- W empik go
Moja wielka miłość - ebook
Moja wielka miłość - ebook
Izabela Czajka-Stachowicz po raz kolejny sięga pamięcią do lat międzywojennych, tym razem by opisać swój najtrwalszy związek z mężczyzną – filozofem i lekkoduchem Franciszkiem „Franzem” Fiszerem.
Jest rok 1930. Młodziutka Bella wraz z mężem, architektem Jerzym Gelbardem, wraca do Warszawy po kilkuletnim pobycie w Paryżu. Częsta nieobecność Jerzyka sprawia, że dziewczyna spędza czas w towarzystwie bywalców kultowej kawiarni Ziemiańska. Kiedy spotyka tam Fiszera, myśliciel ma już siedemdziesiąt lat. Szybko nawiązuje się między nimi nić sympatii i „Franuś” zaczyna regularnie bywać w domu Gelbardów.
W czułych i barwnych anegdotach Czajki Fiszer daje się poznać jako wielki oryginał: dziedzic fortuny, który przejadł cały majątek, filozof, który nie napisał ani jednej książki, wierny przyjaciel poetów, który Lesmana uczynił Leśmianem. Pamięć o Fiszerze, lwie salonowym, przetrwała we wspomnieniach niemal wszystkich ważnych przedstawicieli bohemy artystycznej dwudziestolecia międzywojennego, ale to z opowieści Czajki wyłania się najpełniejszy i najbardziej fascynujący obraz genialnego Franza.
Weronka wniosła na półmisku pieczoną kaczkę. Kaczka, wiadomo, ptak nieduży – dla Jerzyka i mnie starczyłoby, ale…
– Co za wspaniale pachnąca kaczuszka! – Twarz Franciszka poczerwieniała. Trzymając duży widelec do nakładania drobiu, Franciszek utkwił oczy w półmisku. – Hm, nieporęcznie poćwiartowane – mruknął, odebrał z rąk Weronki półmisek i postawił przed sobą.
– Ależ prosimy, prosimy, niech się pan nie krępuje, ja, ja jestem niedysponowany, a Belusia, zdaje się, w ogóle nie lubi kaczki…– ratował sytuację Jerzy.
– Cóż za naiwne i niemądre stworzenie! Nie lubić kaczki? Można nie lubić pewnych teorii, można nie lubić pewnych znajomych, można, cholera, nie lubić kobiet! Ale kaczki!? Od początku zaobserwowałem u niej niedorozwój umysłowy.
fragment
z recenzji wcześniejszych książek:
Pal sześć dokładność historyczną, nie martwię się tym, że Czajka zamiast Schwitters pisze Stiffers i ma ironiczny stosunek do sztuki abstrakcyjnej. Ważne, że obraz tego świata jest przekonujący, że nigdzie indziej nie zobaczę Hansa Richtera całego w pierzu po groteskowym erotycznym epizodzie z Czajką.
Dorota Jarecka, „Gazeta Wyborcza”
Czajka życiorysem mogłaby obdzielić ze cztery stateczne kobiety, a i dla piątej zostałoby trochę ekscesów.
Agnieszka Skórska-Jarmusz, „Kurier Warszawski”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-071-1 |
Rozmiar pliku: | 540 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Metafizyka! – usłyszałam nagle grzmiący głos. – Cha, cha, metafizyka!
Z przestrachu omal nie spadłam ze schodków. Jego głos!
– Przestań się ślimaczyć! Idź do kuchni, sprawdź, czy sztufada jest już gotowa!...
Zerwałam się i pobiegłam do kuchni.
– Niech Weroncia nakrywa do stołu! Głodny jestem, słyszysz?! – gonił mnie dudniący bas.
Podniosłam pokrywkę rondla. Boże mój! Nie było sztufady. W rondlu dusiły się wołowe zrazy. Wracam powoli na swoje miejsce, mrucząc:
– I czego tak krzyczysz? Przecież cię wcale nie ma, przecież dawno, dawno temu umarłeś...
Łagodny wiatr rozwiewa moje białe włosy. Podnoszę głowę, czuję na czole promień słońca. Róże pachną... a liście na drzewkach bzu są jak małe zielone serduszka.
I teraz zobaczyłam go wyraźnie: Jego Królewska Mość Grubas Wspaniały, mój mistrz niezapomniany, nieporównany... – olbrzym, wspaniała kula brzucha, jowiszowa głowa, binokle i olbrzymia broda, w ręku dymiąca fajka.
Kto? Pytacie się, kto?
Franc Fiszer, najgorętszy wyznawca metafizyki – abstrakcja zaklęta w postać najwspanialszego z żarłoków.
Rok 1930. Wraz z mężem Jerzym Gelbardem wróciłam właśnie z Paryża do Warszawy. Sześć lat spędzonych we Francji – sześć lat to bardzo długi okres jak na tamte czasy młodości – wywarło na mnie olbrzymi wpływ – na wskroś przesiąkłam duchem i klimatem Montparnasse’u, oczarowało mnie francuskie malarstwo, literatura, gorący rytm życia. Tym bardziej w pierwszych miesiącach po powrocie czułam się osamotniona i zagubiona. Odnawiałam stare znajomości, szukałam dawnych koleżanek jeszcze z pensji, z uniwersytetu. Wtedy wszystkich można było odnaleźć w jednym miejscu w Warszawie. Tym miejscem była Ziemiańska. Tu był punkt zborny literatów, malarzy, muzyków, całego artystycznego i intelektualnego świata Warszawy.
Ziemiańska. Stoliki rozstawione blisko siebie, z trudem tylko przecisnąć się można przez siedzący tłum ludzi. Od wejścia na prawo długi, bo zajmujący aż dwie ściany, bufet. Zapach ciastek, wanilii, och, jakże rozkoszny, jakże upajający zapach (tak pachniała „Schlaraffenland”¹ w moich dziecinnych marzeniach), zmieszany ze wspaniałym aromatem czarnej kawy. W oczy rzuca się przede wszystkim olbrzymia piramida pączków, brązowozłocistych, pokrytych łyskliwą srebrzystą otoczką. Pączki jemy rozważnie i powoli, bo nasza życiodajna Demeter, właściciel Ziemiańskiej Albrecht, ażeby „zainteresować” smakoszów, ustanowił premię w postaci pięciu srebrnych złotych (z wizerunkiem marszałka Piłsudskiego). Nie zapomnę nigdy, jak mój przyjaciel, Bajbus (malarz, grafik Grabowski), kiedyś przy kawie nagle zaczął się krztusić, mocno poczerwieniał na twarzy i... kh-kh-kh. Trzasnęłam go pięścią w plecy i oto Bajbus zrobił: ału-ałułu i wyjął z ust pięć złotych. Radość, krzyk! Bajbus wszystkich obecnych przy stoliku zaprosił na kieliszek do najbliższego sąsiada – restauracji Wróbla. Prócz pączków Ziemiańska miała jeszcze jedną specjalność – krajany placek ze śliwkami, na którego czerwieni sterczała biała wysepka kremu. Stwierdzam wszem i wobec, że takiego placka nigdzie na świecie nie było i nigdy już nie będzie.
No, dosyć, dosyć o żarciu. Teraz ludzie. Przede wszystkim kobiety. Młode kobiety, panny, mężatki, rozwódki i wdowy, jako stan cywilny, ale właściwie, w szczególności dla oka – nimfy. Tak, słuszne i jedyne określenie – nimfy, nimfy ubrane dla kawału w modne sukienki, kostiumy, płaszczyki. Nigdzie na świecie, ani wtedy, ani później, nie widziałam w kawiarniach tyle tak pięknych niewiast. Z radością przyglądam się teraz naszym dziewczętom, które odnalazły wdzięk, legendarny wdzięk polskiej kobiety, mityczny urok, nie do pojęcia czar, niemający nic wspólnego ani z intelektem, ani z dojrzałością psychiczną. A mężczyźni?! Panowie?! Dżentelmeni?! – najczystszej wody intelektualiści, myśliciele; wrażliwi, a jednocześnie męscy. Ach! Jacy męscy! Romantyczni i cyniczni, skomplikowani i cierpiący, rozwiąźli i ascetyczni – ach, cóż za mężczyźni! Chodźcie, wejdźmy raz jeszcze do Ziemiańskiej! Ot, tuż przy wejściu na lewo przy stoliku pod lustrem siedzi Wieniawa – pułkownik Bolesław Wieniawa-Długoszowski. Polski generał Lasalle, uroczy, piękny – jedyny, prawdziwy spadkobierca księcia Józefa Poniatowskiego; fantazja, polot, wdzięk, oczy mi zaszły łzami i jak przez mgłę widzę jego wspaniałą postać – kształtną głowę o wspaniałym, orlim rysunku nosa. Dalej, w przejściu do drugiej sali, stolik prawników. Oto mecenas Berenson, słynny ze swoich mów obrończych w procesach komunistów. Obok siwy, o profilu Cyrana de Bergerac, adwokat Okręt, a młody, czarny Maślanko nerwowo pali papierosa.
A tam, w drugiej niszy naprzeciw okna? Ach, to Kogut (tak nazywali koledzy malarza Aleksandra Rafałowskiego), przy nim malutki, w okularach, Adaś Ważyk – o ile się nie mylę, znowu grają w szachy.
Na półpiętrze w bardzo płytkiej wnęce – skamandryci. Kanapka, stolik, z obu stron głębokie fotele, a w miarę potrzeby, jeśli liczba uczestników powiększała się, znoszono krzesła. Elegancki, o zacięciu angielskiego „dandy”, Tolek Słonimski rozmawia z Julkiem Tuwimem. Obaj zaśmiewają się. Wiadomo, najdowcipniejszy z dowcipnych Antoni znowu coś wymyślił. A któż tam przy nich? Bokiem na fotelu, smutny i jakby czymś szalenie zaabsorbowany. Czaszka przypomina budową cokolwiek goryla, ale wejrzenie tych smutnych oczu świadczy o rozumie, o wrażliwości – o, tak, to przecież Boy!
Dwa wielkie czarno-brązowe, podpalane teriery (Figa i Fos). Uwaga! Redaktor Grydzewski ze swoimi ulubieńcami. Patrzcie! przecież za plecami Boya, za fotelem Słonimskiego, coś się poruszyło. Ach, to nasz Bolek, wielki poeta, Bolek Leśmian. Przyjechał rannym pociągiem z Zamościa i tak go w przytulnym, ciepłym kąciku rozebrało, że zasnął.
Schodami do wielkiej sali na pierwszym piętrze wchodzi publiczność. Idąc po dywanie zaścielającym schody, wszyscy bez wyjątku rzucają ciekawe spojrzenia na Olimp, bo skamandryci dla szarej rzeszy to Olimp. A te dwie prześliczne kobietki pełne wdzięku, urody i wytworności? Kto by ich w Warszawie nie znał i nie podziwiał – Lilka Pawlikowska-Jasnorzewska i jej siostra Magdalena Samozwaniec.
A któż to samotnie zmierza tuż koło poręczy? Ma krok cichy i skradający się, zupełnie jak kot. Ach, Jan Nepomucen Miller! Uwaga, panie – Jan Nepomucen Miller Zaraza w Grenadzie. Uwaga! – jeden z tych niebezpiecznych mężczyzn, co to nie powie ani słowa za dużo, nie uczyni żadnego zbędnego gestu, a donny Anny serce na wieki złamane.
Kotara przed wejściowymi drzwiami, rozsunięta niecierpliwą ręką, wpuszcza na salę chłodny powiew jesieni. Któż to tak szeroko otworzył drzwi? Dwóch mężczyzn wchodzi razem na półpiętro. Obaj świetni, a ten po prawej stronie naprawdę olśniewająco piękny. Co za postawa! Jakiż to nieodparty czar! Ach! Janek Tarnowski z Toniem Sobańskim zmierzają ku pięterku.
– Gdzie Karol?! Czy nie było tu Karola? – woła ku górze wysoki, smukły młodzieniec. Jest smagły, ciemny i naprawdę prześliczny – ma zielone oczy, a w głosie jego dźwięczy akcent kresowy. Karol? Wiadomo... Karol Szymanowski.
– Jarosław, Jarosław! – woła Julek Tuwim. – Chodź do nas, chodź, bardzo ważna sprawa!
Tę „ważną sprawę” roztrząsać będą wieczorem u Simona i Steckiego na Krakowskim. Tę „ważną sprawę” trzeba będzie suto podlać, ta „ważna sprawa” wymagać będzie przeniesienia się towarzystwa do Adrii i ta „ważna sprawa” przeciągnie noc do szarego świtu i dopiero nad ranem u Joska na Gnojnej, gdzie urzęduje o tej porze Wieniawa nad gęsim pipkiem, ostatecznie albo i nieostatecznie znajdzie swoje rozwiązanie.
A tam przy bufecie? Kto są ci dwaj chłopcy w granatowych beretach? Ach, to Konstanty Ildefons Gałczyński i Zbyszek Uniłowski, na pewno byli już U Wróbla. A ten subtelny o delikatnych rysach blondynek? Poznaję, to Witek – Witold Gombrowicz.
W Ziemiańskiej czas spędzałam przeważnie w gronie malarzy, architektów, którzy zasiadali przy stoliku „stale zajętym”, jak głosił wiszący nad nim, zrobiony w duchu owego czasu, plakacik, karnecik, zwany „collage”, z wkomponowanym pudełkiem od zapałek. Była to kompozycja o nieporównanym wdzięku młodego grafika Tadeusza Gronowskiego.
Ilekroć spotykamy się teraz z Tadeuszem w Nowym Świecie – parę chwil z uwagą przyglądamy się sobie, po czym Tadeusz mówi:
– Co się z tobą stało? Ta biała peruka!? Jesteś zupełnie podobna do carycy Katarzyny.
– A ty!? Upudrowałeś sobie włosy!? Przecież jesteś żywą kopią Stanisława Augusta!
Potem już zgodnie popijamy kawę.
Otóż któregoś dnia, w tydzień, a może dwa tygodnie po powrocie z Paryża, przy naszym stoliku ujrzałam zupełnie nowego, nigdy przedtem niewidzianego gościa. Siedział na kanapce sam. Nikt by się zresztą nie zmieścił już tam więcej; wycisnął nawet z kącika rzeźbiarza Jakubowskiego, a wiadomo było, że to jego wyłączne i nietykalne miejsce.
Siedzimy więc na krzesłach, ściśnięci, a kelner nawet nie ma gdzie „pół czarnej” postawić, bo sterczący olbrzymi brzuch nieznajomego uniemożliwia przysunięcie stolika.
– Kto to? – pytam cichutko Gronowskiego. – Kto to jest ten pan z czarną brodą i tym olbrzymim brzuchem.
– Nie znasz? Naprawdę nie znasz? Czekaj, zaraz was zaprezentuję.
– Panie Franciszku, to jest żona mojego przyjaciela, architekta Jerzego Gelbarda, to pan Franciszek Fiszer.
Powiedziałam coś w rodzaju:
– Bardzo się cieszę, jestem niezmiernie szczęśliwa, bo...
Wtedy usłyszałam po raz pierwszy jego głos:
– No i cóż, szanowna pani! – zagrzmiał olbrzym. – Słyszałem już, żeś powróciła z Paryża? Rozumiem, cha, cha, cha! Rozumiem!
Śmiech jego rykiem lwa obił się o lustra, natychmiast wszyscy ściszyli głosy.
– Rozumiem! Uciekła, po prostu baba uciekła!...
Tu zwrócił się do siedzących tuż obok Skoczylasa i Szczęsnego Rutkowskiego:
– Nie chce się przyznać, że uciekła, cha, cha, cha! O, ja to znam, byłem tam i nikt mnie nie zmusi, abym tam raz jeszcze w życiu pojechał. Cha, cha, cha!...
Broda, wijąca się i opadająca na piersi falowała, wielki brzuch nad brzuchami drgał konwulsyjnie, olbrzym grzmocił na przemian to Skoczylasa, to Rutkowskiego po ramieniu, zaśmiewał się serdecznie i chustką do nosa raz po raz wycierał oczy i binokle.
– Konne tramwaje, rozumiecie, konne tramwaje! Przecież oni jeszcze elektryczności nie wymyślili! Latarnie, słyszycie? Powiadam wam, gazowe latarnie! Cha, cha, cha! Uciekła... biedna kobiecina uciekła, aż się kurzyło!
Osłupiałam. Drżąc z zachwytu, wpatrywałam się w jego oblicze. Tyle lat spędziłam na Montparnassie – tym jedynym miejscu na ziemi, gdzie spotkać można dziwaków z całego świata – malarzy, poetów, wariatów, oryginałów, pomyleńców! Nie! Przysięgam! Takiego tam nie było! A teraz tu, w Ziemiańskiej, w Warszawie – siedział naprzeciw mnie w małym kapelusiku cokolwiek odchylonym na tył głowy – w ustach trzymał fajeczkę. Głos jego wstrząsnął moją wyobraźnią. Jeśli to nie był głos samego Jehowy, przemawiającego w krzaku gorejącym do Mojżesza, to co najmniej głos proroków: Eliasza, Hillela, Jeremiasza. A broda?! Czarno-zielona, o wszystkich odcieniach rdzawej czerwieni, miejscami przechodząca w lekki seledyn. Mały nosek, nad którym lśniły szkła binokli, wielka ostrzyżona kula głowy i kłęby niebieskiego dymu, rozsnuwające się wokół jego twarzy. Monumentalny tors godny dłuta Michała Anioła.
Nie mogłam oderwać od niego oczu.
– Ooo, proszę pana! Co też pan mówi? W Paryżu konne tramwaje? Gazowe latarnie? Kiedy, kiedy pan był w Paryżu?
– Kiedy? Czekajcie, kiedy to było? Zaraz, niech sobie przypomnę...
Rozłożył szeroko ręce, zdawało mi się, że obejmuje ramionami wiek czasu.
– No tak, tak, chyba tysiąc osiemset osiemdziesiąty szósty czy dziewiąty... Co? Może się mylę? Ale co to, psiakrew, ma do rzeczy!? – Spojrzał na mnie spoza szkieł binokli. – Co to ma do rzeczy, pytam?!
Wszyscy w kawiarni zwrócili twarze w stronę naszego stolika.
– Przepraszam, ja nie chciałam, ja tylko tak...
– Jak tylko tak, to niech będzie tak. – Rozchmurzył marsa na czole.
Około godziny trzeciej po południu Ziemiańska pustoszała. Nic dziwnego, była to pora obiadowa. Pierwszy pożegnał się Skoczylas, potem Gronowski, najdłużej siedział Staś Woźnicki (podczas okupacji jeden z pierwszych, którego zamęczyli Niemcy w Oświęcimiu), wreszcie przy stole zostaliśmy sami – Franciszek Fiszer i ja.
– Czy mogłabym pana odwieźć – zaczęłam nieśmiało – bo, bo mąż przysłał po mnie auto i byłoby mi bardzo przyjemnie pana odwieźć.
– Co? – otworzył przymknięte powieki – a dokądże to pani chce mnie odwozić? Zresztą, nie cierpię aut, diabli nadali te drzwiczki, przez które nie sposób się przecisnąć. Drynda! – krzyknął – drynda to jedyny środek lokomocji!
– No, to... to niekoniecznie musimy autem, na rogu Traugutta na pewno znajdziemy dorożkę. A gdzie pan będzie jadł obiad?
Franciszek podniósł głowę i pierwszy chyba raz bacznie mi się przyjrzał.
– Psiakrew! Niech to diabli, dzisiaj nigdzie mnie nie zaprosili i wczoraj też nie!
Wyciągnął z bocznej kieszeni marynarki duży zniszczony czarny notes, zajrzał do środka, przewracał kartki.
– Dopiero pojutrze, dopiero pojutrze. Tak jest, w środę jestem zaproszony do Filipa Endelmana...
– Proszę pana, byłabym szalenie szczęśliwa, gdyby pan zechciał u nas zjeść obiad. Moglibyśmy właśnie teraz pojechać do domu. Mój mąż Jerzy jest architektem, ale maluje też i... i... i bardzo, bardzo dobrze maluje, i na pewno szalenie się ucieszy.
Franc Fiszer poprawił na nosie binokle, ożywił się.
– A co pani ma dzisiaj na obiad, jeśli wolno zapytać?
Ze wstydem wyznam teraz, że, że w tamtych czasach nie interesowały mnie wcale sprawy kulinarne. W kuchni panowała doświadczona i wykwalifikowana Józefowa – w pokojach ukochana Weroncia.
Józefowa sporządzała „menu”, Józefowa szła rano na rynek, a później gotowała. O trzeciej siadaliśmy z mężem do stołu, często się zdarzało, że nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, co jem, a po czarnej kawie, którą zawsze po obiedzie piliśmy, przeważnie nie potrafiłam odpowiedzieć, co było na obiad. Zaskoczona i zaaferowana pytaniem Fiszera, spuściłam oczy.
– Pproszę ppa-na, jja mmogę zate-le-fo-fonować, zapytać się...
– Nie potrzeba! – huknął nagle, wstając. – Szkoda czasu, idziemy!
Przed Ziemiańską stała szara tatra, podeszłam i gorączkowo objaśniłam szofera, że spotkało nas nieoczekiwane szczęście i honor – Franciszek Fiszer będzie u nas na obiedzie.
– Adam, błagam, niech mnie Adam ratuje, pan Fiszer nie lubi jeździć autem, więc pojedziemy dorożką. Adam sam niech jedzie prędko, ale niech Adam wstąpi do Hirszfelda, niech Adam kupi ćwierć kilo wędzonego łososia, węgorza też... i, i na deser parę rodzajów serów, no i może będzie za mało pomarańczy. Niech Adam zresztą kupi, co uważa za stosowne, i prędko jedzie do domu, i powie Józefowej, że mamy gościa, i żeby Weronka jeszcze jedno nakrycie...
– Dosyć już tego gadania! – przerwał stojący za mną Franciszek Fiszer. Przechodnie na ulicy Mazowieckiej przystanęli. – Jedziemy na obiad! – Echo jego głosu odbiło się od sześciopiętrowych kamienic i ucichło dopiero hen, gdzieś pod kopułą ewangelicko-augsburskiego zboru.
Jerzyk był oczarowany moim nowym przyjacielem.
Franc Fiszer siedział przy stole w klubowym fotelu, który Weronka przysunęła spod okna, i podziwiał twórczość Jerzego.
– Świetny malarz, doskonałe wnętrze, zostaniecie moimi przyjaciółmi! – zagrzmiał wreszcie Franciszek. – Ale psów to macie do diabła i trochę!
Buldożyca Klara i czarna ratlerka Mucha obskakiwały gościa żarliwie. (Ach, i po co przy końcu życia te snobistyczne zakłamania, Mucha nigdy nie była ratlerką, Mucha była zwykłym kundlem, może jej babka sezonowo znała jakiegoś ratlera, ale Mucha była kundlem, ba, Mucha była wspaniałą bohaterką – zginęła po wielu latach w getcie od kuli hitlerowca, broniąc wejścia do mojego pokoju. Ale wtedy ani Mucha, ani ja, ani nikt na świecie nie przeczuwał jeszcze katastrofy, piekielnego ognia zniszczenia, Apokalipsy i dna naszego upadku).
Jerzy, który na równi ze mną kochał Klarę i Muchę, począł tłumaczyć, że psy te są niezwykle mądre, ale Franciszek uciął krótko:
– Dosyć! Dosyć sztuki i dosyć psów! Siadamy do obiadu!
I znowu głos jego jak dźwięki najdoskonalszej fisharmonii przeniknął moje serce. Weroncia obsługiwała Franciszka jak gdyby samego padyszacha, zmieniała talerze, podsuwała półmiski, nie odchodziła od jego fotela. Jerzyk, który nie potrafił jeść obiadu bez francuskiego wina (przecież to były pierwsze nasze tygodnie w Polsce po powrocie z Paryża), wyciągnął najlepszy swój sauternes.
– Zupa była wyśmienita – orzekł Franciszek, ocierając usta serwetą, którą poprzednio był sobie założył za kołnierz. – Wy-śmie-ni-ta! Brawo, panno Weronciu, proszę w kuchni przekazać mistrzyni moje komplementy.
Jerzy, zadowolony, rozlewał wino do kieliszków.
– Jem, ale obecnie już nie pijam. Jem, tylko jem – rozbrzmiał znowu głos Franka.
Klara i Mucha siedziały u moich nóg, śledząc uważnie każdy ruch jedzących. Zadzierały głowy, aby nic nie uronić z tak miłej ich sercu sceny rodzajowej pod tytułem: „uroczyste spożywanie obiadu”.
Weronka wniosła na półmisku pieczoną kaczkę. Kaczka, wiadomo, ptak nieduży – dla Jerzyka i dla mnie starczyłoby, ale...
– Co za wspaniale pachnąca kaczuszka! – Twarz Franciszka poczerwieniała. Trzymając duży widelec do nakładania drobiu, Franciszek utkwił oczy w półmisku. – Hm, nieporęcznie poćwiartowane – mruknął, odebrał z rąk Weronki półmisek i postawił przed sobą.
– Ależ prosimy, prosimy, niech pan się nie krępuje, ja, ja jestem niedysponowany, a Belusia, zdaje się, w ogóle nie lubi kaczki... – ratował sytuację Jerzy.
– Cóż to za naiwne i niemądre stworzenie! Nie lubić kaczki? Można nie lubić pewnych teorii, można nie lubić pewnych znajomych, można, cholera, nie lubić kobiet! Ale kaczki?! Od początku zaobserwowałem u niej niedorozwój umysłowy.
Weroncia przyniosła dla Jerzyka i dla mnie jajecznicę z szynką.
Następnego dnia Franciszek był znowu na obiedzie, a przy kawie zwierzył się nam, że mieszka bardzo niewygodnie, i to w dodatku u osoby zupełnie obcej wszelkim dociekaniom metafizycznym – zupełnie głuchej na żywe słowo poezji i nieposiadającej w całym mieszkaniu ani jednego obrazu.
– Jest tam coś w rodzaju malowidła, przyjrzałem się temu, przedstawia białą kotkę w balii. Diabli nadali, dlaczego weszła do balii, w dodatku ma zieloną kokardę na szyi w tym miejscu. – Szeroko rozpostarł ręce. – Nie-praw-do-po-dob-ny idiotyzm!
Nieśmiało zaproponowałam, żeby się przeniósł do nas, przecież pierwszy pokój, z hallu na prawo, jest całkowicie wolny. Stoi tam tapczan, półki z książkami ciągną się wzdłuż dwóch ścian, co prawda do łazienki trzeba przejść przez atelier Jerzyka i mój pokój, ale jakoś przecież sobie poradzimy.
Franciszek sprowadził się do nas, a rozkosz obcowania z zastępcą Jehowy na ziemi „moim była udziałem”. Jerzyk mało zajmował się domem i wieczorami nigdy prawie go nie było. Już po paru dniach ster rządów ujął w swoje ręce Franciszek, a po tygodniu, przy „wyśmienicie upieczonej” gęsi, zaproponował i Jerzemu, i mnie bruderszaft. O ile się nie mylę, urosłam wtedy o trzy centymetry, czułam wyraźnie, że wystrzelam w górę jak fikus w salonie cioci Berty.
– Franusiu – jęknęłam po pocałunku, który mi złożył na czole – och, Franusiu, jakże jestem szczęśliwa!
Przejście z „pan” na „ty” zrobiło swoje, zacieśniły się między nami więzy przyjaźni. W długie godziny wieczorne słuchając jego opowiadań, zrobiłam dziwne odkrycie – zastępca Jehowy jest bezbronny, bezradny i poza wspaniałymi pozorami i grzmiącym głosem zupełnie nie umie sobie dać rady z „bytem” na ziemi.
– Byt nie istnieje! – grzmiało jak z trąb jerychońskich. – Bytu nie ma i nigdy nie istniał, to jest jedna z tajemnic metafizyki!
Kazimierz Błeszyński w swoim wspomnieniu poświęconym pamięci Franka tak pisał w 1939 roku:
„Nic równie śmiałego, rzutkiego, giętkiego i pewnego jak myśl Fiszera, gdy improwizował swe metafizyczne poematy i symfonie, najprzenikliwszy logik nie był wówczas dla niego żadnym przeciwnikiem; i nic równie żałosnego, zakłopotanego i niezaradnego jak Fiszer, gdy na co dzień nie wiedział, nie rozumiał, co ma począć z bytem; ...naówczas każdy sprytny student z seminarium filozoficznego był wobec niego skarbnicą mądrości”.
– O, nie, mój panie! – powiedział kiedyś Fiszer do jednego ze swoich wielbicieli, który nieśmiało zaproponował mu jakieś zajęcie. – O, nie, mój panie, kto dotąd pracą się nie zhańbił, ten już się nią nie zhańbi...
W Ziemiańskiej, do której przychodzili jego uczniowie, siadał przy stoliku, palił fajkę, pił pół czarnej i w upojeniu huczał, jak wodospad, kaskadami twórczości. Olśniewał, porywał innych i siebie samego. Kochany, jedyny, niezapomniany, niczego nie utrwalił i niczego nie pozostawił prócz coraz bledszych wspomnień... w nieporównany sposób improwizował swoją filozofię, nie pisząc o niej ani jednego zdania.
Błeszyński pisze, że „gnał go wieczny niedosyt i bezgraniczność pragnień”, a Tuwim tak pisał do niego: „Franciszku! Jakiż to wicher radości na skrajach ziemi się pieni?...”.
Czasami zdawało mi się, że Franciszek tylko przez nieporozumienie znalazł się we współczesności. Epoką, do której pasował, było tylko Odrodzenie. Przyjaciel papieża Aleksandra VI, Rodryga Borgii, sławny ze wspaniałych uczt wydawanych w swoim pałacu, otoczony dworem przyjaciół. Najbliższymi powinni mu być Michał Anioł, Lorenzo de Medici czy Ariosto. Oddawał się miłości, kochał poezję i rzeźbę.
Cóż? Nie było teraz Michała Anioła, Leonarda ani Matteo Marii Boiardo, ale w ich zastępstwie znalazł cały zastęp rówieśnych mu artystów. Od spraw muzycznych był czarujący, przemiły Karolek Szuster, którego Franek kochał i cenił. Od poezji był maleńki wzrostem, a przecież jakże wielki duchem – Bolek Leśmian, który z kolei ubóstwiał Franciszka. Przecież to on mi sam opowiadał tę historię z nazwiskiem. Pamiętam, że to było wtedy, kiedy Pod Bachusem zakładaliśmy z Bolkiem zakład pogrzebowy i Jerzy musiał nas wykupić. Tak, to było tamtego wieczora.
Leżałam na tapczanie, Bolek wyciągnął się w fotelu. Po tym pijaństwie głowa mi trochę ciążyła... Bolek zażył kogutka. Weronka przyniosła herbatę, pokrajała cytrynę i jak zwykle wzrokiem wyrażała dezaprobatę.
– Szkoda, że nie ma Franka – jęczałam. – Franciszek, jedynie Franciszek potrafiłby nam teraz pomóc.
– Masz rację... tylko on.
Herbata nie miała smaku – cytryna nie miała smaku, a papierosy były ohydne...
– Wiesz, że Franek zrobił ze mnie Leśmiana? – powiedział nagle Bolek, patrząc przez osłonięte tiulową storą okno.
– Franek z ciebie zrobił Leśmiana? – zdziwiłam się, odsuwając Klarę, która wgramoliła się też na tapczan i koniecznie chciała ułożyć się na mojej głowie. – W jaki sposób Franciszek zrobił z ciebie Leśmiana?
– Ja... ja, widzisz, ja właściwie nazywam się Lesman. Kiedyś, och, to było dawno, chciałem posłać mój wiersz do „Chimery”... Przeczytałem go Frankowi – wiesz, że ja zawsze przed wydrukowaniem czytam Frankowi – on ma wielkie wyczucie, on ma wyczucie i... i smak. Nie wiem, jak ci to określić, ale sama rozumiesz – to jest coś w rodzaju, jak by to nazwać, hm, współtworzenia, coś...
– No, dobrze, dobrze. Rozumiem już, ale co dalej?
Bolek wciąż patrzał przez to przysłonięte tiulem okno. Poszłam oczyma za jego wzrokiem. Ciemna noc – ani gwiazdy, ani błysku żadnego, nic. Za oknami była ciemność, tylko ciemność...
– Gadaj wreszcie, no i co? Jak on cię zrobił Leśmianem?
– Prosto, najprościej w świecie... to było tak: wysłuchał wiersza, powiedział „doskonały”, a potem, potem pogłaskał swoją źle umalowaną brodę – wtedy ciebie jeszcze nie znał i sam ją sobie farbował – no i powiedział: „Lesman to nie jest nazwisko dla poety...”. Wziął kartkę papieru, napisał moje nazwisko – właściwie nie napisał, a nagryzmolił – ty przecież wiesz, jak on pisze – więc nagryzmolił: „Lesman”, kiwał głową, głaskał brodę, a potem nad literą „s” zrobił kreskę i po „m” dodał „i” i... ryknął tym swoim straszliwym głosem: „O, o, patrz, nie Lesman, a Leśmian... Leśmian!” – huknął jeszcze głośniej. „Leśmian, to nie przeminie, to nie może przeminąć, to już pozostanie w poezji polskiej jak słup, jak drogowskaz... Znalazłem! Rzeczy najtrudniejsze okazują się najprostszymi – cha, cha! – Jesteś od tej chwili Leśmianem!...”.
To byli prawdziwie nierozłączni przyjaciele, niejednokrotnie spotykali się u mnie. Widzę ich, Bolek w swoim szarym w nikły niebieski paseczek ubraniu, Franek rozpostarty w fotelu, otoczony kłębami dymu z wiecznie kopcącej fajki.
– Świetnie, że jesteś, właśnie czułem coś w rodzaju głodu poezji! Wiesz, przypomnij mi ten wiersz, no, ten z Łąki.
Bolek siada na taborecie, widzę go, jakby to się działo dziś, jakbym przed chwilą wyraźnie słyszała jego głos:
Jedna trumna dla jednego, dla drugiego – druga
W jednej wieczność prawym okiem, w drugiej lewym mruga!...
Bolek niespokojnie i badawczo patrzy na Franciszka, który gładząc swoją, dzisiaj starannie ufarbowaną brodę, wciąż milczy.
– Czy, czy, czy o ten wiersz ci chodziło?
– Hm – mruczy Franek. – Hm, doskonałe, fenomenalne. Więc, więc uważasz, że religia nie jest kosmologiczną zagadką?
Bolek kurczy mi się w oczach, a Franciszek rośnie, potężnieje. „Olbrzym, Guliwer i karzełek” – konstatuję w duchu.
– Religia według ciebie to matematyka, co?
Widzę, jak Bolek kręci się na taborecie, skubie wąsy, ciągnie nos, wreszcie cichutko wyznaje:
– Nie wiem, naprawdę nie wiem, czy matematyka, czy kosmologia, ale, ale wiem, że dane mi jest, że dany mi jest szczególny stan łaski. Tego jestem pewien, bo inaczej nie jest do pojęcia...
Franciszek gładzi brodę, wreszcie podnosi głowę i poprawia binokle. – Stan łaski, powiadasz? Tak, hm, masz rację, twoje wiersze. Jesteś najczystszej wody poetą, hm, racja, prawdziwy poeta to oczywisty znak łaski. Cholera, diabli nadali! – ryknął nagle jak prawdziwy lew na pustyni – stan łaski?! Brednia! Bzdury! Nie wierzę w żadne stany łaski, nie ma stanu łaski – jest talent albo go nie ma! Hm.
Zamiast w renesansowym pałacu, do którego wchodziłoby się aleją z cyprysów, mieszkał obecnie Franciszek na trzecim piętrze czynszowej kamienicy przy ulicy Złotej 36 i nie żadna Beatrycze ani wspaniała trucicielka-kochanka była jego damą serca, lecz zahukane cielę, młodziutka naonczas Czajka, urzeczona jego czarem. „Ostatni raz zapewne ofiarowywał się, słyszałem, na guide’a po krainie metafizycznych baśni... pewnej promieniejącej młodością i urodą wykwintnej paryżaneczce” – pisał o nas wiele lat później Kazimierz Błeszyński.
Pan Błeszyński nigdy mnie nie widział, nie byłam promieniejącą paryżaneczką i Franciszek nie był nigdy „guide’em po krainie metafizycznych baśni”. Nie mogę sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek mówił ze mną o teoretyczno-poznawczym solipsyzmie. Nie, raczej nie! Moi rodzice mieszkali w Paryżu, mąż coraz bardziej mnie zaniedbywał – czułam się mimo przypadkowo napotkanych kolegów, koleżanek, znajomych osamotniona. A Franciszek? Franciszek miał już około siedemdziesięciu pięciu lat. Z początku olśnił mnie swoją tytaniczną renesansową postacią, zafascynował grzmiącym głosem, zielono-czarną brodą i największym wspaniałym brzuchem. Czułam do Franka nie tylko upodobanie, ale też głęboką wdzięczność za to, że chce być moim przyjacielem. Razem wędrowaliśmy do Ziemiańskiej.
– Franusiu, może wolisz, byśmy zjedli obiad u Simona i Steckiego? Franusiu, wstąpimy do Europy na móżdżek zapiekany na grzance? A może byś tak zjadł flaki?
– Daj mi spokój, idiotko! Przykazałem Józefowej sztufadę, wrócimy na obiad do domu, nie przeszkadzaj mi, mam ważne sprawy na głowie. Nie gadaj tyle! Kwacze i kwacze.
Milknę. Solennie obiecuję sobie, że ani słowa więcej nie powiem – ani słóweczka. Przed wystawą księgarni Mortkowicza spotykamy Leśmiana. Malutki Leśmian wygląda teraz przy Franku jak żuczek. Zupełnie jak świerszczyk przy słoniu.
Leśmian podchodzi do nas, serdecznie się witając:
– Dzień dobry, Franku!
– Jak się masz, Bolek!
Trąba jerychońska nie wstrząsnęłaby mocniej przechodniami na ulicy Mazowieckiej. Dorożkarz, jadący środkiem jezdni, wstrzymał konia.
– Dobrze, że jesteś, całą noc myślałem! Wiesz? Niech diabli porwą... Czekaj, czekaj! – Franciszek przypiera kolanem Leśmiana do bramy jakiejś kamienicy.
Leśmian, krzywiąc się, rozciera zbolałe biodro. Cieniutkim, słabiutkim głosikiem oświadcza:
– Słuchaj, Franek, może ty wiesz, bo zapomniałem, gdzie znajduje się mój plac? Specjalnie przyjechałem, muszę go sprzedać. Na gwałt potrzebuję pieniędzy, a nie mogę ani rusz przypomnieć sobie, gdzie jest ten plac. O ile sobie przypominam, to sześć, nie! siedem lat temu towarzyszyłeś mi na ten Mokotów...
– A niech diabli porwą twój plac razem z tobą! Ja tu o tym najważniejszym w istnieniu, a on tu mi z placem wyłazi! Ty, ty, biedronko!
Wysuwam się trochę naprzód, staram się ułagodzić gniew i pogardę Franka, próbuję udobruchać, robię rozpaczliwe wysiłki. Franek ryczy na całą ulicę:
– Przestań, idiotko! Nie masz o niczym pojęcia!
I olbrzym kroczy naprzód, a za nim drepce żuczek. Na samym końcu zrezygnowana, powstrzymując łzy, idę ja.