Mr Loverman - ebook
Mr Loverman - ebook
Pełna humoru i przełamująca kulturowe mity opowieść o tym, że nigdy nie jest za późno na zmianę.
Barry Walker ma siedemdziesiąt cztery lata, zadziorny charakter i sentyment do garniturów retro oraz Szekspira. Urodził się w Antigui na Karaibach, ale mieszka w Londynie, gdzie prowadzi podwójne życie. Jest mężem, ojcem i dziadkiem, jednak w sekrecie, od kiedy był nastolatkiem, spotyka się ze swoim najlepszym przyjacielem Morrisem.
O ich związku nie wie nikt, chociaż Carmel, żona Barry`ego, podejrzewa, że mąż zdradza ją z… innymi kobietami. Tymczasem Barry od lat próbuje zakończyć ich związek. Kiedy umiera ojciec Carmel, a ona wyjeżdża na Antiguę, mężczyzna zostaje sam i zaczyna nabierać odwagi, aby zrealizować swój plan.
Autorka znakomitej powieści Dziewczyna, kobieta, inna po raz kolejny mistrzowsko pokazuje, że uprzedzenia oraz strach niosą ze sobą długotrwałe konsekwencje i że nigdy nie jest za późno na życie w zgodzie ze sobą.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788367815772 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
sobota, 1 maja 2010
Morris cierpi od niedawna na przykrą dolegliwość znaną jako abstynencja. O, naprawdę, nie podniesie do ust już ani kropli alkoholu, aż do dnia, kiedy opuści ten świat w drewnianym pudle. Tak mi powiedział na parkiecie, przy dźwiękach Barack the Magnificent Mighty Sparrowa na soundsystemie.
Ostatni raz miał takie zacięcie, jak postanowił zostać wegetarianinem. Całkiem to było zabawne, zważywszy, że chłop całe życie opychał się wszystkimi częściami zwierzęcych zwłok poza sierścią i zębami. Ni z tego, ni z owego zaczął wplatać w rozmowy różne takie egzotyczne słowa jak „soja”, „tofu” czy „seitan” i pytać, jak mnie by się podobało, jakby mi kto nogę urąbał i podał na kolację. Nawet się nie zniżyłem do odpowiedzi. Obejrzał jakiś dokument o wstrzykiwaniu brojlerom hormonów wzrostu i wykoncypował sobie, że się zmieni od tego w babę, cycki mu się porobią i różne takie.
– No dobrze, Morris – odparłem. – Tylko że, proszę ja ciebie, jesz kurczaka już siedemdziesiąt lat albo lepiej i z tego, co widzę, to jak cycków nie miałeś, tak nie masz. I co?
A słuchajcie tego: miesiąc nie minął, jak przechodzę koło Smokey Joe’s na Kingsland High Street i kogo widzę w środku, jak się wgryza w smażoną kurę, aż mu oczy wyłażą z rozkoszy, jakby siedział w starożytnej Grecji na bachanaliach, karmiony złocistymi udeczkami przez jędrnego Adonisa? Ależ miał minę, jak wpadłem do środka i go przyłapałem, uwalanego tłuszczem na brodzie. Czy się śmiałem? Oj, Morris, prawie żem pękł.
No ale tak, jesteśmy sobie na parkiecie, dookoła pełno spoconych, napalonych młodziaków (przynajmniej w porównaniu do nas), kołyszących bez trudu bioderkami. Ja się staram ruszać podobnie, jakbym kręcił hula-hoop, tyle że ostatnimi czasy to bardziej przypomina rozcinanie zardzewiałej puszki z zupą staroświeckim otwieraczem. Próbuję zginać kolana bez okazywania, że mnie to boli, i nie zejść za nisko, bo już się nie podniosę, a przy tym staram się koncentrować na tym, co Morris krzyczy mi do ucha.
– Barry, tym razem mówię poważnie. Ja się nie mogę tak więcej odurzać. Wszystko mi się już kiełbasi, we wtorek myślę, że jest czwartek, gadam ze starszym synem i mylę go po imieniu z młodszym. Albo robię herbatę i ona tak sobie stoi i stoi, aż wystygnie. Wiesz co, Barry? Zacznę czytać tego Szekspira twojego ulubionego i rozwiązywać krzyżówki. I jeszcze, słuchaj, zapiszę się na siłownię po zniżce dla emerytów, to będę mógł codziennie chodzić na saunę. To dobrze robi na krążenie. Bo wiesz co, tak między nami...
Zatrzymał się i zerknął przez ramię, żeby sprawdzić, czy nikt nie patrzy. Tak, Morris, pewnie. Myślisz, że całe to wijące się młode towarzystwo takie jest zainteresowane, gdzie którego starego pierdziela dzisiaj bardziej strzyka?
– W zeszłym tygodniu zauważyłem nagle, że ja mam żylaki – wyszeptał mi do ucha z tak bliska, że aż mi napluł i musiałem sobie wytrzeć palcem.
– Morris – mówię. – Jak ktoś jest stary dziad, to ma żylaki. Pogódź się z tym. A że ci się pamięć plącze, cóż, najpewniej masz zaczątki demencji i nic z tym się nie da zrobić, możesz co najwyżej jeść więcej tłustej ryby. A z tą trzeźwością...
Nie dokończyłem, bo Morris tak żałośnie zmarszczył brwi, że wyglądał jak skrzywdzony szczeniak. Zazwyczaj od razu się odgryzał, odbijał tę przysłowiową piłeczkę, aż furczało. Wrażliwy z niego chłop, ale bez przesady, bo to już naprawdę by go bardziej upodabniało do kobiety niż do chłopa – zwłaszcza przez ten czas w miesiącu, kiedy baba ma obłęd w oczach i lepiej dla ciebie, żebyś nic źle nie powiedział, ani nawet dobrze, tylko w niewłaściwy sposób. Chociaż możesz nawet dobrze powiedzieć co dobrego, a ta poleci na ciebie z tasakiem.
– Nic się nie martw. Żarty takie, no. – Pacnąłem go w pierś. – Jakby ci się klepki poprzesuwały, tobym ci pierwszy powiedział. Nie ma się nad czym tak kisić. Podsufitka jak ci się trzymała, tak się trzyma. Chociaż czy to akurat o czymś tutaj świadczy, trudno powiedzieć – dodałem na koniec półgębkiem.
Morris tylko się na mnie gapił takim zranionym wzrokiem, z którego był powinien już sześćdziesiąt dziewięć lat temu wyrosnąć.
Uznałem, że pewnie go dręczy syndrom odstawienia. Nie żebym się na tym jakoś bezpośrednio znał, bo nie było w moim życiu takiego dnia, żeby jakiś szlachetny trunek mi nie uświęcił podniebienia. Różnica między mną a Morrisem jest taka, że ja zazwyczaj robię tylko tyle: trochę wargi zamoczę dla smaku, do popitki, kropelkę na rozgrzewkę. Łyczek rumu Appleton, mały lagerek, może być red stripe, albo dragon stout, jak mnie najdzie na ciemne, głównie po to, żeby trochę wesprzeć wyspiarski przemysł rozprzężenia. Nazwijmy to aktem życzliwości. Tylko w sobotę wieczór oddaję się swym bachanalnym skłonnościom. Z Morrisem jest inaczej; to nie on pochłania gorzałę, ale na odwrót. Zamarynował się już w niej chłop jak korniszon. Słowo daję, że ma w żyłach alkohol i wodę w proporcjach dziewięćdziesiąt do dziesięciu. Chociaż martwić się o to jakoś nie musi, bo to jeden z tych pijusów, co im jeszcze z tym do twarzy.
W końcu się trochę rozchmurzył i nawet minę zmienił na weselszą. Koło mnie nikt się długo nie potrafi krzywić. Oj, tak. Jestem Wielkim Nastrajaczem Humorów. Człowiek-prozak to ja.
– My już jesteśmy weterani – pocieszam go. – Trzeba się dostosować do okoliczności. Więcej ci powiem, musimy wierzyć, że najlepsze lata dopiero na nas czekają, a nie że już minęły. Jedyny sposób, żeby jakoś żyć z tym, że wszystko zasuwa jak rozpędzony pociąg ku przepaści, to myśleć pozytywnie. Mamy wiek pozytywnego myślenia, a nie? Jak to mówią, szklanka do połowy pełna albo do połowy pusta. To niech nasza będzie do połowy pełna. Zgoda?
Wyciągam rękę, żeby mu ją podać, ale on coś źle zrozumiał i zaczyna się zachowywać jak nastolatek: próbuje uskuteczniać jakiś taki dziwaczny hip-hopowy system, że najpierw przybić pięścią, potem coś tam palcami pomerdać, ale żadnemu z nas nie wychodzi i teraz każdy, kto akurat patrzył, pomyśli, że jesteśmy takimi dwoma żałosnymi dziadami, co próbują być cool.
Oj, Morris, mój kochany, co ja mam z tobą zrobić? Wiecznie się wszystkim zamartwiasz. A kto ci zawsze mówi: „Morris, zrzuć z siebie ten ciężar, ja go na siebie wezmę?”.
A teraz patrzcie państwo na to ciało boksera wagi półśredniej, który wsławił się „przeplatanką Morrisa” i zdejmował z ringu przeciwników tak długo, aż został mistrzem Antigui juniorów w pięćdziesiątym pierwszym roku, i dalej ma konkret parę, nawet jeśli mu gdzieś jakiś żylak wyskoczył albo dwa. Wciąż jesteś tym gościem, którego dobrze znam. Nadal masz imponującą muskulaturę ramion. Brzuch bardziej wklęsły niż wypukły. Żadnych zmarszczek, nie licząc paru na szyi, ale ich nikt poza mną nie zauważy.
Tylko że widzisz, Morris, jedno wiem o tobie na pewno – serce i dusza zawsze ci lubiły podróżować na tym statku, co się nazywa Lady Procent. Nie ma szans, żebyś teraz, na tym etapie życia, wyskoczył z łajby na suchy ląd wyspy Trzeźwość.
Nie mam co do tego żadnych wątpliwości, bo ja, Barrington Jedidiah Walker Esq., znam ciebie, monsieur Morrisa Courtneya de La Roux, odkąd byliśmy dwoma łobuziakami o gładkich buziach i głosikach jak piszczałki, czekającymi, aż im opadną jajka.
Nie żebym narzekał, bo skoro Morris już postanowił wyjść na prostą, to przy okazji odwozi mnie do domu swoim fordem fiestą, i bardzo dobrze, bo ja się tak ubzdryngoliłem, że nie ma szans, abym siadł za kółkiem i zaliczył slalom ulicami małymi i dużymi we wschodnim Londynie bez ściągania na siebie uwagi panów niebieskich. Za tym jednym to jednak tęsknię – za jeżdżeniem po pijaku bez żadnych konsekwencji, jak to się robiło w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Wtedy to się człowiek nie musiał przejmować, że kamery CCTV łypią na niego jak cyklopy jednym ślepiem trzysta razy dziennie, jak się załatwiało po Londynie swoje sprawy. Ledwo z domu wyjdę i już się czuję obserwowany. Wielki Brat pakuje się nam w życie, a my ani piśniemy. Nawet kozy z nosa sobie nie wydłubiesz, żeby tego nie sfilmowali dla potomności.
Morris podwozi mnie przed dom, Cazenove Road 100, Stoke Newington, i czeka, aż wejdę do środka, chyba na wypadek jakbym poleciał frontem do rynsztoka, a potem wyjeżdża cicho na jedynce i macha mi wesoło na pożegnanie.
Powinien właśnie ze mną wchodzić do środka na kakao z przyprawami i odrobinę emeryckiej bliskości.
A ja serce mam ciężkie, bo się pakuję prosto do jaskini lwa.
Takie to nasze życie.
Wiecznie dzień dobry i do widzenia.
•
Skradam się na palcach po żwirowanej ścieżce, bo z niej każdy krok słychać. A że Carmel ma słuch jak nietoperz, to znalazłem się w strefie śmierci. Przekręcam klucz w zamku, otwieram drzwi i czekam z uszami na sztorc. Za starych czasów zamykała je czasami na rygiel, żebym musiał zawlec dupę pod boczne drzwi, iść do szopy i siedzieć na kosiarce, aż słońce wstanie, a jej złość trochę zejdzie. Przestała dopiero, jak raz te boczne drzwi wykopałem. Wtedy dotarło, że króla się z zamku nie wypędza.
Gdy jestem już bezpieczny w środku, zdejmuję marynarkę i rzucam na wieszak po lewej od drzwi. Leci na podłogę. Chyba wieszak przestawiony. No to jeszcze raz. Tym razem spada na schody. Do trzech razy sztuka – czyściutki strzał! Jesssst! Brawo. Dajesz, Barry. Przybijam sobie piątkę przy akompaniamencie oklasków tysięcy zebranych, a lustro w holu chwyta odbicie „pięknego kawalera”, jak to nade mną gruchały w starych, dobrych czasach angielskie panie. Te uprzejme, znaczy się, w przeciwieństwie do megier, co rzucały o wiele mniej przyjemne epitety w stronę dżentelmena, który idzie sobie niewinnie ulicą i pilnuje własnego nosa. A kto by to tam. Stare czasy, dawno minione. Od dobrych dwudziestu lat nie słyszałem obelg od nikogo poza własną żoną.
Dalej ze mnie jeszcze playboy, albo raczej saga boy, jak to się mawiało w Trynidadzie. Tu się nic na szczęście nie zmieniło. Wciąż elegant, w garniturze, ma się ten męski szarm. Metr osiemdziesiąt parę dalej jest i jak na razie się nie skurczyłem. Jakieś tam je ne sais itepe wciąż jest na rzeczy. Z włosami na głowie może i trzeba się było pożegnać, ale wąs zgrabnie przycięty, jak u hollywoodzkich amantów z najlepszych czasów. Ile to razy słyszałem, że wyglądam jak młody Sidney Poitier. Teraz za to mi mówią, że przypominam (odrobinę) starszego Denzela Washingtona. Gdzieżby mi wypadało z tym dyskutować? Takie fakty. Jedni mają to coś, inni nie. A ty dawaj, Barry, dawaj...
Od pięciu dekad skradam się po własnym domu jak włamywacz, więc nic dziwnego, że każdy krok po schodach ku jej legowisku ciąży mi od strachu.
Drzwi do sypialni uchylone.
Wślizguję się przez szczelinę i przemykam do środka.
Pierwsze, co robię po ciemku, to zsuwam złotą spinkę, scalającą dwa jęzory prążkowanego niebieskiego krawata. Jedyna porządna pamiątka, jaką dostałem, przechodząc na emeryturę z Ford Motors na Dagenham. Czterdzieści lat człowiek ręce urabia i co na koniec: krawat mnie dali, jakąś plakietkę badziewną z grawerkiem, zegarek – bardziej Timex niż Rolex – a do tego śliski uścisk dłoni i protekcjonalne przemówienie dyrektora zarządzającego, pana Grubcia Zaczeski, w stołówce pracowniczej.
– Panie Walker, z nieopisanym żalem się dzisiaj żegnamy z pracownikiem, który przez tak długi czas i z tak wielkim zaangażowaniem służył naszej firmie. Swoją obecnością na hali produkcyjnej zjednał pan sobie wielką życzliwość współpracowników. A jaki z pana ponoć żartowniś, jaki gawędziarz, jaki raconteur!
Przerwał na chwilę wywód, jakby nie był pewien, czy rozumiem słowa złożone z pięciu sylab albo te brzmiące z francuska.
– A, no wie pan – dodał – to taki ktoś, kto zabawia innych ciekawymi historyjkami.
O, panie kochany, ależ mnie krew zalewa, kiedy ludzie zwracają się do mnie z góry, jak do jakiegoś kretyna spod krzaka, co nie poznał na wylot wszystkich zawiłości i niuansów angielszczyzny Jej Królewskiej Mości. Jakbym nie odebrał wykształcenia w najlepszym liceum w kraju. Jakby wszyscy moi nauczyciele nie pochodzili z kolonialnego statku matki. Jakby państwa uniżony sługa i skromny krytyk brytyjskich praktyk kolonizacyjnych ze skromnej karaibskiej wysepki nie posługiwał się elżbietańszczyzną równie dobrze co pierwszy lepszy imperialista tam, to znaczy tutaj. No i co, jeśli ja i moi ludzie będziemy sobie ugniatać szacowną bhhytyjską phhozodię, kiedy nam się zachce, ściągać sobie przyimki razem z majtkami, szczać do nocnika poprawnej składni i miętosić gramatykę jak nam akurat wiatr powieje? Czy to nie jest aby czasem nasz postmodernistyczny, postkolonialny obowiązek?
No ale tak, kiedy przybyłem tu na pokładzie poczciwego okrętu Imigrant, przywiozłem ze sobą całe portmanteau świadectw i dyplomów, a na studia nie poszedłem tylko dlatego, że nie miałem tak wysokich ocen, by załapać się na jedyne rządowe stypendium na brytyjski uniwersytet. Od siedemdziesiątego pierwszego uczę się wieczorowo, żeby to sobie jakoś powetować.
Socjologia, psychologia, archeologia, toitamtologia – do wyboru, do koloru. Literatura angielska, francuski, naturellement. Tematu pana Szekspira Esq. b y n a j m n i e j nie zamierzam rozwijać, choć to z nim, wielmożni państwo, łączy mnie związek natury najserdeczniej cerebralnej. Sztukologię stosowaną też opanowałem całkiem, całkiem: Miró, Monet, Manet, Man Ray, Matisse, Michelangelo, Murillo, Modigliani, Morandi, Munch, Moore, Mondrian, o reszcie alfabetu nie wspominając. Nawet zawlokłem Morrisa na tę kontrowersyjną wystawę Sensation w Akademii Królewskiej w dziewięćdziesiątym siódmym, żeby popatrzeć na wywłokowate łóżko Tracey Emin, słoniowe łajno Ofiliego, kiszonego rekina Hirsta i krwawy łeb Quinna. Morris prychnął, że sam by lepiej umiał, a ja mu na to: „Owszem, Morris, może to rzeczywiście bardziej koncept niż dzieło artystyczne, ale przyznaj, że sztuka szybko zrobiłaby się nudna, gdyby artyści do dziś malowali tylko umięśnione męskie ciała o twardych jak marmur pośladkach, soczystych wargach i zwisających członkach jak za renesansu”.
Chociaż... Jak się nad tym zastanowić, to może i nie.
A jak Morris to ostatecznie skomentował? „Skoro tak, to idę się odlać do wiadra i wystawić jako Dzieło przez duże D”.
Z nim jest taki problem, że nie chce się zagłębić w analizę. Nie chodzi o to, że nie potrafi, bo ten gość jest bystrzejszy od większości ludzi. To on dostał stypendium na studia matematyczne na uniwersytecie w Hull, ale kiedy już tam przyjechał, to się okazało, że zimno mu przeszkadza, jedzenie nie smakuje, zajęcia nie pasują, uczyć się nie uczył, a jak pod koniec drugiego roku go odprawili z kwitkiem, to do domu też nie chciał wracać. Ma się jednak ten fart – znalazł pracę w księgowości w hurtowni tekstylnej w Stratford – całkiem nieźle, wziąwszy pod uwagę, jak trudno było naszym znaleźć takie zatrudnienie. Miał za szefa pana Szapiro, polskiego Żyda, który uciekł z warszawskiego getta. Morris człowieka to i lubił, ale robota nudziła go śmiertelnie. No ale wysiedział tam czterdzieści trzy lata, więc cóż.
Ja przez ten czas się intelektualizowałem. Owszem, ten tutaj skromny monter silników może z najlepszymi rozprawiać o dowolnych przemyśleniach tego czy innego wąsatego filozofa z uszatego fotela. Sokrates twierdził, że powinniśmy poznać siebie i podważać wszystko, co znamy; przebijać się przez granice własnych przekonań. Platon z kolei mówił, że bycie człowiekiem moralnym oznacza nie tylko świadomość, co jest właściwe, ale też umiejętność wybrania tego. W końcu jednak pojąłem, że jak się spędza za dużo czasu ze starożytnymi Grekami, to mózg wystrzela w stratosferę. To są wszystko straszliwe szajbusy, więc samemu też idzie dostać hopla. Porzuciłem zatem zajęcia z filozofii na Birkbeck i wróciłem do najstarszej i najsolidniejszej mądrości ze wszystkich: chłopskiego rozumu.
Oj, mogłem powiedzieć Zaczesce, że od dawna już nawet nie musiałem pracować w fabryce Forda, bo od lat sześćdziesiątych mocno szedłem w nieruchomości: kupowało się tanio, remontowało, a potem agencja Solomon & Rogers opiekowała się wynajmem. Odbijałem dalej kartę na zakładzie tylko z jednego powodu: bo tak się składało, że lubiłem tę robotę i ogólnie sprawiała mi przyjemność fizyczna praca. Mężczyzna musi umieć zrobić dobry użytek z własnych rąk, albo to nie? I chłopaków z fabryki by mi za bardzo brakowało. Rakesh, Tommy, Alonso, Tolu, Chong, Arthur, Omar – mówiliśmy o sobie: Narody Zjednoczone Forda.
Odkładam spinkę na stolik nocny, do miseczki, tej malowanej w niebieskie bociany à la chińska porcelana z okresu dynastii Ming, jeśli się nie mylę. Naczynko stoi na nóżce w peonie – doskonale kojarzę ten wzór z licznych wizyt w Muzeum Wiktorii i Alberta, do którego niestrudzenie ciągam Morrisa. Jedyna różnica między naszym egzemplarzem a oryginałem jest taka, że Carmel kupiła go w Woolworth’s w osiemdziesiątym siódmym za dziewięćdziesiąt dziewięć pensów. To jednak niczego nie zmienia, bo gdybym kiedyś to cholerstwo potłukł, to nawet Bóg nie zachowa mnie w swojej opiece. Taż to miseczka służyła mi dawniej za pojemniczek na cytrynowe landrynki, które uwielbiałem roztrzaskiwać zębami, dopóki nie zacząłem się troszczyć o szczękę. No i bardzo dobrze, bo do dziś mogę olśniewać uśmiechem. Nie zdziwię się, jeśli jestem jedynym siedemdziesięcioczterolatkiem w tym kraju, który może się pochwalić pełniuśkim garniturem bez żadnych ubytków. Nigdy w życiu nic a nic sobie nie musiałem wyrywać, odbudowywać, licówkować czy koronować.
W następnej kolejności rozplątuję krawat i przewieszam przez klamkę szafy tuż za sobą, przez co odrobinę za ostro odkręcam się torsem na biodrze. Zamieram, wracam do pozycji wyjściowej i czekam, aż mięśnie się poukładają przodem tam, gdzie przód być powinien: głowa, ramiona, biodra. Muszę uważać, bo w tym wieku coś, co się powinno rozciągać, może równie dobrze trzasnąć.
Wyjmuję złote spinki z mankietów wykrochmalonej białej koszuli i wrzucam do idealnie okrągłego rozdziawu miski. Rozpinam rzeczoną koszulę i wyciągam tył z workowatych szarozielonych spodni z permanentną zakładką na przodzie i podwiniętymi nogawkami, w których po całonocnym balowaniu zawsze pełno popiołu z cygar. Niedługo trzeba będzie się wybrać do Levinsky’ego po nowy garnitur. W tym celu warto przeprawić się przez Londyn aż na Golders Green, bo Levinsky to jedyny znany mi człowiek, który potrafi zrobić garnitur w autentycznym stylu lat pięćdziesiątych bez inkasowania za niego jak Savile Row.
Wreszcie wyplątuję się z rękawów koszuli, zwijam ją w kłębek i rzucam w kąt pod oknem dla Carmel do wyprania.
Upada jak... głęboki wydech.
O, niezłe. Halo, Derek Walcott? Słychać nas tam w St Lucii? Może i sobie tam dostałeś Nobla za poezję, ale lepiej się, panie kolego, pilnuj, bo Barrington Walker cię wyprzedzi w językowym marszu po wieniec laurowy.
Pomimo moich starań głębinowy dech Carmel się urywa i małżonka z osobliwym wodnistym bulgotem zachłystuje się powietrzem, jak gdyby w ostatniej chwili uniknęła utonięcia.
Nie-ste-ty.
Ślubna przetacza się na bok i z pstryknięciem przypominającym odgłos odbezpieczanego pistoletu włącza lampkę nocną pod abażurem w kwiaty. Skóra ramienia spływa jej wiotko z kości.
Będzie tu dla mnie reprymenda jak się widzi.
– Barrington, jest już rano.
Oho, pełnym imieniem...
– Uwierzysz, kochanie, jak ten czas leci?
Stwierdzenie, nie pytanie.
– Czyżby?
Groźba, nie pytanie.
– Wracaj spać, co, skarbie?
Instrukcja, nie pytanie.
– O, wyśpię się, i to jeszcze jak, kiedy mnie Pan Bóg zabierze do siebie, czyli najpewniej już bardzo niedługo.
Szantaż emocjonalny – w najczystszej postaci.
– W takim razie, najdroższa, mam nadzieję, że mnie zabierze przed tobą.
Kłamstwo – również niczym niezmącone.
– Chyba że ten rogaty cię dorwie przed nim i nadzieje sobie na widły.
Staram się skoncentrować na bieżącym zadaniu, ale kiedy zerkam ukradkiem na Carmel, widzę, że jest już gotowa do inwazji na Polskę.
Zsuwam z palców trzy sygnety i odkładam do miseczki. Najpierw moja rubinowa piękność, niczym naparstek świeżej krwi przelany do złotej czarki. Sam go sobie kupiłem, po tym jak pierwsza kupiona pod wynajem nieruchomość zaczęła przynosić zyski. Potem złota opona ciężarówki, którą dostałem w siedemdziesiątym siódmym od niemieckiego budowlańca. Trochę był z niego zakapior, jak to się mówi – typ spod ciemnej gwiazdy. Mój ulubiony schodzi jednak na końcu: zwinięty wąż o diamentowych łuskach i połyskujących szafirowych ślepiach, z uniesionym łbem, gotów się wgryźć w jabłko.
A obrączka? Mógłbym ją sobie zdjąć tylko nożycami do metalu.
Żebym to raz walczył z pokusą wycieczki do narzędziowego.
– Znowu mi do sypialni ten smród z cygara przywlekłeś.
– ...praszam.
– I jeszcze tym rumem capi. Ohadztwo.
– ...praszam.
– Zadzwonić byś chociaż mógł.
– Wiem, wiem... Bardzo... ja cię... przepraszam.
– Od lat powtarzam, se kup komórkę.
Co ona myśli, że szmergla dostałem? Komórkę mam kupić, żeby mnie gangrena o każdej porze dnia i nocy tropiła?
Carmel gra tak ze mną od bardzo, bardzo dawna. Czasami odpuszcza na kilka miesięcy albo nawet lat. W osiemdziesiątym którymś na przykład zaczęła sprawiać wrażenie całkiem zadowolonej, lubiła chodzić do biura, bardziej dbała o wygląd, wychodziła z koleżankami z pracy. Weszliśmy w stan détente. Aż tu nagle grom z jasnego nieba: zachciało się jej w te sprawy, kiedy ja marzę tylko o tym, żeby wpełznąć do łóżka i zasnąć.
Na ile jej wiadomo, ma męża kobieciarza, zrywającego kwiatki z ogródków najróżniejszych wyimaginowanych szatynek, blondynek i brunetek. Wedle jakich przesłanek? Nuta obcych perfum? Ślady szminki na kołnierzyku? Damskie majtki w kieszeni marynarki?
Mogę spojrzeć żonie w oczy i szczerze powiedzieć: „Moja droga, w życiu swoim żem nie spał z inną kobietą”.
Ona woli mi nie wierzyć.
Oczy ma takie wielkie, że prawie jej wyłażą z orbit. Jak nie będzie uważać, to kiedyś je złapię i zagram w ping-ponga.
Carmel powinna być wdzięczna losowi, powinna docenić, że ten oto jej mężczyzna to jeden z najlepszych, bo od pięćdziesięciu lat wraca do domu i do jej łóżka. Dobrze, dobrze, czasami nad ranem, może po południu, zdarza się też, że minie dzień czy dwa...
– Tak, moja droga. Jeśli to cię uszczęśliwi, to oczywiście sprawię sobie komórkę.
Z mojej twarzy da się odczytać zgoła inny komunikat: Moja droga, nie łam naszego paktu o nieagresji.
Rozpinam pasek u spodni. Ten z wielką mosiężną klamrą w kształcie głowy bizona, która rozkłada się na dwie części.
Doszliśmy do tego momentu złożonej procedury, kiedy zdejmuję spodnie. Po raz pierwszy tej nocy. (Nie-ste-ty).
Muszę jakoś ściągnąć skarpety, ale nie mam ochoty się schylać, bo istnieje ryzyko, że zwymiotuję na obficie liniejący dywanik typu baranek, który Carmel kupiła sobie trzydzieści lat temu, żeby na nim klęczeć do modlitwy porannej, popołudniowej i wieczornej. Ta kobieta klepie pacierze nawet przez sen. Ale jeśli ośmielę się go skalać, ślubna wydobędzie ze swojego metaforycznego składu broni dwururkę i wylecę przez okno.
Zadzieram nogę na nogę i kiwając się jak zardzewiały jogin (czuję na sobie wzrok Carmel, która tylko czeka, żebym się przewrócił), jakoś wyswobadzam się najpierw z jednej, potem z drugiej skarpety.
No to mamy impas.
Ona – Sfinks, strzegący bram Teb. Głowa kobiety, ciało lwicy, skrzydła orła, pamięć słonia, szczęki słonowodnego krokodyla, zaciskające się z siłą stu czterdziestu kilogramów na centymetr kwadratowy, gotowe w każdej chwili odgryźć mi łeb.
Jeśli mam się jakoś przedostać do łóżka, muszę podać właściwą odpowiedź na pytanie, którego ona nawet nie zadaje, bo już taka pewna, że wie najlepiej.
Przeciwległą ścianę zdobi ta przeklęta tapeta, co ją Carmel tak uwielbia. Motyw przewodni: jaskrawe kwiaty, tropikalna roślinność, zwierzyna rodem z dżungli. Zaczyna się kołysać, więc spinam mięśnie w oczekiwaniu na stado słoni, które lada chwila stratuje mnie na amen.
Jestem tak zmęczony, że mógłbym zasnąć na stojąco w slipach i podkoszulku.
Wtedy dopiero się orientuję, że nadal mam na głowie kapelusz. Zdejmuję go i kłaniam się, czyniąc nakryciem głowy zamaszysty teatralny gest, niczym osiemnastowieczny dżentelmen na sądowej rozprawie. Tuż po ślubie to by wystarczyło, żeby małżonka się rozchichotała i wszystko mi wybaczyła.
Dawniej mawiała, że jestem najzabawniejszym mężczyzną, co chodził po ziemi.
Teraz serce ma takie zimne, że jakby człowiek kawałek odłupał, to mógłby nim ciąć diamenty.
Kiedy ja tę kobietę ostatnio rozbawiłem? W której dokładnie to było dekadzie? W którym wieku? W którym milenium?
Carmel patrzy na mnie jak na imbecyla.
Co ja mam teraz zrobić? Zbliżyć się do łóżka i ryzykować, że wpakuję się prosto do gawry rozwścieczonej niedźwiedzicy? Zwinąć się w kłębek na podłodze? Iść spać do drugiej sypialni? Przebrać się w jedwabną piżamę Derek Rose z monogramem i zejść na dół? Tę samą zresztą piżamę, którą muszę sobie prać ręcznie, bo ona przecież mi ją zniszczy na amen, tak jak tamten nowy kaszmirowy szlafrok, który jakością włókien mógłby rywalizować ze złotym runem. Miesiąc nie minął, a ta już zdołała mi go skurczyć w pralce o trzy rozmiary.
Tylko co mam, do diabła ciężkiego, zrobić, kiedy ja zalany w drobny mak i taki styrany, że nie mam siły na nic innego niż sen?
Carmel wytacza się z łóżka w tej swojej niebieskiej nylonowej koszulce nocnej z falbankami przy dekolcie, która podczas chodzenia przylepia się jej do różnych części ciała (nie-ste-ty).
Wsuwa stopy w piankowe pomarańczowe kapcie z pomponami na palcach i podchodzi tak blisko, że prawież na mnie wchodzi.
– Dowiedziałam się dzisiaj, że papi mój miał drugi wylew i leży w szpitalu. I tak sobie myślałam, jak żem źle zrobiła, że pozwoliłam, byś mnie przeciw niemu nastawił.
Że coooo? To było tylko raz, kiedy się poznaliśmy; później już świetnie radziła sobie z tym sama. Od trzydziestu lat błagam ją, żeby przedłużała sobie pobyty w domu rodzinnym.
– Czy rozmawiamy o tym samym człowieku, który tak często spuszczał twojej matce łomot, że dorobiła się własnego łóżka na oddziale w szpitalu?
Ewidentnie nie tylko Morris ma tu pierwsze objawy demencji. Odkąd tylko znam Carmel, słowa „gnój” i „tatko” funkcjonowały synonimicznie; to samo tyczyło się zresztą słów „gnój” i „mąż”. Z szanownej małżonki wyłazi na starość rewizjonistka, tak jak z tych, co twierdzą, że nie było Holokaustu.
– Dawno temu to było... Matka wybaczyła mu na pewno, jak się do Pana Boga przeprowadzała... Bo inaczej toby jej nie wpuścili.
Demencja, bez dwóch zdań.
– Ma już sto lat prawie, a ja go od blisko trzydziestu nie widzę. Pyta ponoć o córcię.
Nieźle się ustawił, wziąwszy pod uwagę cały obrazek.
Tam był wielki z niego gość, ale jak tylko zacząłem dla niego pracować, przekonałem się, jakim tak naprawdę jest małym człowiekiem. Chyba ani jednej kości żonie nie oszczędził. Błagałem teściową, żeby w końcu bydlaka zostawiła, ale co ona na to? „Barry, to nie twoja sprawa”.
Zbyt wiele kobiet tak ma: nieważne, jak bardzo je chłop tłucze, i tak gadają, że to trzeba znosić. A jak już nawet pójdą na policję, to słyszą, że mają w ten raz do domu wracać do męża.
Mojej własnej matki matkę drugi mąż tak sierpakiem zmaltretował, że trafiła prosto na salę operacyjną w szpitalu Holberton, a potem już nigdy nie mogła chodzić. Zmarła od urazów wewnętrznych, zanim się urodziłem. Matka zawsze mi wbijała do głowy: „Kobiety masz dobrze traktować, słyszysz mie?”. No i traktowałem, żony nigdy palcem nie tknąłem, a jak dzieci dorastały, to byłem z rodziną. Tego by tylko brakowało, żebym miał zrobić żonie w łóżku miejsce na jakiegoś krzywego tatusia na zastępstwie, żeby się kręcił po tym samym domu, w którym mieszkały Donna i Maxine.
O nie, proszpaństwa, o bezpieczeństwo córeczek dbałem zawsze.
No, mniejsza o to. Carmel powinna teraz lecieć w te pędy do tatusia, żeby zabezpieczyć sobie prawa do tego wielkiego domiszcza, w którym dorastała, zanim ten czy tamten podważy testament i zmieni zamki. Ojciec miał ponad osiemdziesiąt lat, żeby sobie na prawo i lewo narobić potomków.
Ślubna jednak stoi niewzruszona i zionie mi porannym oddechem prosto w twarz.
– Słuchaj mnie uważnie, Barrington. Ja w poniedziałek lecę się widzieć z ojcem, a jak wrócę, to trochę się tu pozmienia. Nie zamierzam dłużej tolerować, jak się wozisz z tymi swoimi krowami.
Posyłam jej niechętne spojrzenie, ale ta nic.
Dajże mnie trochę swobody, kobieto. Całym sobą mam już dosyć patrzenia na twoją kwaśną facjatę po towarzyskiej nocy.
– Pozwól, Carmel, że coś ci powiem. Jedyna krowa, jaką znam, to ta, co mi urządza pyskówki, na które nie zasłu...
Nie zdążyłem nawet dokończyć, a ta mnie chlast w jadaczkę, aż huknęło.
Noż, Panie Zastępów, do tego już doszliśmy, hę? Znowu do tego?
– Pan Bóg cię pokarze – oznajmia Carmel, przepychając się koło mnie.
Odwracam się za nią, pamiętając, że ciężkie słoiczki z różnymi eliksirami piękności są teraz w zasięgu jej łapsk.
– Ty i te twoje ohadzwa – syczy i ściąga z haczyka żółtawy szlafroczek z flaneli, owija się nim i szarpie za klamkę.
Wychodzę za nią na korytarz, powściągając obezwładniającą chęć, by podhaczyć jej te kopyta i pomóc przetransportować się jednym krokiem na sam dół po dwudziestu trzech bardzo stromych schodach.
Spokojnie, Barry. Nie zniżaj się do takich fantazji.
Otwieram usta już, żeby zamiast czynów rzucić za nią tylko jakimś słowem, ale coś podchodzi mi do gardła: niepowstrzymany wystrzał żółci zebranej przez pięćdziesiąt lat kłamstw, rozczarowań i samozniszczenia leci po schodach prosto na plecy ślubnej.
Bouillabaisse wymiocin.
Bankiet mdłości.
Wiadro rzygów.
Carmel... Moja droga Carmel, wiesz co? Wiesz, co ci powiem. Ty to masz rację. Tak, tak, masz. Pan Bóg już mnie wziął potępił. Nic się nie martw, już dawno zjechałem windą prosto w gardziel ognia wiecznego. Potępił mnie tamtego dnia, kiedy postanowiłem wejść w to piekło, które z braku lepszego słowa nazywamy małżeństwem, zamiast posłuchać swojego kochającego Morrisa i słodkiej miłości, wielkiego, gorącego, gotowego pompować więcej niż tylko krew, pulsującego organu – niepowstrzymanego, niekontrolowanego, nieskrępowanego, pełnego miłości do mężczyzn s e r c a.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------