- W empik go
Moje zeznania - ebook
Moje zeznania - ebook
Anatolij Marczenko, prosty robotnik, miał zaledwie 20 lat, kiedy w 1958 roku trafił do sowieckiego więzienia za udział w bójce, w której nawet nie brał udziału., Wszedł w środowisko więźniów politycznych, a łagry mordwińskie stały się jego „uniwersytetem”. Poznał tam prawdziwą historię, nauczył się podstaw ekonomii, wiedzy o polityce i stał się zdeterminowanym przeciwnikiem nieludzkiego systemu, a zarazem prawdziwym humanistą. Doświadczenia z tego okresu opublikował w książce, która uczyniła go jednym z najbardziej znanych rosyjskich dysydentów.
Wielokrotnie skazywany, zmarł w grudniu 1986, po trwającej prawie cztery miesiące głodówce. Pięć dni po jego pogrzebie Michaił Gorbaczow zadzwonił do przebywającego na zesłaniu Andrieja Sacharowa, co zapoczątkowało w ZSRR proces uwalniania więźniów politycznych.
Spis treści
OD AUTORA
POCZĄTEK
ETAPY
DZIESIĄTY ŁAGIER – ROK 1961
BUROW
OPOWIADANIE RIČARDASA
PODKOP
SZIZO
OSTATNIA PRÓBA
NA SPECU
WŁODZIMIERKA
Przyjazd
Cela. Zaostrzony rygor
Głód
Mordwin Iwan
Głodówka
Samookaleczenia
„Terrorysta”
Trudno pozostać człowiekiem
Nasz sąsiad Powers
Cela beriowców
Spacerniak
Tkacz
Piotr Głynia
Witia Kiedrow
Łaźnia
Równouprawnienie
Funkcyjni
Religijni
Umysłowo chorzy
Wisielec
Cela numer 79
DROGA POWROTNA
ZNÓW ŁAGIER
NOWE PORZĄDKI
PRACA
EKONOMIA WIĘŹNIARSKA – PODWÓJNA KSIĘGOWOŚĆ
I U NAS WSZYSTKO JEST JAK NA WOLNOŚCI
MORDWIŃSKA IDYLLA
OPW – PIEŚNI, TAŃCE I SPORT
OPW – ZAJĘCIA POLITYCZNE
NACZELNICY DUZI I MALI
CHRUSZCZ POLECIAŁ
WIDZENIE
SAMOBÓJCA
O PRZYJACIOŁACH I KOLEGACH
O MŁODZIEŻY
BUKIET
KWIATY W ZONIE
SZPITAL (PODODDZIAŁ TRZECI)
MIŁOŚĆ
WARIATKOWO
STARCIE Z PRZEDSTAWICIELEM ADMINISTRACJI
ZNÓW NA ZONĘ
DUBRAWŁAG
MISZKA KONUCHOW
POŻAR
„REEDUKACJA”
JESZCZE RAZ W KARCERZE
ZWOLNIENIE
O AUTORZE
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-61283-98-0 |
Rozmiar pliku: | 837 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
K iedy siedziałem w więzieniu włodzimierskim, nieraz ogarniała mnie bezsilna rozpacz. Głód, choroby i to, co najgorsze – bezradność, niemożność walki ze złem – doprowadzały mnie do tego, że gotów byłem rzucić się na swoich oprawców, mając tylko jeden cel: zginąć. Lub w inny sposób skończyć ze sobą. Albo się okaleczyć, jak to robili inni na moich oczach.
Powstrzymywało mnie jedno i tylko to jedno dawało mi siłę do życia w tym koszmarze – nadzieja, że wyjdę i opowiem wszystkim o tym, co widziałem i przeżyłem. Dałem sobie słowo, że dla osiągnięcia tego celu wytrzymam i zniosę wszystko. Obiecałem to moim towarzyszom niedoli, którzy jeszcze przez lata całe mieli pozostawać za kratami, za drutem kolczastym.
Myślałem, jak spełnić to zadanie. Wydawało mi się, że w naszym kraju, w warunkach ostrej cenzury i kontrolowania przez KGB każdego wypowiedzianego słowa będzie to niemożliwe. I bezcelowe: wszyscy są do takiego stopnia stłamszeni przez strach i sponiewierani codzienną walką o przetrwanie, że nikt nawet nie chce poznać prawdy. Dlatego sądziłem, że będę musiał uciec za granicę, by pozostawić po sobie świadectwo – chociażby jako dokument, jako materiał dla historyków.
Rok temu skończył mi się okres odsiadywania kary. Wyszedłem na wolność. I zrozumiałem, że nie miałem jednak racji, bo moje zeznania są potrzebne moim rodakom. Ludzie chcą poznać prawdę.
Głównym celem tych notatek jest powiedzenie całej prawdy o dzisiejszych łagrach i więzieniach dla osób prześladowanych za poglądy polityczne. Powiedzenie tym, którzy chcą ją usłyszeć. Jestem przekonany, że ujawnienie jej to jedyny skuteczny sposób walki z panoszącym się dzisiaj złem i bezprawiem.
W ciągu ostatnich lat ukazało się drukiem kilka tekstów literackich i dokumentalnych o tematyce łagrowej. W wielu innych mówi się o tym przy okazji bądź aluzyjnie. Ponadto temat ten w sposób pełny i dobitny jest naświetlany w utworach rozpowszechnianych poprzez samizdat. Tak więc stalinowskie łagry zostały już zdemaskowane. Prawda o nich na razie nie dotarła jeszcze do wszystkich czytelników, ale dotrze do nich bez wątpienia.
To bardzo dobrze. Ale i trochę niebezpiecznie: powstaje mimowolne wrażenie, że to wszystko, o czym się pisało, odnosi się tylko do przeszłości, a teraz nic podobnego nie istnieje i istnieć nie może. Skoro pisze się o tym już nawet w gazetach, to dzisiaj na pewno jest u nas całkiem inaczej – jak trzeba – i wszyscy uczestnicy strasznych zbrodni zostali ukarani, a ofiary uzyskały zadośćuczynienie. Ale to nieprawda! Ilu ofiarom „zadośćuczyniono” pośmiertnie, a o ilu z nich zapomniano i do tej pory siedzą w łagrach, ilu nowych więźniów tam trafia? A ilu spośród tych, którzy ich tam wtrącili, przesłuchiwali, dręczyli, do tej pory zachowuje swoje stanowiska bądź żyje sobie spokojnie na emeryturze, nie ponosząc żadnej – choćby tylko moralnej – odpowiedzialności za swoje czyny! Kiedy jadę do Moskwy pociągiem podmiejskim, wagony pełne są dobrotliwych, wyciszonych emerytów. Jeden staruszek czyta gazetę, inny wiezie kosz truskawek, trzeci niańczy wnuka... Może to lekarz, robotnik, inżynier, który dostał emeryturę po wielu latach ciężkiej pracy; może ten staruszek ze srebrnymi zębami stracił własne podczas śledztwa „z zastosowaniem środków fizycznych” lub w kołymskich kopalniach. Ale ja oczyma wyobraźni w każdym takim poczciwym emerycie widzę oficera śledczego, który sam wybijał ludziom zęby. Bo ja się zdążyłem napatrzyć na takich samych w łagrach. Bo w dzisiejszych sowieckich łagrach więźniowie polityczni mają tak samo okropnie jak w stalinowskich. Pod jakimiś względami może lepiej. A pod innymi gorzej.
Muszą się o tym dowiedzieć wszyscy.
I ci, którzy chcą poznać prawdę, a zamiast niej otrzymują kłamliwe, pełne samozadowolenia artykuły w czasopismach, usypiające sumienie społeczeństwa.
I ci, co prawdy znać nie chcą, zamykają oczy i zatykają uszy, aby potem kiedyś móc usprawiedliwić się i znowu wyjść z bagna w stanie nieskazitelnie czystym: „Mój Boże, a myśmy nic o tym nie wiedzieli...”.
Jeśli mają oni choć trochę odwagi cywilnej i prawdziwej miłości do ojczyzny, to powinni wystąpić w jej obronie, jak to zawsze czynili w Rosji jej prawdziwi synowie.
Chciałbym, aby z tym moim świadectwem o sowieckich więzieniach i łagrach dla politycznych zapoznali się humaniści i ludzie postępowi w innych krajach – ci, którzy występują w obronie więźniów politycznych Grecji i Portugalii, Republiki Południowej Afryki i Hiszpanii. Niech zapytają swoich sowieckich towarzyszy w walce o prawa człowieka: „Co uczyniliście, aby u was, w waszym własnym kraju, więźniów politycznych przynajmniej nie wychowywano poprzez głodzenie?”.
Nie uważam się za pisarza i te moje notatki nie są dziełem sztuki. Przez całe sześć lat starałem się tylko widzieć i zapamiętywać.
W tych notatkach nie ma ani jednej wymyślonej osoby, ani jednej wymyślonej historii. Tam, gdzie zachodzi ryzyko wyrządzenia komuś szkody, nie podaję imion, przemilczam niektóre okoliczności i zdarzenia. Jestem jednak gotów odpowiadać i ręczyć za autentyczność każdego opowiedzianego tu szczegółu. Każdy wypadek, każdy fakt potwierdzić mogą dziesiątki, a czasem nawet setki i tysiące świadków – moich towarzyszy więziennych. Oni mogliby oczywiście dodać do tego mnóstwo podobnych, a nawet jeszcze straszniejszych faktów niż te, o których opowiedziałem.
Nietrudno sobie wyobrazić, że tamci spróbują się na mnie zemścić i bezpodstawnie oskarżając mnie o „oszczerstwo”, rozprawić się z prawdą, którą na tych kartkach zapisałem. Otóż oświadczam, że gotów jestem odpowiadać na publicznym procesie, z powołaniem niezbędnych świadków, w obecności zainteresowanych przedstawicieli społeczeństwa i prasy.
Jeżeli zaś zostanie przeprowadzona kolejna inscenizacja „publicznego procesu”, podczas którego przed wejściem do sądu przedstawiciele KGB wyganiają obywateli, zamiast publiczności wprowadzając przebranych po cywilnemu kagebistów, kiedy korespondenci gazet zagranicznych (w tym komunistycznych) drepczą w miejscu koło wejścia, nie mogąc uzyskać żadnej informacji – tak jak to było na procesach pisarzy Siniawskiego i Daniela, Chaustowa, Bukowskiego i innych – to tylko dodatkowo potwierdzi moje słowa.
Pewnego razu naczelnik oddziału łagrowego kapitan Usow powiedział do mnie: „I co, Marczenko, ze wszystkiego jesteście niezadowoleni, nic wam się nie podoba. A sami co zrobiliście, żeby było lepiej? Chcieliście tylko uciec – i to wszystko!”. Jeżeli za te moje notatki znajdę się znowu na łasce kapitana Usowa, to będę mógł mu odpowiedzieć: „Zrobiłem wszystko, co było w moich siłach. No i znowu jestem u was”.
Moskwa, 1967
Anatolij MarczenkoPOCZĄTEK
Czyż nie przyłączą się do nas wszystkie wolne umysły, wszystkie gorące serca?
Niechaj się łączą, niechaj piszą i mówią! Niechaj wraz z nami starają się oświecać opinię publiczną, wszystkich tych szarych i skromnych ludzi, którzy są teraz zatruwani i doprowadzani do obłędu! Duch ojczyzny, jego energia i jego wielkość mogą być budowane jedynie na sprawiedliwości i wielkoduszności.
Troszczę się tylko o jedno, a mianowicie o to, aby światło prawdy roztaczało się jak najszerzej i jak najszybciej. Proces przy drzwiach zamkniętych, po utajnionej rozprawie niczego nie udowodni. Wtedy to dopiero zacznie się prawdziwa rozprawa. I trzeba będzie przemówić, albowiem milczenie stanowiłoby współudział.
Jakież to szaleństwo wyobrażać sobie, że można unicestwić historię! Nie – ona zostanie napisana, a wtedy za każdą winę, jak małą by się ona wydawała, trzeba będzie ponieść karę.
List do Francji, Emil Zola
Mam na imię Anatolij. Na nazwisko – Marczenko. Urodziłem się w niedużym syberyjskim miasteczku Barabińsk. Mój ojciec, Tichon Akimowicz Marczenko, całe życie przepracował na kolei jako pomocnik maszynisty. Matka, Jelena Wasiljewna, pracowała jako sprzątaczka na dworcu. Oboje są całkowicie niepiśmienni, a listy od matki zawsze były pisane cudzą ręką.
Po ośmiu latach nauki rzuciłem szkołę i pojechałem z komsomolcami na budowę nowosybirskiej elektrowni wodnej. Tak zaczęło się moje samodzielne życie. Uzyskałem uprawnienia mistrza zmianowego robót wiertniczych i zacząłem jeździć po wszystkich nowo budowanych elektrowniach wodnych na Syberii, pracowałem w kopalniach, przy poszukiwaniach geologicznych. Ostatnim razem zostałem oddelegowany do pracy w elektrociepłowni w Karagandzie.
Tam właśnie trafiłem pod sąd. My, młodzi z hotelu robotniczego, chodziliśmy do klubu na zabawy. W tym samym osiedlu mieszkali zesłani tutaj z Kaukazu Czeczeni. Byli strasznie agresywni – przecież wysiedlono ich ze stron ojczystych na obcą Syberię, do obcych ludzi. Pomiędzy nami a młodymi Czeczenami bez przerwy wywiązywały się awantury, bójki, niekiedy z użyciem noży. Pewnego razu zdarzyła się zażarta bójka u nas w hotelu. Kiedy jakoś samo przez się wszystko już ucichło, pojawiła się milicja. Połapali wszystkich, którzy byli w hotelu (większość uczestników tej draki zdążyła uciec i ukryć się). Wśród aresztowanych znalazłem się i ja. Wywieźli nas z osiedla, gdzie prawie każdy wiedział, jak było naprawdę. Sądzono nas wszystkich jednego dnia, nie wnikając, po czyjej stronie jest wina. Tak oto stałem się więźniem strasznych karagandyjskich łagrów – Karłagu.¹
Później w moim życiu pojawiły się takie okoliczności, że postanowiłem uciec za granicę. Po prostu nie widziałem dla siebie innego wyjścia. Razem ze mną uciekał młody chłopak, Anatolij Budrowski. Próbowaliśmy przekroczyć granicę irańską, ale nas wyśledzono. Zostaliśmy złapani jakieś czterdzieści metrów od granicy.
Było to 29 października 1960 roku.
Przez pięć miesięcy trzymali mnie w areszcie śledczym aszchabadzkiego KGB. Cały ten czas siedziałem w pojedynce, bez prawa do korespondencji i otrzymywania paczek, bez żadnych wiadomości od rodziny. Dzień po dniu przesłuchiwał mnie sędzia śledczy Safarian (a później Cukin): dlaczego chciałem uciec? KGB postawiło mi zarzut zdrady ojczyzny, więc śledczemu moje odpowiedzi nie wystarczały. Starał się wyciągnąć obciążające zeznania, nękając mnie na przesłuchaniach i grożąc, że śledztwo będzie trwało tak długo, aż powiem to, czego się ode mnie oczekuje, a za „dobre” zeznania i skruchę obiecywał codzienną dokładkę do więziennego posiłku. Nie dopiął swego i nie uzyskał ani ode mnie, ani od żadnego z czterdziestu świadków żadnych materiałów potwierdzających oskarżenie. Trafiłem jednak pod sąd za zdradę ojczyzny.
Naszą sprawę 2–3 marca 1961 rozpatrywał Sąd Najwyższy Turkmeńskiej SRR. Rozprawa była zamknięta: w ogromnej sali nie było nikogo oprócz składu sędziowskiego, dwóch uzbrojonych strażników za naszymi plecami i ich dowódcy przy drzwiach. Przez dwa dni zadawano mi te same pytania, co podczas śledztwa, a ja odpowiadałem tak samo, odrzucając zarzuty. Towarzyszący mi w próbie ucieczki Anatolij Budrowski nie wytrzymał śledztwa i siedzenia w pojedynce, uległ naciskom śledczego. Zeznawał przeciwko mnie, osłaniając i ratując siebie. Ale zeznania czterdziestu osób przemawiały na moją korzyść. Zapytałem, dlaczego sąd nie zwraca na nie uwagi, i usłyszałem odpowiedź: „To sąd decyduje, czyim zeznaniom ma wierzyć”.
Zrezygnowałem z obrony, ale mój adwokat był obecny na rozprawie i wygłosił mowę. Mówił, że sąd nie ma podstaw oskarżać mnie o zdradę ojczyzny – świadectwu Budrowskiego nie można ufać, ponieważ jest osobą zainteresowaną jako oskarżony w tej samej sprawie; sąd powinien był wziąć pod uwagę zeznania pozostałych osób przesłuchiwanych przed procesem; Marczence można stawiać zarzut próby nielegalnego przekroczenia granicy, ale nie zdrady.
Z ostatniego słowa zrezygnowałem. Nie uznałem się za winnego zdrady, a nie miałem nic do dodania do własnych zeznań.
3 marca sąd wydał wyrok: Budrowski za próbę nielegalnego przekroczenia granicy dostał dwa lata łagrów, a więc mniej niż wynosi maksymalny wymiar kary z tego samego artykułu (trzy lata), a ja sześć lat z artykułu o zdradzie ojczyzny, też znacznie mniej niż maksymalny wymiar kary – czapa, czyli rozstrzelanie.
Miałem wtedy dwadzieścia trzy lata.
Znowu odwieźli mnie do więzienia, do mojej celi.
Wyrok naprawdę nie zrobił na mnie wrażenia. To dopiero potem każdy kolejny rok w więzieniu rozciąga się na dni i na godziny i wydaje się, że te sześć lat nigdy się nie skończy. Znacznie później zrozumiałem, że słowami „zdrajca ojczyzny” okaleczono mnie nie na sześć lat, lecz na całe życie. Czułem wówczas tylko jedno: stała się niesprawiedliwość, bezprawie w majestacie prawa, a ja jestem bezradny, mogę co najwyżej gromadzić w sobie poczucie krzywdy – aż do momentu, gdy rozsadzi mnie ono jak przegrzany kocioł.
Przypomniałem sobie puste rzędy foteli w sali, obojętny ton sędziego, prokuratora, protokolantkę (która przez cały czas zajadała rogalika), konwojentów, milczących niczym kamienne bożki. Dlaczego na rozprawę nikogo nie wpuścili, chociażby tylko mojej matki? Dlaczego nie wezwali świadków? Dlaczego nie dali mi odpisu wyroku? Co miało znaczyć: „Wyroku nie dostaniecie, bo jest tajny”?
Po kilku minutach przez klapę w drzwiach celi podali mi niebieski papierek: „Podpiszcie, że zapoznaliście się z wyrokiem”. Podpisałem. To wszystko! Wyrok jest prawomocny, zaskarżeniu nie podlega.
Podjąłem strajk głodowy. Napisałem oświadczenie, oprotestowując proces sądowy i wyrok, podałem je przez klapę w drzwiach i przestałem przyjmować posiłki. Przez kilka dni nie brałem do ust niczego oprócz zimnej wody. Nikt nie zwracał na to uwagi. Strażnicy, słysząc odmowę, spokojnie odnosili moją porcję albo miskę z zupą, a na obiad przynosili znowu. A ja znowu odmawiałem. Po jakichś trzech dniach do celi weszli strażnicy i lekarz. Przystąpili do akcji pod nazwą „przymusowe odżywianie”. Wykręcili mi ręce, założyli kajdanki, wetknęli do ust rozwieracz, wprowadzili rurę do przełyku i zaczęli lać przez lejek mieszankę odżywczą, coś tłustego i słodkiego. Strażnicy mówili: „Kończ głodówkę, i tak nic nie zwojujesz – my ci nawet schudnąć nie damy”. Ta sama procedura powtórzyła się następnego dnia. Zakończyłem głodówkę. Odpowiedzi na moje oświadczenie nie dostałem.
Po kilku dniach przyszedł po mnie strażnik. Sprowadził mnie po schodach i korytarzach na parter i wpuścił przez drzwi obite czarną dermą. Na tabliczce był napis: „Naczelnik więzienia”. W gabinecie przy stole, pod dużym portretem Dzierżyńskiego, siedział sam naczelnik. Na kanapie – znani mi już ze śledztwa prokurator nadzorujący i naczelnik wydziału śledczego. Czwartego nie znałem, na jego widok aż się wzdrygnąłem – tak nienaturalną i odrażającą miał fizjonomię. Małe, okrągłe ciałko, króciutkie nóżki ledwie sięgające podłogi, cienka, cieniutka szyjka. A na niej ogromna spłaszczona kula – głowa. Szparki oczu, ledwie widoczny nosek, wąskie uśmiechające się usta – wszystko tonęło w żółtym, nabrzmiałym, połyskującym jakby cieście. Jak ta szyjka nie załamie się pod takim ciężarem?
Powiedzieli mi, że to zastępca naczelnego prokuratora Turkmeńskiej SRR. Zaproponowali, żebym usiadł. Rozmowę prowadzili w koleżeńsko-poufałym tonie. Zapytali, jak się czuję, czy zakończyłem głodówkę. Podziękowałem za wzruszającą troskliwość i uwagę, powiedziałem, że głodówkę zakończyłem, i też zadałem pytanie:
– Proszę mi powiedzieć, kiedy mnie stąd zabiorą? I dokąd?
– Pojedżesz na komsomolska budowa. Bedżesz komsomolec – odpowiedział stwór, ciesząc się z własnego dowcipu i rozpływając w uśmiechu.
Poczułem się obrzydliwie. Mnie, skazanemu przez nich za zdradę ojczyzny, jakoś głupio było słyszeć z ich strony takie słowa tutaj, w tym gabinecie, widzieć ich obleśne uśmieszki. Oni to wszystko doskonale rozumieją! Ja też rozumiałem.
Po powrocie do celi przypomniałem sobie wielkie budowy, na których pracowałem. Obok każdej – łagier, drut kolczasty, wieże, wartownicy, „komsomolcy w buszłatach²”. Przypomniałem sobie, jak mnie, dziewiętnastoletniego chłopaka, wysłano w dwumiesięczną delegację do elektrowni w Buchtarmie. Osada Sieriebrianka, w której mieszkaliśmy my, wolni budowlańcy, znajdowała się dość daleko od terenu budowy. W Sieriebriance był też łagier. I nas, i więźniów na każdą zmianę pociągiem zawozili do pracy i z powrotem. „Wolny” pociąg miał pięć–sześć dwuosiowych wagoników. Zatrzymywał się jakieś pięćdziesiąt metrów od warty, okazywaliśmy swoje przepustki strażnikowi i przechodziliśmy przez wartownię. Potem otwierała się brama i bezpośrednio na teren budowy wtaczał się długachny skład z samymi więźniami. Był złożony nie z żałosnych dwuosiowych wagoników, tylko z porządnych czteroosiowych pulmanów, a w każdym pełno więźniów, jak śledzi w beczce. W każdej budce hamulcowej – po dwóch z automatami, a w ogonie pociągu – otwarta platforma z żołnierzami. Żołnierze otwierali drzwi więźniom, odganiali ich od wagonów i formowali kolumnę – po pięciu. Potem zaczynało się liczenie piątkami: pierwsza, druga, trzecia, piętnasta, pięćdziesiąta druga, sto piąta... Liczą, liczą i zliczyć nie mogą, myli im się. Liczą od nowa. Krzyki, bluzgi, jeszcze raz liczą. Po tej zbiórce więźniowie idą na swoje miejsca pracy. Na koniec zmiany to samo, tylko w odwrotnej kolejności.
I ja pracowałem razem z nimi, z tymi „komsomolcami w buszłatach”. Brałem wypłatę, w wolne dni chodziłem na tańce i niczym szczególnym głowy sobie nie zaprzątałem. Ale jedno zdarzenie zapadło mi w pamięć.
Na początku sierpnia, w środku dnia, ni stąd, ni zowąd – strzały z wież strażniczych, w stronę Irtyszu. Wszyscy rzucili robotę, pobiegli do brzegu, stłoczyli się koło samej zaprietki³ – więźniowie przemieszani z wolnymi. Nas odpędzali, ale oczywiście nie odchodziliśmy, gapiliśmy się. Już za środkiem rzeki, blisko przeciwnego brzegu, płynął człowiek. Było wyraźnie widać, że płynie z trudem i stara się poruszać jak najszybciej. To był więzień; widocznie wypatrzył moment, kiedy nie pracowano na pogłębiarce, przelazł po jej rurze i wynurzył się na Irtyszu daleko od brzegu. Zobaczyli go nie od razu, a kiedy wreszcie dostrzegli i zaczęli strzelać, był już dość daleko. W pościg za nim wyruszyła łódź patrolowa. Teraz właśnie doganiała zbiega, była od niego najwyżej dziesięć metrów, ale oficer z pistoletem w ręce jakoś nie zdecydował się strzelać. „No tak, strzeli, zabije go, a tu więzień utonie i potem udowadniaj, że nie uciekł! – objaśniali więźniowie w tłumie. – Musi go dostarczyć, żywego albo trupa.”
Tymczasem zbieg dopłynął do brzegu, wyszedł z wody i, chwiejąc się, zrobił kilka kroków. A łódź już uderzyła dziobem o kamienie, oficer zeskoczył i znalazł się dwa kroki od więźnia. Sam widziałem, jak podniósł pistolet i strzelił mu w nogi. Więzień upadł. Podbiegli uzbrojeni żołnierze, a oficer z nimi – i na oczach tłumu zebranego na naszym brzegu strzelił kilka razy do leżącego. Tłum jęknął. Ktoś soczyście zaklął. Ciało powlekli po kamieniach i jak worek wrzucili do łodzi. Łódź zawróciła w kierunku łagru.
Mimo woli przypomniałem sobie i Buchtarmę, i ten wypadek, i wszystkie inne budowy. Dokądkolwiek mnie teraz wywiozą, to i tak wszędzie będę takim samym „komsomolcem”, będę moknąć i marznąć na apelach, mieszkać za drutem kolczastym, będą mnie pilnowali uzbrojeni strażnicy z wilczurami, a jak nie wytrzymam i będę próbował uciec, to mnie odstrzelą tak samo, jak tego chłopaka nad Irtyszem.ETAPY
Następnego dnia mnie wywieźli. Oddali odzież, odebraną przy aresztowaniu, tylko butów nie zwrócili – podarli na drobne kawałki, szukali, gdzie jest „sowieckiego zakładu plan”¹. Kazali mi się ubrać i wyprowadzili z więzienia. Suka była przystawiona do samych drzwi. Mnie wepchnęli do boksu i zamknęli. Samochód ruszył. Pudło nie miało okien, nic nie było widać, wyczuwało się tylko ruch. Oto maszyna zwalnia, nawraca; znowu cofa. To znaczy, że podjeżdżamy pod wagon. Z samochodu: szybciej, szybciej, znowu szybciej – przez dwa zwarte szeregi żołnierzy, prosto do wagonu.
Wagon więźniarka – inaczej nazywa się stołypinka² – zrobiony jest prawie tak samo, jak zwyczajne wagony pasażerskie. Wzdłuż ściany z jednej strony wąskie przejście, po drugiej – przedziały. Tyle że przedziały nie mają drzwi, jedynie kraty. Cała jedna strona wagonu jest ślepa, a od strony korytarza okna są okratowane, chociaż na zewnątrz tego nie widać, bo za szybami są zasłony. Jeśli popatrzeć z zewnątrz – wagon jak wagon, nikt by się nie domyślił, że przewozi się w nim więźniów. Co prawda, wszystkie okna są szczelnie zamknięte i zasłonięte, nikt nie wygląda, nie macha do ludzi na peronie. Widać jacyś sami smętni i nieciekawi świata pasażerowie zgromadzili się w tym wagonie. W przedziale są półki: z każdej strony po trzy, jedna nad drugą. Pomiędzy środkowymi półkami można jeszcze przerzucić szeroką płytę – i robi się z tego prycza na całą szerokość przedziału. Miejsc leżących jest wtedy siedem, a jak się trochę ścisnąć, to osiem; ale upychają do każdego takiego przedziału-klatki najczęściej dwanaście–piętnaście osób albo i więcej. Do tego jeszcze rzeczy osobiste więźniów. I wszystko szczelnie pozamykane, świeże powietrze nie ma jak się dostać, chyba że na stacji otworzą drzwi, żeby kogoś wprowadzić albo wyprowadzić.
Po korytarzu chodzą żołnierze z pistoletami. Jak się jeszcze trafi jakiś nie najgorszy chłopak, to przechodząc otworzy okno na korytarzu i przez kraty w drzwiach na chwilę powieje świeżością. Ale są tacy konwojenci, że choćby ich nie wiadomo jak prosić – nie wywietrzą. A więźniowie duszą się w swojej klatce, jak ryba na piasku.
Ja od Aszchabadu do Taszkientu byłem przewożony jak książę – sam w klatce! W innych był ścisk, zapytałem sąsiadów przez ścianę, ilu ich jest, a oni na to – siedemnastu. Zrozumiałem, że komfort, który mi zapewniono, związany był nie ze szczególną troską o politycznych, ale z ryzykiem kontaktu takowych z pospolitymi: żeby ich nie agitowali po drodze. Więc ciasnotę musieli znosić inni, nie ja. Ale pod innymi względami miałem tak samo okropnie jak wszyscy.
W aszchabadzkim więzieniu wydali mi prowiant na drogę: bochenek czarnego chleba, 50 gramów cukru i jednego śledzia. Ilekolwiek się jedzie do następnego punktu, to i tak nic więcej nie dostaniesz: w wagonach żadnego jedzenia nie dają. Ale więźniów gorzej niż głód męczy w drodze pragnienie. Rano i wieczorem leją im kubek wrzątku, a wody – to już zależy, jaki żołnierz się trafi. Jak bardziej ludzki, to przyniesie raz albo i dwa razy, ale jak mu się znudzi biegać z czajnikiem, to możesz skonać z pragnienia.
Pod wieczór postanowiłem zjeść kolację. Rozpakowałem swój aszchabadzki przydział, oderwałem palcami połówkę śledzia, zjadłem z chlebem. Poprosiłem żołnierza, żeby dał mi zimnej wody albo wrzątku, a on: „Nie. Dostaniesz ze wszystkimi”. Czekam. Za jakieś dwadzieścia minut zaczęli roznosić wrzątek. Żołnierz z czajnikiem idzie przez korytarz, nalewa wrzątek do wystawionych przez kraty kubków. Podchodzi do mojej klatki.
– Dawaj kubek!
A ja kubka nie mam, nie zabrałem ze sobą z aresztu. Proszę go:
– Może znalazłby się, może jakiś swój macie...
– Patrzcie go! Kubka mu się zachciało! Taki chuj dostaniesz!
I poszedł. Zacząłem maczać chleb w cukrze i jeść na sucho. A pić się chce okropnie. Długo nic nie piłem, w ustach mi zaschło, a tu jeszcze śledzia zjadłem. Jakoś zawsze w transportach wszystkim konwojowanym dają właśnie śledzie – umyślnie czy co? I później, ile razy mnie przewozili – zawsze śledzie. Starzy więźniowie też tak mówią: śledzie żeśmy żarli, a pić nam nie dawali.
Sąsiedzi zza ściany, słysząc, że nie mam czego – i z czego – się napić, zaczęli wołać, żeby któryś wziął od nich kubek z wrzątkiem i dał mi. Konwojent klął, ale w końcu mi przyniósł. Napiłem się wrzątku z cukrem.
– Zostaw sobie ten kubek, przyda ci się!
Ja go przez całe sześć lat ze sobą woziłem: i do Mordowii, i do Włodzimierza, i znowu do Mordowii.
Potem nowe męczarnie. Proszę żołnierza, żeby wypuścił mnie do ustępu. Odpowiada:
– Wytrzymasz!
No pewnie, że wytrzymasz, bo jakie masz wyjście?
Ustęp w więźniarce jest tylko jeden – z jedną muszlą klozetową, jedną umywalką. Wyprowadzają pojedynczo: otwierają drzwi z kratą, ustawiają na korytarzu przy drzwiach twarzą do ściany, ręce na plecy; zamykają za tobą drzwi, gonią, prawie biegiem, przez korytarz. Kiedy ty tam robisz swoje, drzwi od ustępu są otwarte na oścież, żołnierz stoi i obserwuje. Pogania: „Szybciej, szybciej!”. Skończyłeś – jeszcześ spodni nie zdążył zapiąć – znowu biegiem, ręce za plecami, do swojej klatki. Wagon cały zatłoczony ludźmi, ledwie zdążą raz wszystkich powyprowadzać, muszą zaczynać od nowa. A żołnierzom się nie chce, mają już dość – co, mają z tymi darmozjadami biegać po korytarzu cały dzień tam i z powrotem?! No to krzyczą: „Wytrzymasz!” i nie wyprowadzają, choćbyś błagał, choćbyś płakał; czekaj, aż zaczną wyprowadzać wszystkich, aż przyjdzie twoja kolej.
To chyba największe tortury, jak nie można się napić ani załatwić. Podobno są to już od dawna sprawdzone metody. I do tej pory się utrzymały, i na pewno będą się utrzymywać, dopóki się rozwozi więźniów po całej Rosji.
Przez całą drogę do Taszkientu spałem sobie jak młody bóg, męczyło mnie tylko pragnienie i chciało się jeść. Rozkoszowałem się ludzkimi głosami za ścianą: bez przerwy słychać było stamtąd głośne awantury – to z konwojentami, to pomiędzy samymi więźniami, to znowu z sąsiadami z dalszych przedziałów. Soczyste bluzgi brzmiały dla mnie jak muzyka – już od pięciu miesięcy nie słyszałem ludzkiej mowy, tylko śledczych z KGB albo sędziów.
Następnego dnia pociąg przybył do Taszkientu. Po jednym wyprowadzili nas z wagonu, przepędzili wąskim korytarzykiem pomiędzy dwoma szeregami żołnierzy i zaczęli upychać do samochodów.
Kiedy wchodziłem po stopniach, więźniowie krzyczeli ze środka, że więcej już nikt nie wejdzie, ale konwojent wydarł się na nich i wepchnęli mnie prosto na ludzi. Potem jeszcze kilku innych. Taka suka, nazywana inaczej czarną wroną – to kryty samochód ciężarowy, skrzynia jest pośrodku przegrodzona kratą. Po jednej stronie kraty siedzą więźniowie, po drugiej – dwaj konwojenci. Po tej samej stronie, co konwojenci, znajdują się boksy – żelazne pudła dla izolowanych, w nich można siedzieć tylko zgiętym w pół. Ale w pomieszczeniu zbiorczym jest jeszcze gorzej. Tam wzdłuż ściany stoją ławki, a środek jest pusty. Miejsca na jakieś dziesięć osób na siedząco i stojąco – i ani trochę więcej. A nas tam upchali prawie trzydziestu albo i nawet całą trzydziestkę. Pierwsi siadają na ławki, przyciśnięci jeden do drugiego. Następni – do nich na kolana. Pozostali stoją. To niby jeszcze nic takiego, ale – jak stoją! Sufit tak nisko, że trzeba schylić głowę, a ramiona opierają się o żelazny dach. Ludzi napchało się tyle, że nie można się nawet poruszyć, a o tym, żeby zmienić pozycję, w ogóle mowy nie ma. Wepchnęli cię – jak udało ci się stanąć, to tak stój przez całą drogę. Plecy, ramiona i szyja puchną, we wszystkich kościach zaczyna łamać od takiej nienaturalnej pozycji. Nawet jak nogi się pod tobą uginają, to i tak nie upadniesz – nie ma jak, podpierają cię ciała twoich sąsiadów.
Ostatniego więźnia już w żaden sposób nie mogli dopchnąć. Wtedy dwaj żołnierze natarli na niego, zaparli się i wcisnęli go w ludzką masę, a potem zaczęli ugniatać drzwiami. Drzwi jakoś zamknęli, na zamek. Nasz furgon już gotowy, ale inne jeszcze nieupchnięte, więc czekamy. Teraz na zewnątrz w żaden sposób nikt się nie dowie, co to za auto i co się w nim dzieje. Kryta skrzynia bez okien, z jednym lufcikiem nad drzwiami, po stronie konwojentów, a i to zasłoniętym firanką.
Ludziom zaczyna brakować powietrza. Ktoś posyła bluzgi:
– Kurwa wasza mać, możebyście tak już jechali?
– Odsiedzisz swoje, to wołgą będziesz zasuwał – odzywa się kpiący głos żołnierza. – A to nie wołga, tylko wrona.
Więzień już nawet mówić nie może, tylko rzęzi:
– Ty się, kurwo zajebana, o wołgę martwisz? Ty nawet moskwicza, chuju, z bliska nie widziałeś! Sam przez całe życie chuj z tego masz, ale kałacha ci dali, to nareszcie możesz się nad innymi poznęcać.
– Pogadaj jeszcze, pogadaj! Przyjedziemy, to zobaczymy, jaki będziesz rozmowny w kajdankach.
Wtrącają się inni:
– Tylko to was ratuje – te kajdanki!
– Faszyści zajebani! Ludzi do umieralni zapędzili!
– Z kałachami to się rządzą. A bez kałacha to pewnie w dupę byś całował. Lepiej się nie przyzwyczajaj!
Słychać było, że do samochodu podszedł oficer. Więźniowie przycichli, przysłuchując się. Żołnierze mówili do niego „towarzyszu starszy lejtnancie”, ale samej rozmowy nie słyszeliśmy, tylko jedno słowo: „Poczekają”.
Znowu więźniowie zaczęli krzyczeć:
– Kierowniku! Ruszajmy już.
– Nad ludźmi się znęcają!
– Faszyści z czerwonymi książeczkami!³
Ludzie nie mają tu już nic do stracenia, są doprowadzeni do rozpaczy przez te męki, to i krzyczą, nie przebierając w słowach. Inna sprawa, że kryminalni mogą jeszcze zarobić jakiś paragraf polityczny, nowy zarzut i dodatkowy wyrok do siedmiu lat za „agitację antysowiecką”. Ale w tych warunkach nikt już się nie zastanawia, nikt niczego nie rozumie. Kto to powymyślał – te wszystkie umieralnie, te wrony, śledzia na drogę i całą resztę? Daliby go tutaj, tego wynalazcę!
Samochód drgnął – zapuścili silnik. Ruszyliśmy. Trzęsło i rzucało nas, ale i tak upaść by się nie dało. Tutaj nawet nieboszczyk stałby na dwóch nogach, podpierany ze wszystkich stron. Jak długo jechaliśmy, nie wiadomo. Tutaj każdemu zmienia się poczucie czasu i nawet minuta wydaje się wiecznością.
Kiedy samochód zwolnił i zrobił parę kółek, zrozumieliśmy, że już dojeżdżamy. Żeby już jak najszybciej! Choć na chwilę móc wyjść, rozprostować się, odetchnąć. Ale gdzie tam – samochód zatrzymał się, a nas ani myślą wypuszczać. Już nikt nie miał siły ani prosić, ani przeklinać. Wreszcie żołnierz zaczął otwierać. Najpierw wypuścił z boksów tych izolowanych i wyszli, cali zgięci – widać było, że nie mogą od razu się wyprostować. Potem otworzyli nasze okratowane drzwi: „Wychodzić!”.
Okazało się, że to nie takie proste. Ludzie do tego stopnia ścisnęli się i posplatali z innymi, że nikt nie mógł teraz wyplątać się z tej masy ciał. Pierwszy, zanim zdołał się stamtąd wyrwać, był prawie całkiem rozebrany, a jego waciak został w środku. I dopiero jak z samochodu wyszli prawie wszyscy, temu pierwszemu wynieśli jego waciak.
Wysiedliśmy. Ja, tak jak cała reszta, nie mogłem się wyprostować, nie byłem w stanie zrobić ani kroku – całe moje ciało było ścierpnięte i obolałe. Dotarliśmy do taszkienckiej pieriesyłki⁴. Nad wejściem ogromny transparent, białe litery na czerwonym tle: „W ustroju socjalistycznym każdy, kto się wykoleił, wypadł z torów, którymi podążają ludzie pracy, ma możność powrotu do działalności społecznie pożytecznej”.
Na początek wepchnęli nas do kwarantanny – dużej, mrocznej celi z dwupiętrowymi pryczami wzdłuż ścian i małym zakratowanym okienkiem. Nakarmili normalnym więziennym obiadem i zaprowadzili do łaźni.
Przy samej łaźni – zakład fryzjerski. Aż dziwne się wydawało, że istnieją na świecie czyste pokoje, białe firanki w oknach. Fryzjerzy-więźniowie w białych fartuchach. Na ścianach lustra. Co to za cud? Okazało się, że w tym samym zakładzie strzyże się i goli cała administracja więzienna, od strażników aż po najwyższe władze. Tutaj ostrzygli i mnie.
Na ogół wszystkich strzygą do gołej skóry od razu po aresztowaniu. Ale w więzieniach KGB takiego przepisu nie ma, tam aresztowanym zostawiają włosy. Ale to tylko do pierwszej pieriesyłki. Ku zazdrości swoich kompanów z celi nosiłem jeszcze długą czuprynę. Wyjaśniłem im: „Mamy różnych chrzestnych: wasi są z MSW, a moi z KGB”. W łaźni, zauważywszy moją fryzurę, strażnik złapał mnie za rękaw i zaciągnął do fryzjera. W try miga ostrzygli mnie i teraz już niczym nie różniłem się od innych więźniów.
Łaźnia w taszkienckiej pieriesyłce to istne piekło, zwłaszcza po czyściuteńkim zakładzie fryzjerskim z lustrami. W szatni tylko dwie ławki, a zapędzają tam ze sto osób. Pod nogami mlaskanie mokrej mazi, powstałej z obsypującego się tynku, ulicznego błota i wody. Rozebrałeś się, przekazałeś bieliznę do wyparzenia – to teraz stój goły i czekaj, aż rozbiorą się inni. A w szatni jest zimno, my – rozebrani do naga – mamy siną gęsią skórę. Wszyscy się drą, klną do żywego – na strażników i na tych, którzy zatrzymują resztę.
Dopiero kiedy wszystko jest już gotowe, strażnik otwiera drzwi do pryszniców. Każdemu wydają maleńki kawałek mydła. Ale jak tu się namydlić! Nie wszyscy nawet zdążyli polać się wodą: „Wychodzić! Nie będziecie tutaj myć się godzinami, nie jesteście w domu!”. Jakoś się opłukaliśmy i wychodzimy. Wyszliśmy – bielizna jeszcze z wyparzania nie wróciła, a ty tu czekaj, cały goły i mokry, w tym zimnie. Nareszcie przynieśli duże obręcze, na które każdy z nas nawłóczył swoją bieliznę przed łaźnią. Powinna mocno się wyparzyć, żeby pozbyć się wszy, ale nawet nagrzać się nie zdążyła, jest tylko trochę ciepła. To tylko tak – żeby spełnić formalność, odfajkować, że było zrobione: osadzeni się wymyli, a ich rzeczy zostały odwszone. Ale co oni tam mogą zrobić, kiedy codziennie przywożą i wywożą tyle ludzi!
Wydali mi bieliznę i zacząłem się ubierać. I chociaż, zdawałoby się, nie jestem rozpieszczony, ale niedobrze mi się robiło na samą myśl, że będę musiał naciągać spodnie przez umazane błotem nogi. Wytrzeć ręcznikiem? To czym jutro będę wycierał twarz? Wyjąłem ze swoich rzeczy jedyny podkoszulek, wytarłem nogi, rozłożyłem go na podłodze i stanąłem na nim. Jakoś się ubrałem. Dookoła mnie, pchając się i potrącając, ubierali się inni więźniowie, próbując jakoś dać sobie radę w tej sytuacji. Przekleństwa, wrzaski strażników: „Szybciej, szybciej!”.
Znowu poprowadzili nas do tej samej celi. Rozlokowaliśmy się byle jak, na długo się nie zanosiło: wkrótce będą rozsyłać po więzieniach etapowych. A na razie każdy umilał sobie czas, jak mógł. Na dolnej pryczy zaczęli grać w karty, na górnych – kilku mistrzów swojego fachu brało się już za kolejną talię. Któregoś już zdążyli pobić. Inny spotkał ziomków i już mają swoje tematy.
Po jakichś dwóch godzinach pojawił się oficer dyżurny z dwoma strażnikami, wywołał dwadzieścia pięć osób z listy i wyprowadzili ich. Potem zabrali następną grupę. I jeszcze jedną. Ja znalazłem się w czwartej.
Zaprowadzili nas do celi etapowej, dokładnie takiej samej jak kwarantannowa. Takie samo błoto, okropny zaduch, żadnego światła przez lufcik, całą dobę pali się lampa. Na pryczach powyrzynane inicjały. Na ścianach napisy, najczęściej niecenzuralne, ale zdarzają się też wiadomości, listy: „Iwan i Musio z Buchary wywiezieni za sto czternasty. Pozdrowienia dla naszych z Buchary!”.
W celi jakieś osiemdziesiąt osób. Jedni siedzą dzień czy dwa, inni – tydzień, są i tacy, co czekają na etap nawet i miesiąc. Cały ten czas na gołej pryczy, bez pościeli. Cały ten czas – bez prawa do spaceru. Zamiast spaceru czas na załatwianie się dwa razy dziennie po pół godziny. W kącie celi zardzewiała parasza⁵, jedna na wszystkich, i od niej wali fetor na całą celę.
Przynieśli kolację. Rozdali niedomyte, lepiące się do rąk łyżki, zaczęli nalewać bałandę⁶. Do kotła zrobiła się długa kolejka – ci, co jeszcze nie dostali, kłócili się, przeklinali na roznoszących; ci, co już dostali i odchodzili z miską od kotła, klęli na czym świat stoi: „Co za świństwo, to jakieś pomyje!”.
Dla niektórych – w tym dla mnie – bałandy nie starczyło; coś tam im się poplątało z ewidencją. Zanim to wyjaśnili, minęło ze czterdzieści minut. Nam przypadła w udziale już jakaś zupełnie zimna lura. I nawet usiąść, żeby pojeść, nie ma gdzie. Jedni ładują się na pryczę, inni wypijają swoją bałandę na stojąco, prosto z miski – „przez burtę”. Ktoś kogoś popchnął – a o to nietrudno w takiej ciasnocie – i bałanda rozlała się; a drugi raz nie dadzą – od razu awantura. Ktoś wlazł poszamać na górną pryczę i rozlało mu się, polewki nakapało przez szpary na tych z dołu – znowu awantura. I tak codziennie od nowa.
Przesiedziałem w tej celi ze dwadzieścia dni. Zadomowiłem się, znalazłem sobie miejscóweczkę na górnej pryczy. Poznałem się z tym i tamtym. Ludzie tu się bez przerwy zmieniali: jak jednych zabierali z etapem, to na ich miejsce przywozili nowych. Pojawienie się nowych w celi to wydarzenie – przecież nic innego się nie dzieje. Wszyscy odrywają się od swoich zajęć, oglądają nowicjuszy, wołają znajomych. Ja nie liczyłem na to, że spotkam tu kogoś znajomego, ale tak samo jak wszyscy zwieszałem się ze swojej pryczy, żeby się pogapić.
Lecz oto pewnego razu wprowadzają nowych, patrzę, a wśród nich – Budrowski. Tolik Budrowski, mój kompan, który mnie zakapował, żeby się samemu wykaraskać! Odchyliłem się w głąb pryczy i patrzę z ciemności, żeby mnie nie widział. Wchodząc do celi, Budrowski szybko ogarnął spojrzeniem prycze, więźniów i przeszedł obok mnie. Drzwi za nowymi zamknęli i zaryglowali. No to złażę z pryczy i siadam na dole, patrzę prosto na Budrowskiego. Gęba syta, najedzona. W końcu mnie zobaczył. Momentalnie zmienił się na twarzy. Wcisnął się w daleki kącik celi, obserwuje mnie, ale nie podchodzi. Oczywiście, bał się, że powiem, jak mnie zdradził, a wtedy go skatują, mogą nawet i zabić. W celi są kryminalni, a ci mają proste zasady: sprzedałeś kumpla – zapłacisz za to!
Przyszła pora, kiedy można iść za potrzebą. Budrowski nie idzie, rezygnuje. Ja go uspokajam:
– Chodź, nie bój się. Ja nikomu nie powiem, ale z tobą chciałbym pomówić.
Wychodzimy razem. I od razu mój „współoskarżony” rozpłakał się:
– Tolik, wybacz mi. Nie mogłem – bałem się. Mówił mi sędzia śledczy, że złożyłeś prawidłowe zeznania i jeżeli ja ich nie potwierdzę, to będzie znaczyło, że jestem jeszcze bardziej winny niż ty. A wtedy to już obaj dostaniemy czapę...
– No i co, pokazali ci te moje zeznania?
– Nie, Tolik, ale i tak nie mogłem... Sędzia śledczy domagał się... Groził rozstrzelaniem... Sam rozumiesz, zdrada ojczyzny...
– Czego od ciebie żądali?
– Żebym powiedział, że miałeś wrogie zamiary, no, że chciałeś zdradzić...
– Ty durniu, a co ja niby miałbym zdradzić?! No, a ty, znaczy się, tak: siebie ratujesz, a mnie – pod ścianę?
– Tolik, no przecież cię nie rozstrzelali, to tylko sześć lat. Tobie i tak by dali więcej, bo jesteś starszy, no i my przecież się umawialiśmy, że ty większą część winy weźmiesz na siebie. Tolik, wybacz mi!
– A, co ja będę z tobą gadał...
Wróciliśmy do celi. Kiedy przynieśli wrzątek, wyciągnąłem swoje zapasy: resztkę dzisiejszego przydziału, szczyptę cukru... Budrowski przysiadł się do mnie ze swoimi. Rozwinął zawiniątko i aż jęknąłem: cukierki, ciasteczka!
– Skąd masz?
– Jeszcze z Aszchabadu, z więzienia.
– A tam skąd? Za co kupiłeś?
– Sędzia śledczy mi kupił. Mówił, że mają fundusz na potrzeby podejrzanych, i wydzielał na zakupy dwa razy miesięcznie po siedem–osiem rubli. A papierosy przynosił bez żadnych ceregieli, za darmo. Ja na początku nie wiedziałem, kupowałem z tego, co mi wypisali.
– Jakoś dla mnie to nawet za kopiejkę nie wypisali...
– No tak, Tolik, ale on mówił: dla tych, co dobrze się sprawują.
– No, nieźle, za papierosy, za siedem rubli na zakupy...
– Tolik, przepraszam cię! Weź, zjedz!
Zaczął mnie ogarniać wstręt, kiedy patrzyłem na niego, na tę jego sytą, żółtą, zapłakaną twarz.
Po kilku dniach Budrowskiego zabrali etapem gdzieś na Wachsz⁷, na budowę elektrowni wodnej. A ja zostałem.
Jeden mój kompan z celi, kuty na cztery nogi Wołodia, objaśnił mi, że trzymają mnie tu bezprawnie, bo skoro jestem polityczny, to nie mogą mnie trzymać razem z kryminalistami. Widocznie w tym całym bałaganie coś im się poplątało, nie sprawdzili. Ale milczałem, bałem się, że znowu zostanę sam. Po pięciu miesiącach w pojedynce – tu, między ludźmi, było ciekawiej. Lecz kiedy ta brudna, mroczna cela już mi się sprzykrzyła, to na apelu zapytałem oficera dyżurnego, jak długo mam się tutaj kisić.
– Tak długo, ile będzie trzeba. Jeszcze sobie poczekasz.
– Ale mnie nie wolno tutaj przebywać.
– A to niby dlaczego? Za co siedzisz? Z jakiego artykułu?
– Sami zajrzyjcie do moich akt, to się dowiecie.
Oficer wyskoczył z celi, a po kilku minutach przyszedł z jakimś drugim.
– Marczenko, szybko, z rzeczami! Jak trafiliście do tej celi?
– No, przecież nie ja sobie celę wybierałem.
Zaprowadzili mnie do pustej celi, a dwa dni później wysłali etapem do Ałma Aty. Rajskie życie się skończyło, już mnie nie wsadzili do oddzielnej klatki. Z Taszkientu wysyłano tylu więźniów i zesłańców, że nikt nie oglądał się na przepisy. Wszystkie przedziały wagonów więziennych były zapchane do niemożliwości. Ośmiu ludzi siedzi na dole, czterech na pierwszym piętrze, dwóch leży na samej górze. Tam, pod sufitem, jest piekielnie gorąco, zaduch, a ci dwaj cali mokrzy jak myszy, pot z nich dosłownie kapie. Zresztą, na dole też wszyscy mokrzy.
Z Taszkientu wywozili na zesłanie „pasożytów”.
W jednej z klatek jadą kobiety, one mają trochę luźniej, jest ich tylko trzynaście. Jedna ma dziecko przy piersi. Na cały wagon słychać płacz niemowlęcia, kobieta prosi o coś konwojenta, a ten brutalnie odmawia. Kobieta zaczyna szlochać, jej sąsiadki krzyczą, wykłócają się z konwojentem. W tym momencie na korytarzu pojawia się kierownik wagonu, kapitan:
– Skończyć już ten bazar! Może kajdanek się zachciało?
Kobieta z płaczem objaśnia: dziecko nabrudziło w pieluszki, a ona ma tylko dwie zmiany, więc prosi, żeby ją wypuścił do ustępu – uprać.
– Nic się nie stanie, zaczekasz!
– Toż ja nie mam dziecka jak przewinąć, co mam robić?
– Jak rodziłaś, to mnie o nic nie pytałaś – odpowiada kapitan i odchodzi.
Kiedy już zaczęli wyprowadzać kobiety za potrzebą, pierwsza poszła matka dziecka. Jakoś opłukała pieluszki w muszli i zostawiła je tam na miejscu. Następna też trochę poprała, ile zdążyła, i też zostawiła. I następna. Jak już powyprowadzali wszystkie kobiety, pieluszki były uprane i ostatnia z kobiet zabrała je do swojej klatki. Tam je wysuszyły.
Dobrze, że ludzie nawet za kratami pozostają ludźmi.
Całą drogę robią bez przerwy jakieś kontrole. Wchodzisz do wagonu – rewizja, nawet dopiero co pobrany w więzieniu chleb też cały poprzekłuwali. Potem sprawdzanie danych: nazwisko, imię, imię ojca, rok urodzenia, artykuł, wyrok, termin zakończenia odsiadywania wyroku. Porównują twoją twarz z fotografią na teczce z aktami. Wychodzisz z wagonu – sprawdzanie... Podczas przesiadek – rewizja, sprawdzanie danych i wypełnianie ankiety w związku ze sprawą sądową. I tak codziennie po kilka razy.
Ile to ja mam jeszcze jechać? Dokąd? Na pewno do Nowosybirska – przez Ałma Atę, Semipałatyńsk. A z Nowosybirska dokąd? Na Ural? Na północ? Na wschód? Wszędzie są komsomolskie budowy...
W Ałma Acie, po wyjściu z czarnej wrony – umieralni, poustawiali nas, jak należy, w kolumnie po pięciu, zaczęli odliczać, sprawdzać po nazwiskach, żeby poprowadzić do bloku. Na końcu kolumny – kobiety z naszego wagonu. Kryminalni, którzy ledwie ocknęli się po udrękach w czarnej wronie, zaczęli nawiązywać znajomości. Strażnicy, oficerowie wrzeszczą na więźniów, odganiają od kobiet, grożą – rozmawiać nie wolno, z kobietami tym bardziej.
– A odwal ty się, kierowniku, razem ze swoim karcerem. Niech sobie chociaż popatrzę na kobitę, a potem możesz mnie wsadzać. Ja teraz przez pięć lat baby nie zobaczę, najwyżej na obrazkach wasze zajebane komsomołki – odpowiada więzień.
Kiedy nas prowadzili po więziennym podwórzu do bloku, jeden więzień zaczął przesuwać się na koniec kolumny, bliżej kobiet. Strażnik zauważył go, zatrzymał kolumnę, wyłowił z niej winowajcę i powlókł go do pierwszej piątki. Więzień krzyczał:
– Ty kutasie, pedale jeden, żeby ci tak chuj na czole wyrósł!
Strażnik wymamrotał, że musi pilnować kobiet właśnie przed takimi, jak on. Wtedy podniosły wrzask kobiety: