- promocja
- W empik go
Muhammad Ali. Zmierzch giganta 1942-2016 - ebook
Muhammad Ali. Zmierzch giganta 1942-2016 - ebook
Muhammad Ali (urodzony w 1942 roku jako Cassius Marcellus Clay jr.) to człowiek legenda, trzykrotny bokserski mistrz świata wszechwag. Swoją wielką karierę rozpoczął od zwycięstwa nad Polakiem, Zbigniewem Pietrzykowskim, w finale wagi półciężkiej na igrzyskach olimpijskich w Rzymie w roku 1960. Jednak Muhammad Ali to nie tylko wybitny sportowiec. To także człowiek, który przez całe życie na przekór wszystkim nigdy nie wyparł się swoich przekonań – dla niektórych dość kontrowersyjnych. W 1967 roku został pozbawiony tytułu mistrza świata i skazany na karę więzienia w zawieszeniu za odmowę odbycia służby wojskowej. Przeszedł na islam i znany był ze swych poglądów antywojennych, które wielokrotnie demonstrował w kontekście amerykańskiej interwencji w Wietnamie. Przez lata zmagał się z chorobą Parkinsona. Wiadomość o jego śmierć 3 czerwca 2016 roku agencje informacyjne na całym świecie podały jako temat numer jeden. Książka Przemysława Słowińskiego w zbeletryzowanej formie przedstawia biografię tego nietuzinkowego człowieka i jest z pewnością lekturą, która zainteresuje nie tylko sympatyków boksu. Autor przedstawia sylwetkę boksera na tle burzliwych w Ameryce wydarzeń lat 60. i 70. XX wieku, jest więc to również opowieść m.in. o ruchu hippisowskim, pastorze Kingu, Czarnych Panterach i Malcolmie X.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-522-9 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Posterunek policji w Louisville mieścił się w szarym, odrapanym budynku na końcu Shelby Street. Tego dnia dyżur pełnił Joe Martin, żylasty facet z przerzedzonymi jasnymi włosami. Panował nieprzytomny upał, łagodzony nieco przez pracujący pod sufitem ogromny wentylator. Nie zdejmując nóg z biurka, Joe sięgnął po kolejną butelkę wody mineralnej. Otworzył ją zębami i jednym potężnym haustem wychylił niemal do dna. Woda była obrzydliwie ciepła, ale przynajmniej mokra i zwilżała przyjemnie wyschnięte na wiór gardło. Władze stanu Kentucky, wyposażając policyjne posterunki, nie przewidziały takiego zbytku jak lodówki.
Przez zasłonięte roletami okna wdzierały się do biura powiewy ciepłego wiatru. Był chyba piątek, bo ze znajdującej się naprzeciwko restauracji wiatr przynosił obrzydliwy zapach smażonej na oleju ryby. Zza zamkniętych drzwi dochodziło monotonne klekotanie maszyny do pisania. Jedyne umeblowanie pokoju stanowiły ogromne, zaśmiecone biurko z wysuwanym blatem, dwa twarde krzesła i lada. Na biurku tlił się niedopałek w mosiężnej popielniczce, pełnej starszych bliźniaków. Szare płatki popiołu przyprószyły żółty blat biurka i leżące na nim papiery. Na boku olbrzymiego mebla ktoś pracowicie wyrył dużymi cyframi kilka numerów telefonicznych. Na brudnozielonej ścianie wisiała wielka mapa terenu i ubiegłoroczny kalendarz – A.D. 1953. Podłogę pokrywały strzępy sparciałej gumowej wykładziny, zamocowanej przyśrubowanymi tu i ówdzie kawałkami zaśniedziałego mosiądzu.
Joe usłyszał dochodzący od strony schodów tupot nóg i po chwili do biura weszło dwóch klientów. Obydwaj rasy czarnej, mieli po dziesięć, jedenaście lat; jednemu spływały po twarzy wielkie jak krople deszczu łzy.
– Co się stało, chłopaki? – Martin podniósł się zza biurka. – Pobił was kto?
– Nie… tylko… miałem… rower… – wydukał zaryczany dzieciak.
– Co, spadłeś z roweru?
– Nie. Jakiś facet rąbnął mi rower. – Murzynek opanował wreszcie płacz.
– Gdzie?
– Pod sklepem.
– Pod którym sklepem?
– Pod warzywniakiem starego Dreyera.
– Zapiąłeś?
– Nie.
– No to sam poprosiłeś złodzieja, żeby go sobie wziął. – Joe Martin zmarszczył brwi, ale chcąc nie chcąc zabrał się do spisywania protokołu.
– Jak masz na imię?
– Cassius.
– Tylko tyle?
– Nie. Cassius Marcellus.
– I to wszystko?
– Nie. Mam jeszcze nazwisko.
– A jakie, jeśli można wiedzieć? – Joe należał do cierpliwych policjantów.
– Clay. Cassius Marcellus Clay.
Podczas gdy Martin wypełniał pieczołowicie rubryki formularza, rozpacz małego Cassiusa zmieniała się w złość. Zacisnął mocno pięści i wycedził przez zęby:
– Jak złapię tego łobuza, stłukę go na kwaśne jabłko!
Policjant uśmiechnął się, patrząc na wątłe ramiona dzieciaka.
– Musisz się sporo nauczyć – powiedział. – I dużo trenować, jeśli chcesz komukolwiek sprawić lanie. Jak masz ochotę, to wpadnij do mnie na salę przy Jefferson Street.
Posterunkowy Martin był jednym z trenerów miejscowego klubu bokserskiego Columbia Gymnasium, gdzie przez sport starano się trzymać dzieciaki z biednych rodzin z dala od ulicy. Następnego dnia, kiedy prowadził zajęcia z młodymi adeptami pięściarskiej sztuki, stanęli przed nim dwaj wczorajsi interesanci.
– To jest mój młodszy brat Rudolph – przedstawił swego towarzysza mały Cassius. – On też chciałby nauczyć się boksować.
– No to wkładajcie rękawice chłopaki. Zobaczymy, co jesteście warci.
Tak wyglądał początek jednej z najbardziej ekscytujących sportowych karier. O małym Cassiusie już wkrótce zaczęto pisać, że ma refleks pantery, kroki tancerza najwyższej klasy, szybkie i silne pięści oraz żelazny podbródek, wytrzymujący każde uderzenie.