić tak powszechna, przesadna aż do obłudy, grzeczność w słowach, schlebianie próżności rozmówcy, skoro byle jakie uchybienie może doprowadzić do pojedynku?)
Czy spotkał się w Wiedniu z panną Kotulińską? Nic mi o tym nie wiadomo. Zapewne już jej nie było. Uwieźli ją, a może wyszła za mąż, chętnych nie brakło. Stanisław z Williamsem ruszają do Drezna, tam hrabina Brühl zaopatruje go w listy do przyjaciółek i kuzynek w Paryżu, wyjazd się odciąga, bo Stasia dopada febra, co trzeci dzień dreszcze i poty. Córka Brühlów, Amelia, teraz już Mniszchowa, inteligentna, ładna, pełna wdzięku, zawsze go kokietowała i kto wie, czy jakiegoś przelotnego romansu nie było. Amelia o mało co nie została jego szwagierką, bo papa Brühl wymyślił sobie, że będzie dla niego z korzyścią związać się z Familią, wydać córkę za najstarszego z braci Poniatowskich, wciąż upierającego się w kawalerstwie podkomorzego Kazimierza. Kazimierz wytłumaczył mu, że pomysł nie jest najlepszy, „my waszej ekscelencji i tak sprzyjamy, lepiej wydać ją za Mniszcha, wtedy przyciągniesz także Potockich”. Brühl uczynił tak, jak radził mu Kazimierz, kombinacja raczej zawiodła, bo sprzymierzonych z Potockimi Mniszchów nastawiła przeciw Poniatowskim, nie bez udziału Amelii. Wkrótce się wydało, że Kazimierz użył wymówki politycznej, bo był zakochany w młodziutkiej Apolonii Ustrzyckiej, którą poślubił mimo kwaśnej miny ojca – no bo kto to są ci Ustrzyccy, gdzie im do Familii – ale Kazimierz od pewnego czasu robił, co chciał.
Z Williamsem do Hanoweru, a potem do Hagi. Tu się rozstaną, sir Charles powierzy go opiece Josepha de Yorke’a, przemiłego Anglika, którego ojciec, lord Hardwicke, jest dygnitarzem (będzie to mocna, długotrwała przyjaźń – z Josephem i jego młodszym bratem Charlesem). Williams pisze listy polecające do różnych osobistości w Anglii, w tym do własnej, rozwiedzionej już z nim żony. Hrabia Bentinck, stary, mrukliwy przyjaciel papy Poniatowskiego, przyjmuje Stanisława w Hadze jak syna i wprowadza do elity władzy i mieszczaństwa. Tak, mieszczaństwa, które dotychczas panów braci z Polski nie raczyło interesować. Ze Stasiem jest inaczej. Ciągnie go do kupców, armatorów, marynarzy. Ach, gdyby z Gdańska uczynić Amsterdam! To nie jest mrzonka: wystarczy, że spław Wisłą stanie się ruchliwszy! Przyjaźni się ze szlifierzami diamentów i żydowskimi bankierami. Odnajduje braci Pinto, których poznał jako szesnastolatek. Przywiązuje się do niego stary portugalski Żyd Svasso. – Spostrzegł moje wzburzenie, kiedy opowiadałem mu o tym, jak biskup kijowski Sołtyk skazał na stos jedenastu Żydów za rzekomy mord rytualny – opowiadał. – Dostrzegł wstręt, jaki mam do wszelkiego prześladowania. (Był to ten sam Kajetan Sołtyk, który potem objął diecezję krakowską – w wieloreligijnym Kijowie ten fanatyk mógł narobić straszliwych szkód). Pan Svasso pokazał mi bullę Marcina V zakazującą oskarżeń o mordy rytualne. (Co z tego? Przesądy ludu i złe języki są bardziej słuchane niż słowa papieży).
– Musisz, hrabio, koniecznie odwiedzić barona Cröninga – namawiano go. – To „żywy dykcjonarz polityczny”, radzą się go ministrowie. Uprzedzano: tylko pamiętaj, jest zdziwaczały, nie okazuj zgorszenia. Baron zerwał stosunki z żoną, bo bał się, że zarazi się jej wścieklizną. (To można zrozumieć, pomyślałem). Stasia obecności bał się, bo Polska graniczy z Turcją. „Ujrzałem malutkiego człowieczka w lichym szlafroku i bamboszach, bez spodni i z lichszym jeszcze kapeluszem na głowie... Wielkimi krokami chodząc po pokoju, rozpinał ciągle swój szlafrok i robił siusiu do małych ceberków, w połowie napełnionych piaskiem, rozstawionych na posadzce”. Niczemu się nie dziwić! – upomniał się wtedy. – Wiesz, Stasio (tak go nazywał Williams), on mógł cierpieć na zapalenie pęcherza albo cewki moczowej... – Przyznaję, nie przyszło mi to do głowy – powiedział.
– Czy dlatego, hrabio, przebywasz w Paryżu – zapytałem go któregoś dnia – żeby przyjrzeć się, jak pracuje nasz rząd, jak funkcjonuje dwór?
Obawiałem się, że wyczuje w moim pytaniu leciutką ironię – doprawdy, wolałem mu nie sprawiać przykrości – ale on odpowiedział zupełnie poważnie:
– Nie, to byłby czas stracony. Francja jest monarchią despotyczną – to nie dla nas. Kraj, w którym Diderota zamyka się w więzieniu w Vincennes – nie, nie, to nie to. Dodałbym: niestety. Holandia – tak, pobyt bardzo pouczający. No i Anglia: to może być to! – Nagle spytał: – Gastonie, a nie wybrałbyś się ze mną do Anglii? Potrzebuję sekretarza. I doradcy – dodał uwodzicielsko.
Zaskoczył mnie tym całkowicie. Wybąkałem:
– Nie znam angielskiego.
– No to do roboty! Ucz się!
Wciąż nie mogłem się zdecydować.
– Muszę się zapytać wuja Charlesa. I uprzedzić matkę.
– Tylko nie każ mi czekać za długo.
Zapytałem go, czy nie uważa, że dobrze by zrobił, gdyby złożył wizytę królowi Leszczyńskiemu w Lunéville. (Wchodziłem w ten sposób w obowiązki doradcy). Jego doświadczenie może się przydać. Czy nie projektował on jakichś reform? Poza tym to jednak teść Ludwika XV, nie zaszkodzi mieć go po swojej stronie.
Mój przyjaciel pokręcił głową. Nie może składać wizyty rywalowi saskiego króla. To, co łączyło Leszczyńskiego z Poniatowskimi, zostało rozwiązane. Brühl o takiej wizycie na pewno się dowie – na dworze Leszczyńskiego musi mieć swoich donosicieli. Jaki wyciągnąłby wniosek? Że Poniatowscy znowu spiskują.
– Więc dobrze – mówię – ja pojadę i postaram się od niego coś wydobyć.
Staś się zgodził. – Wiem, co się tam dzieje – powiedział. – Dostajemy raporty od jednego z wykładowców w szkole kadetów, ale dobrze jest przyjrzeć się temu z bliska. Wyekwipował mnie na drogę, żeby niczego mi nie brakowało. Był hojny, podejrzewałem, że zadłużył się, żeby mi zaimponować. Tak jak obiecałem, napisałem do mamy do Saint-Emilion i odbyłem rozmowę z panem de Montesquieu. Owszem, powiedział, jedź do Anglii, to jest coś w sam raz dla ciebie, a towarzystwo hrabiego Poniatowskiego całkiem odpowiednie. Podczas gdy ja gościłem u króla Leszczyńskiego, Stanisław spędzał czas z owdowiałą markizą de Broglie, Elżbietą, córką pani de Bezenval – jej urok coraz bardziej go wiązał, ale nigdy jej tego nie powiedział, jakoś nie śmiał. Nowy Rok 1754 powitali razem w salonie pani Geoffrin (którą markiza z lekka pogardzała). Kiedy wyrwałem się wreszcie z Luneville i wróciłem do Paryża, zastałem go, jak się tego spodziewałem, u „mamuśki” na rue Saint-Honoré.
– Słuchaj! – krzyczałem podniecony. – On chce znowu kandydować!
– Kto? – zdumiał się. – Pan Leszczyński?
– Tak, on. Jak tylko król Sas przeniesie się na tamten świat, zgłosi się po koronę. Naród powita go jak zbawcę. Ożeni się i założy dynastię, jeszcze ma siły męskie. Córka szuka wśród księżniczek odpowiedniej kandydatki. Skoro może zadowolić panią de Boufflers, to czemu nie ma zapłodnić jakiejś potulnej Austriaczki? Liczy na poparcie twojego ojca. (– Ojciec jest starcem – wtrącił Staś. – On też). Na razie obżera się, szczególnie melonami, aż do bólów żołądka, pali tytoń w cybuchu długości sześciu stóp na podpórkach, prowadzi życie pracowite, wytycza fantazyjne ogrody, budowle w stylu mauretańskim, odwiedza Nancy, gdzie założył Królewską Akademię Nauk i Literatury Pięknej, która go przyjęła do swojego grona, a z której Paryż pokpiwa. Ale przede wszystkim gzi się z kobietami. Grubas, twarz jak bania, brwi siwe, zęby rzadkie, poczerniałe od tytoniu – wyrzucałem z siebie jednym tchem. – Powiedział mi, żebyś był spokojny, nie zapomni o tobie, gdy wróci na tron. Wcisnął mi francuskie streszczenie swojego traktatu politycznego. Coś o wolności.
– Znam – na to ponuro mój przyjaciel i już chlebodawca. – _Głos wolny..._ i tak dalej. On chce w Polsce zabezpieczyć wolność. Wolność! Jakby to była nasza najważniejsza troska. Wolności w Polsce mamy aż za wiele! Potrzebujemy przede wszystkim władzy wykonawczej. Dyscypliny. Co on rozumie!... Nawet swoją Lotaryngią nie rządzi. Za półtora miliona liwrów odpuścił to panu de La Galaizière. Zmarłą królową, pannę Opalińską, zżerała nostalgia, chciała wrócić do swojej Wielkopolski, wciąż czekała na cud. Oboje mieli zawsze kufry gotowe do powrotu. Ona była oszczędna, jak to wielkopolanka, stół prowadziła skromny i kiedy zmarła, nasz reformator mógł się wreszcie oddać zmysłowym uciechom. Dobrze, zajmijmy się _Głosem wolnym..._ Skąd jego sukces? Bo moralizuje! U nas, jak ktoś tyle gada o ojczyźnie, wolności, braterstwie – to uchodzi za wyższą umysłowość. Dobroczyńca kraju. A jak swój naród ponad inne wynosi, no to dobry Polak. Według niego Polacy nie mają żadnych wad, same zalety, zdolni do wszystkich nauk. Zdolnościami piekło jest wybrukowane, samo gadanie o zdolnościach niewiele jest warte. (Zasiadłem przy sekretarzyku. – Co robisz? – spytał. – Notuję. Przecież jestem twoim sekretarzem. – Machnął z rezygnacją ręką). Jakie to reformatorstwo – mówił – skoro on pisze, że Polska jest ostatnim schronieniem wolności w Europie. Schlebia – nie reformuje! Liberum veto? Należy je tylko ograniczyć, poza tym jest całkiem do rzeczy. Wiem, że pisze do siebie listy, petycje niby od jakichś polskich stronników i że króla Ludwika to wścieka. A ją, córkę, chyba martwi.
Nie może mu mój nowy przyjaciel wybaczyć uniżoności, z jaką pisał do Karola XII. „Jestem niegodnym narzędziem twojej chwały”, czy coś w tym rodzaju. Po stronie Augusta interweniował Piotr, ale przecież on, „Las”, sprowadził do Polski wojska szwedzkie – i to zaledwie pół wieku po tamtej nawałnicy – gdzież tu różnica? Mój ojciec dał się w to wciągnąć, bo sądził, że Polska, przy Karolu XII, stanie się niepodległym mocarstwem. Chwalił sobie, że jest żołnierzem u boku wielkiego wodza. Na pewno nie wiedział, że Leszczyński obiecywał Prusom za wsparcie kawał Pomorza, żeby mogli połączyć się z Brandenburgią. Ale Prusacy się na to nie złakomili, jeszcze nie, ale kto wie, czy wkrótce sobie o tym nie przypomną. A czego nie obiecywał chanowi tatarskiemu! Zresztą i do Piotra napisał z błaganiem o przejście na jego stronę. Powinien był to przewidzieć, że Piotr natychmiast prześle pismo Augustowi do Drezna, a ten postara się, by cała Polska się o nim dowiedziała. A on nadal posyłał do Moskwy tajne poselstwa – wyobrażasz sobie, jak to bawiło Piotra? Co do szlachty to mogłoby się wydawać, że w tej wojnie między Sasem a Lasem naprawdę chodziło tylko o inne rozdawnictwo – pieczęci, buław, lasek, urzędów i honorów.
Odłożyłem pióro.
– Czy teraz będzie inaczej? – spytałem.
Zasmęcił się.
– Może być tak samo. Mam nadzieję, że trochę zmądrzeliśmy po szkodzie. Ale popatrz, co znaczy szczęście publiczne: nikt tych słabości Leszczyńskiemu nie pamięta. Krzyczy: „Ojczyzna! Wolność!” – więc uchodzi za patriotę.
– Wiem, co by powiedział na to pan Bayle – odezwałem się. – Powiedziałby, że gdyby Karol XII wygrał, dziejopisowie oceniliby to jako „jedyną słuszną politykę”.
– Ale nie wygrał – odparł Staś. Widziałem, że spochmurniał. Może myślał o swoim ojcu?
Zebrałem notatki i włożyłem je do teczki z napisem „S.P.”. Dla moich prawnuków.