My mieliśmy szczęście - ebook
My mieliśmy szczęście - ebook
Niezwykła historia rodziny polskich Żydów z Radomia, rozdzielonej na początku drugiej wojny światowej i gotowej zrobić wszystko, by przeżyć i ponownie się połączyć.
Jest wiosna 1939 roku. Trzy pokolenia rodziny Kurców starają się, pomimo widma wojny, żyć normalnie. Wkrótce jednak nie będą już mogli odwracać wzroku od rozlewającego się po Europie okrucieństwa, które dotknie także ich. Los rozrzuci Kurców po wielu zakątkach świata. Rozpocznie się ich trudna walka o przetrwanie.
Powieść z zapierającą dech w piersiach intensywnością przenosi czytelników z paryskich jazzowych klubów do barbarzyńskiego więzienia w Krakowie, z północnoafrykańskich portów do najdalszych zakątków syberyjskiego gułagu i udowadnia, jak w czasach zagłady i terroru ludzki duch potrafi znaleźć siłę, by przetrwać, a nawet zatriumfować.
Książka zainspirowana przez rodzinną historię autorki, nieznane wcześniej, zadziwiające historie jej przodków, zbierane przez dziesięć lat, została przetłumaczona na szesnaście języków. Na jej postawie został również nakręcony serial, mający mieć premierę w 2023 roku.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8252-738-4 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Adi
Paryż, Francja ~ początek marca 1939
NIE PLANOWAŁ NIE SPAĆ CAŁĄ NOC. Zamierzał wyjść z Grand Duc koło północy, żeby zdrzemnąć się parę godzin na Gare du Nord przed pociągiem powrotnym do Tuluzy. Teraz, spogląda na zegarek, jest prawie szósta rano.
Tak działa na niego Montmartre. Kluby jazzowe, kabarety, rzesze młodych, pewnych siebie paryżan, niepozwalających, by cokolwiek, nawet groźba wojny, zepsuło im nastrój. Ta atmosfera jest odurzająca. Adi dopija koniak i wstaje, walcząc z pokusą, by zostać i posłuchać jeszcze jednego seta. Na pewno jest jakiś późniejszy pociąg. Myśli jednak o liście, który wsunął do kieszeni płaszcza, i nabiera powietrza do płuc. Powinien już iść. Zbiera płaszcz, szalik i czapkę, mówi _adieu_ kolegom i wychodzi, lawirując między kilkunastoma stolikami, z których połowa wciąż jest zajęta przez klientów palących gitany i kołyszących się w rytm _Time on My Hands_ Billie Holiday.
Gdy drzwi wejściowe kołyszą się już za nim, Adi bierze głęboki oddech, smakując świeże powietrze, rześkie i chłodne. Szron na Rue Pigalle zaczął już topnieć, pod późnozimowym niebem brukowana ulica błyszczy kalejdoskopem odcieni szarości. Adi uświadamia sobie, że aby zdążyć na pociąg, musi się spieszyć. Obraca się, rzuca okiem na swoje odbicie w witrynie klubu. Czuje ulgę, bo patrzący na niego młody mężczyzna mimo nieprzespanej nocy wygląda całkiem przyzwoicie. Trzyma się prosto, spodnie przepasane wysoko w talii mają wciąż ostre kanty i mankiety, a ciemne włosy są zaczesane do tyłu, tak jak lubi, gładko, bez przedziałka. Owija szal wokół szyi i wyrusza w stronę dworca.
W innych częściach miasta, przypuszcza Adi, ulice są ciche i opustoszałe. Większość witryn sklepowych chronionych żelaznymi kratami nie otworzy się wcześniej niż w południe. Niektóre w ogóle nie zostaną otwarte – FERMÉ INDÉFINIMENT – napisano na witrynie, ich właściciele uciekli na wieś. Ale tu, na Montmartre, sobota gładko przeszła w niedzielę, a ulice pełne są artystów, tancerzy, muzyków i studentów. Wylewają się z klubów i kabaretów, śmiejąc się i zachowując tak, jakby nie mieli żadnych zmartwień. Idąc, chowa brodę w kołnierz płaszcza, w ostatniej chwili podnosi wzrok, unikając zderzenia z idącą w jego stronę młodą kobietą w sukni ze srebrnej lamy.
– _Excusez-moi, Monsieur_ – rumieniąc się, mówi z uśmiechem nieznajoma spod żółtego kapelusika ozdobionego piórami. Adi domyśla się, że jest piosenkarką. Tydzień temu może by ją zagadnął.
– _Bonjour Mademoiselle._ – Kiwa głową i idzie dalej.
Gdy mija róg Rue Victor Masse, na którym ustawiła się już kolejka przed całonocną restauracją Mitchell’s, czuje zapach smażonego kurczaka i zaczyna mu burczeć w brzuchu. Przez okna restauracji Adi dostrzega klientów rozmawiających przy kubkach parującej kawy i talerzach wypełnionych po brzegi śniadaniami w stylu amerykańskim. Innym razem – mówi sobie i idzie dalej na wschód, w stronę dworca.
Ledwie pociąg ruszył, Adi wyciąga z kieszeni płaszcza list. Odkąd go dostał, wczoraj, przeczytał już dwa razy i nie może przestać o nim myśleć. Przejeżdża palcami po adresie nadawcy. Warszawska 14, Radom, Polska.
Doskonale wyobraża sobie mamę, jak siedzi przy swoim biurku z satynowego drewna, z piórem w ręku, promień słońca oświetla łagodny zarys jej pulchnej szczęki. Tęskni za nią bardziej, niż się spodziewał, gdy sześć lat temu wyjechał z Polski do Francji. Miał wtedy dziewiętnaście lat i długo rozważał, czy nie zostać w Radomiu, gdzie byłby blisko rodziny i gdzie miał nadzieję na karierę muzyczną. Komponował, od kiedy był nastolatkiem, i nie potrafił sobie wyobrazić większego poczucia spełnienia niż spędzanie całych dni przy klawiaturze i pisaniu piosenek. To matka nakłoniła go, by złożył papiery w prestiżowym Institut Polytechnique w Grenoble, i to ona namawiała, by tam pojechał, gdy już został przyjęty.
– Adi, jesteś urodzonym inżynierem – powiedziała, przypominając, jak to w wieku siedmiu lat rozebrał na części zepsute rodzinne radio, rozłożył na stole w jadalni, a potem złożył z powrotem, tak że wyglądało jak nowe. – Nie tak łatwo utrzymać się z muzyki. Wiem, że to twoja pasja. Masz talent i powinieneś go rozwijać. Ale Adi, najpierw wykształcenie.
Wiedział, że miała rację. Wobec tego wyjechał na studia, obiecując, że po ich ukończeniu wróci do domu. Gdy tylko jednak zostawił za sobą prowincjonalne granice Radomia, otworzyło się przed nim całkiem nowe życie. Cztery lata później, już z dyplomem w ręku, dostał ofertę dobrze płatnej pracy w Tuluzie. Miał przyjaciół z całego świata – z Paryża, Budapesztu, Londynu, Nowego Orleanu. Rozwinął w sobie nowe upodobanie do sztuki i kultury, do _paté de foie gras_ i maślanej doskonałości świeżo upieczonego croissanta. Miał własne (choć malutkie) mieszkanie w centrum Tuluzy i luksus podróżowania do Polski, kiedy tylko zapragnie. Wykorzystywał go przynajmniej dwa razy w roku, na Rosz Haszana i Pesach. I miał swoje weekendy na Montmartre, dzielnicy tak przesiąkniętej muzyką, że nie było niczym niecodziennym, by miejscowi napili się z Cole’em Porterem w Hot Club, wysłuchali występu niespodzianki Djanga Reinhardta w Bricktop’s albo, gdy się było Adim, obserwowali w zachwycie, jak Josephine Baker przemierza fokstrotem scenę w Zelli, ze swoim oswojonym gepardem na smyczy przyczepionej do diamentowej obroży. Nigdy wcześniej Adi nie miał tak wielu źródeł inspiracji do przelewania nut na papier, do tego stopnia, że zaczął się zastanawiać, jak by to było przenieść się do Stanów Zjednoczonych, ojczyzny wielkich muzyków, miejsca, gdzie narodził się jazz. Może w Ameryce, marzył, mógłby spróbować szczęścia i do współczesnego kanonu dodać własne kompozycje. Kusząca myśl, ale realizacja tego pomysłu oznaczałaby jeszcze większe oddalenie od rodziny.
Gdy Adi wyjmuje z koperty list od mamy, po plecach przechodzi go lekki dreszcz.
Mój najdroższy Adi,
Dziękuję za list. Bardzo nam się z ojcem spodobało, jak opisałeś operę w Palais Garnier. U nas wszystko dobrze, chociaż Genek wciąż jest wściekły z powodu degradacji i nie dziwię się mu. Halina się nie zmienia, jest tak porywcza, że często wydaje mi się, że zaraz wybuchnie. Czekamy, aż Jakub ogłosi zaręczyny z Bellą, ale znasz swojego brata, nie można go popędzać! Ostatnio cieszą mnie popołudnia spędzane z malutką Felicją. Nie mogę się doczekać, aż ją poznasz, Adi. Zaczęły jej rosnąć włosy – są rude jak cynamon! Lada dzień powinna przespać wreszcie całą noc. Biedna Mila jest wykończona. Wciąż jej przypominam, że z czasem będzie łatwiej.
Adi przekłada list na drugą stronę i przekręca się na ławce. Tutaj nastrój matki zmienia się na gorszy.
Muszę Ci powiedzieć, kochanie, że w ciągu ostatniego miesiąca pewne rzeczy się tu zmieniły. Rotszajn zamknął sklep z artykułami żelaznymi – trudno uwierzyć, po niemal pięćdziesięciu latach prowadzenia interesu. Również Kosman przeniósł swój biznes z zegarami i rodzinę do Palestyny, po tym, jak po raz kolejny zdemolowali mu sklep. Nie przekazuję Ci tych wiadomości, Adi, żeby Cię zmartwić, po prostu czułam, że ukrywanie ich przed Tobą będzie nieuczciwe. Co prowadzi mnie do głównego celu tego listu: razem z ojcem uważamy, że powinieneś pozostać na Pesach we Francji i poczekać z wizytą u nas do lata. Okropnie będzie nam Ciebie brakowało, ale wydaje się, że podróżowanie teraz jest niebezpieczne, zwłaszcza przez Niemcy. Proszę, Adi, pomyśl o tym. Dom to dom – my tu zostaniemy. Tymczasem pisz, co u Ciebie, gdy tylko będziesz mógł. Jak tam twoja nowa kompozycja?
Kocham cię,
Mama
Adi wzdycha, jeszcze raz próbując to wszystko zrozumieć. Słyszał o zamykanych sklepach, o żydowskich rodzinach wyjeżdżających do Palestyny. Wiadomości od mamy nie są zaskakujące. Niepokoi go jednak ton listu. Już w przeszłości wspominała, że sporo zaczęło się zmieniać – była wściekła, gdy Genkowi odebrano dyplom prawnika – ale listy matki są zazwyczaj pogodne i optymistyczne. Jeszcze w ubiegłym miesiącu pytała, czy nie pojechałby z nią na Moniuszkę do Teatru Wielkiego w Warszawie, i opowiedziała o rocznicowej kolacji, jaką zjedli z ojcem u Wierzbickiego, jak sam Wierzbicki przywitał ich przy drzwiach i zaproponował, że przygotuje coś specjalnego, spoza karty.
Ten list jest inny. Do Adiego dociera, że matka się boi.
Kręci głową. Ani razu przez dwadzieścia pięć lat swojego życia nie widział, by Nechama czegokolwiek się bała. Ani razu ani on, ani żadne z jego braci i sióstr nie opuściło wspólnie obchodzonego święta Pesach w Radomiu. Dla jego mamy nie ma nic ważniejszego niż rodzina, a teraz ona prosi go, by na święto został w Tuluzie. W pierwszej chwili Adi wmówił sobie, że jej obawy są przesadzone. Ale czy na pewno?
Wygląda przez okno na znany pejzaż francuskiej wsi. Przez chmury przeziera słońce. Na polach pojawiają się pierwsze kolory wiosny. Świat wydaje się spokojny, tak samo jak zawsze. A jednak przestrogi z listu mamy naruszyły jego spokój, wytrąciły go z równowagi.
Oszołomiony, Adi zamyka oczy i przypomina sobie ostatnią wizytę w domu, we wrześniu, szukając jakichś znaków, czegoś, co mógł przegapić. Przypomina sobie, że ojciec, jak co tydzień, grał w karty z grupką handlarzy – Żydów i Polaków – w aptece Podworskiego, pod freskiem z białym orłem zdobiącym sufit. Ojciec Król, ksiądz w kościele Świętego Bernardyna, który podziwia wirtuozerię Mili przy fortepianie, zaszedł do nich, by jej posłuchać. Kucharka przygotowała na Rosz Haszanę chałkę z miodem, a Adi długo się nie kładł: słuchał Benny’ego Goodmana, pił côte de nuits i żartował z braćmi do późnych godzin nocnych. Nawet Jakub, wycofany jak zwykle, odłożył aparat fotograficzny i przyłączył się do towarzystwa. Wszystko wydawało się względnie normalne.
I wtedy zasycha Adiemu w gardle: a jeśli były sygnały, tylko je zlekceważył? Albo, co gorsza, nie dostrzegł ich, po prostu dlatego, że nie chciał?
W jego głowie pojawia się nagle obraz świeżo wymalowanej swastyki, jaką widział na murze Jardin Goudouli w Tuluzie. Myśl wędruje do dnia, w którym podsłuchał, jak jego szef w firmie inżynieryjnej szepcze o tym, czy Adi stanowi dla nich obciążenie. Myśleli, że ich nie słyszy. Wędruje ku pozamykanym w całym Paryżu sklepom. Ku zdjęciom we francuskich gazetach, opublikowanym po listopadowej nocy kryształowej: zniszczone fronty sklepów, spalone synagogi, tysiące Żydów uciekających z Niemiec, zabierających ze sobą na taczkach lampki nocne, ziemniaki i starszych członków rodziny.
Sygnały na pewno były. Ale Adi pomniejszał ich znaczenie, ignorował je. Wmówił sobie, że mały napis na ścianie jeszcze nikomu nie zrobił krzywdy. Że jeśli miałby stracić pracę, to znajdzie nową. Że to, co się dzieje w Niemczech, choć jest niepokojące, to jednak dzieje się za granicą i ktoś to w końcu powstrzyma. Teraz jednak, trzymając w ręku list od matki, Adi dostrzega z zatrważającą klarownością znaki, które wcześniej postanowił zignorować.
Otwiera oczy, gdy nagle jedna myśl wywołuje w nim mdłości: Powinieneś był wrócić do domu już wiele miesięcy temu.
Składa list do koperty i wsuwa z powrotem do kieszeni płaszcza. Postanawia, że napisze do mamy, jak tylko znajdzie się w swoim mieszkaniu w Tuluzie. Powie jej, żeby się nie martwiła, że przyjedzie do Radomia zgodnie z planem, że teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej pragnie być z rodziną. Powie jej, że nowa kompozycja idzie dobrze i że cieszy się na moment, kiedy jej ją zagra. Ta myśl odrobinę go pociesza, wyobraża sobie, jak siedzi przy klawiszach steinwaya w domu rodziców, a wokół niego gromadzi się cała rodzina.
Adi ponownie kieruje wzrok na spokojny widok wsi za oknem. Jutro, postanawia, kupi bilet na pociąg, przygotuje dokumenty podróżne, spakuje bagaż. Nie będzie czekał na Pesach. Szef będzie zły, że wyjeżdża wcześniej, ale Adi ma to w nosie. Liczy się tylko to, że już za kilka dni będzie w drodze do domu.ROZDZIAŁ DRUGI
Genek
Radom, Polska ~ 18 marca 1939
GENEK ZADZIERA GŁOWĘ i bokiem, ku szarym kaflom barowego sufitu, wypuszcza wężykiem z ust smugę dymu.
– Ostatnie rozdanie – stwierdza.
Siedzący po drugiej stronie stołu Rafał chwyta jego spojrzenie.
– Tak wcześnie? – zaciąga się papierosem. – Żona obiecała ci coś ekstra, jak wrócisz do domu o przyzwoitej godzinie? – Puszcza oko, wydmuchując dym.
Herta była z nimi na kolacji, ale wyszła wcześniej.
Genek się śmieje. Przyjaźni się z Rafałem od podstawówki, kiedy to sporo czasu spędzali razem, skuleni nad tacami z obiadem, rozmawiając o tym, którą z koleżanek zaprosić na zabawę na koniec roku szkolnego albo którą aktorkę woleliby zobaczyć nago, Evelyn Brent czy Renée Adorée. Rafał wie, że Herta jest inna niż dziewczyny, z którymi kiedyś spotykał się Genek, ale gdy nie ma jej w pobliżu, lubi się z nim podroczyć. Genek nie może mieć mu tego za złe. Zanim poznał Hertę, kobiety były jego słabością. Ma niebieskie oczy, dołeczki w policzkach i nieodparty, hollywoodzki wdzięk. Przez większość trzeciej dekady życia upajał się rolą jednego z najbardziej pożądanych kawalerów w Radomiu. Wówczas wcale mu nie przeszkadzało, gdy kobieta zwracała na niego uwagę. Ale potem pojawiła się Herta i wszystko się zmieniło. Teraz jest inaczej. Ona jest inna.
Coś ociera się o jego łydkę pod stołem. Spogląda na bok.
– Szkoda, że nie zostaniesz – mówi siedząca obok niego młoda kobieta, szukając jego wzroku. Genek właśnie ją poznał. To Klara. Nie, Kara. Nie pamięta. Jest przyjaciółką żony Rafała, przyjechała w odwiedziny z Lublina. Dziewczyna wygina kącik ust w zawstydzonym uśmiechu, ale wciąż przyciska do jego nogi czubek swojego półbuta.
W dawnym życiu może by został. Ale flirty już go nie interesują. Uśmiecha się do dziewczyny, trochę mu jej szkoda.
– Rzeczywiście, już mnie nie ma – mówi, kładąc karty na stole. Gasi murada, zostawiając peta wystającego niczym złamany ząb w przepełnionej popielniczce, i wstaje. – Panie i panowie, jak zawsze było mi niezmiernie miło. Do zobaczenia, Iwono – dodaje, zwracając się do żony Rafała i wskazując na niego skinieniem głowy. – Pilnuj go, żeby nie ładował się w kłopoty. – Iwona się śmieje. Rafał znów puszcza oko. Genek salutuje dwoma palcami i zwraca się w kierunku drzwi.
Marcowa noc jest nadzwyczaj zimna. Mężczyzna chowa ręce w kieszeniach płaszcza i szybko wyrusza w kierunku Zielnej, ciesząc się perspektywą spotkania z kobietą, którą kocha. Wiedział, że Herta jest tą jedyną, od momentu gdy dwa lata temu pierwszy raz ją zobaczył. Wciąż dobrze pamięta ten weekend. Wybrali się na narty do Zakopanego, uzdrowiska u stóp polskich Tatr. On miał dwadzieścia dziewięć lat, Herta dwadzieścia pięć. Przypadkiem jechali razem wyciągiem krzesełkowym i w ciągu tej dziesięciominutowej drogi na szczyt Genek się w niej zakochał. W jej ustach, od tego zacznijmy, bo były pełne i w kształcie serca, i były niemal wszystkim, co widział pod jej kremową wełnianą czapką i szalikiem. Był jeszcze jej niemiecki akcent, który kazał mu słuchać jej w sposób, do którego nie był przyzwyczajony, i jej uśmiech, taki swobodny, i to, jak w połowie drogi na górę odrzuciła głowę do tyłu, zamknęła oczy i powiedziała: – Czyż nie wspaniały jest zapach sosny zimą? – Roześmiał się, myśląc przez chwilę, że żartuje, ale zaraz zrozumiał, że nie żartowała. Szczerość była jedną z cech Herty, które wkrótce miał zacząć podziwiać, tak samo jak jej nieposkromioną pasję do przebywania na świeżym powietrzu i skłonność do szukania piękna w najprostszych rzeczach. Podążył za nią w dół stoku, próbując nie myśleć o tym, że była przynajmniej dwa razy lepsza w jeździe na nartach niż on, wśliznął się obok niej w kolejkę do wyciągu i zaprosił ją na kolację. Gdy się wahała, uśmiechnął się i powiedział, że już zamówił sanie z końmi. Roześmiała się i ku radości Genka zgodziła się na randkę. Sześć miesięcy później się oświadczył.
Już w swoim mieszkaniu Genek cieszy się, widząc poświatę zza drzwi sypialni. Zastaje Hertę w łóżku, z jej ulubionym tomem wierszy Rilkego na kolanach. Herta pochodzi z Bielska, miasta w zachodniej Polsce, gdzie większość ludzi mówi po niemiecku. W rozmowach rzadko już używa języka, w którym dorastała, ale lubi w nim czytać, zwłaszcza poezję. Wydaje się, że nie zauważa, jak Genek wchodzi do pokoju.
– To dopiero musi być zajmujący wiersz – drażni się Genek.
– O! – mówi Herta, podnosząc wzrok. – Nie słyszałam, jak wszedłeś.
– Martwiłem się, że już będziesz spała – Genek uśmiecha się szeroko. Wyswobadza się z płaszcza i przerzuca go przez poręcz krzesła. Chucha w dłonie, by je ogrzać.
Herta uśmiecha się i kładzie książkę na piersiach, zakładając palcem miejsce, gdzie czytała.
– Wróciłeś o wiele wcześniej, niż sądziłam. Czyżbyś przegrał wszystkie nasze pieniądze? A może cię wyrzucili?
Genek zdejmuje buty i sweter, odpina mankiety koszuli.
– Właśnie że jestem do przodu. To był dobry wieczór. Tyle że bez ciebie nudny.
Na tle białej pościeli, w jasnożółtej koszuli nocnej, ze swymi głęboko osadzonymi oczami, idealnymi ustami i włosami w kolorze orzecha, opadającymi falami na ramiona, Herta wygląda, jakby wyszła ze snu, a Genek jeszcze raz przypomina sobie, jak wielkim jest szczęściarzem, że ją znalazł. Rozbiera się do bielizny i wślizguje się obok niej do łóżka.
– Tęskniłem – mówi, opierając się na łokciu, i całuje ją.
Herta zwilża usta.
– Ostatni drink – niech zgadnę – Bichat.
Genek przytakuje ze śmiechem. Znów ją całuje, ich języki się spotykają.
– Kochany, musimy uważać – szepcze Herta, odsuwając się.
– Przecież zawsze uważamy.
– Tylko że to wypada mniej więcej teraz.
– Ach – mówi Genek, rozkoszując się jej ciepłem, słodkim kwiatowym zapachem szamponu w jej włosach.
– To byłoby teraz nierozsądne – dodaje Herta. – Nie sądzisz?
Wiele godzin wcześniej przy kolacji rozmawiali z przyjaciółmi o groźbie wojny, o tym, jak łatwo Austria i Czechosłowacja wpadły w ręce Rzeszy i jak zaczęła się zmieniać sytuacja w Radomiu. Genek wykrzykiwał w złości, że został zdegradowany w firmie prawniczej do pozycji asystenta, i odgrażał się, że przeprowadzi się do Francji.
– Tam przynajmniej mógłbym wykorzystać swoje wykształcenie.
– Nie jestem pewna, czy lepiej by ci było we Francji – powiedziała Iwona. – Führer nie atakuje już tylko krajów niemieckojęzycznych. A co, jeśli to dopiero początek? Co, jeśli Polska jest następna?
Przy stole zapanowała na chwilę cisza, którą przerwał Rafał.
– Niemożliwe – stwierdził, kręcąc powątpiewająco głową. – Może spróbować, ale go powstrzymają.
Genek przyznał mu rację.
– Polskie wojsko nigdy by na to nie pozwoliło – dodał. Przypomina sobie teraz, że właśnie w trakcie tej rozmowy Herta przeprosiła i wyszła.
Oczywiście ona ma rację. Powinni uważać. Sprowadzać dziecko na świat, który zdaje się niepokojąco zbliżać do przepaści, byłoby czymś nierozsądnym i nieodpowiedzialnym. Ale leżąc tak blisko, Genek potrafi myśleć tylko o jej skórze, o jej udzie opartym o jego. Jej słowa, jak małe bąbelki w ostatnim kieliszku szampana, który wypił, wypływają z jej ust, by rozpuścić się gdzieś głęboko w jego gardle.
Genek całuje ją po raz trzeci, a wtedy Herta zamyka oczy. Tak do końca nie jest przekonana – myśli. Sięga ponad nią, by zgasić światło, i czuje, jak Herta pod nim mięknie. Pokój wypełnia ciemność, a on wsuwa dłoń pod jej koszulę.
– Zimno! – piszczy Herta.
– Przepraszam – odpowiada jej szeptem.
– Nie, wcale nie przepraszasz, Genek…
– Wojna, wojna, wojna. – Całuje jej kość policzkową, ucho. – Jestem już nią zmęczony, a ona nawet się nie zaczęła – mówi, krocząc palcami od żeber w kierunku linii jej talii.
Herta wzdycha, potem chichocze.
– A co powiesz na to? – dodaje Genek, a źrenice rozszerzają mu się, jakby właśnie doznał objawienia. – Co, jeśli nie będzie wojny? – Kręci z powątpiewaniem głową. – Odmówilibyśmy sobie na próżno. A Hitler, ten mały chujek, byłby górą. – Uśmiecha się.
Herta wiedzie palcem po zagłębieniu w jego policzku.
– Te dołeczki wpędzą mnie do grobu – mówi, kręcąc głową. Genek jeszcze szerzej się uśmiecha, a Herta mu przytakuje.
– Masz rację – daje za wygraną. – To byłoby straszne.
Książka spada głośno na podłogę, gdy Herta przekręca się na bok, by znaleźć się naprzeciwko niego.
– _Bumsen der Krieg_.
Genek nie może powstrzymać śmiechu.
– Racja. Pieprzyć wojnę – mówi, naciągając koc na ich głowy.ROZDZIAŁ TRZECI
Nechama
Radom, Polska ~ 4 kwietnia 1939, Pesach
NECHAMA NAKRYŁA STÓŁ najlepszą porcelaną i najlepszymi sztućcami, każde miejsce przyszykowawszy dokładnie na białym koronkowym obrusie. Sol siedzi u szczytu, w jednej ręce trzyma wysłużoną hagadę w okładce ze skóry, w drugiej wypolerowany srebrny kielich do kiduszu. Odchrząkuje.
– Dziś – zaczyna, podnosząc wzrok na znajome twarze osób siedzących przy stole – czcimy coś, co liczy się najbardziej – naszą rodzinę i naszą tradycję. – Jego oczy, zwykle okolone zmarszczkami od uśmiechu, tym razem są poważne, tak samo jak barytonowy głos. – Dziś – mówi dalej – obchodzimy Święto Macy, czas naszego wyzwolenia – spogląda na tekst. – Amen.
– Amen – odpowiadają echem pozostali, biorąc łyk wina. Butelka przechodzi z rąk do rąk, kieliszki ponownie się napełniają.
Gdy Nechama wstaje, by zapalić świece, w pokoju panuje cisza. Idąc w kierunku środka stołu, zapala zapałkę i ochrania jej płomień dłonią, potem szybko przystawia do każdego z knotów, aby tylko nikt nie zdążył zauważyć, że płomień między jej palcami drży. Gdy świece już płoną, zakreśla nad nimi potrójny krąg, a następnie zasłania sobie oczy i wypowiada słowa pierwszego błogosławieństwa. Siada na swoim miejscu przy końcu stołu, naprzeciwko męża, kładzie ręce na kolanach, a wzrokiem spotyka się z Solem. Kiwnięciem głowy daje mu znak, żeby zaczynał.
Gdy głos Sola ponownie wypełnia pomieszczenie, spojrzenie Nechamy pada na puste krzesło, które zostawiła dla Adiego, i od razu robi jej się ciężko na sercu od znajomego bólu. Naprawdę przejmuje się tym, że go nie ma.
List od syna przyszedł tydzień temu. Adi dziękował w nim matce za szczerość i prosił, żeby się nie martwiła. Przyjedzie, jak tylko zgromadzi wszystkie dokumenty podróżne. Odebrała tę wiadomość z ulgą, ale i zarazem z niepokojem. Niczego nie pragnęła bardziej na świecie niż tego, aby jej syn przyjechał na Pesach do domu, oczywiście oprócz pewności, że jest bezpieczny we Francji. W swoim poprzednim liście próbowała być szczera, miała nadzieję, że zrozumie, iż Radom jest teraz mrocznym miejscem, a podróż przez regiony pod niemiecką okupacją nie jest warta ryzyka. Ale może jednak zbyt wiele rzeczy pominęła. W końcu wyjechali nie tylko Kosmanowie. Jeszcze kilkoro innych. Nie powiedziała mu o polskich klientach, którzy przestali przychodzić do ich sklepu, albo o krwawej awanturze, jaka wybuchła tydzień temu między dwoma radomskimi klubami piłkarskimi – żydowskim i polskim, i że młodzi zawodnicy każdej z drużyn wciąż chodzą po ulicach z rozbitymi wargami i podbitymi oczami, rzucając sobie nawzajem groźne spojrzenia. Nie napisała o tym wszystkim, żeby zaoszczędzić mu bólu i zmartwienia, ale być może tym samym naraziła go na większe niebezpieczeństwo.
Nechama odpowiedziała na list Adiego, błagając go, by zadbał o bezpieczeństwo podczas podróży, a następnie uznała, że już wyjechał. Od tej pory codziennie podskakiwała na dźwięk kroków w przedpokoju, a serce wyrywało się jej z piersi na myśl, że ujrzy w drzwiach Adiego – z szerokim uśmiechem na przystojnej twarzy i walizką w ręku. Zawsze jednak okazywało się, że to nie były jego kroki. Adi nie przyjechał.
„Może musiał dokończyć jakieś sprawy w firmie – powiedział Jakub na początku tygodnia, czując, że ona coraz bardziej się martwi. – Nie wyobrażam sobie, żeby szef pozwolił mu wyjechać bez urlopu zgłoszonego z dwutygodniowym wyprzedzeniem”.
Ale Nechama nie może uwolnić się od myśli: A jeśli zatrzymali go na granicy? Albo jeszcze gorzej? Żeby dotrzeć do Radomia, Adi musiał przejechać albo przez północne Niemcy, albo drogą południową przez Austrię i Czechosłowację, a przecież oba kraje były obecnie pod rządami nazistów. Przez wiele dni nie spała w nocy, myśląc o tym, że jej syn mógłby się znaleźć w rękach Niemców – że mógłby go spotkać los, którego by uniknął, gdyby była z nim bardziej szczera i z większą stanowczością poprosiła go, żeby został we Francji.
Od łez Nechamę zaczynają szczypać oczy, jej myśli zwracają się ku innemu kwietniowemu dniu podczas pierwszej wojny ćwierć wieku temu, kiedy ją i Sola wyeksmitowano z mieszkania i podobnie jak wielu przyjaciół nie mieli dokąd pójść. Pamięta duszący smród ludzkich odchodów, powietrze wypełnione nieustającym burczeniem pustych żołądków, huk armat z oddali, rytmiczne skrobanie ostrza o drewno, gdy Sol strugał ze starego kawałka drewna opałowego figurki do zabawy dla dzieci, wyjmując co rusz z palców drzazgi. Święto minęło niezauważone, tak samo jak tradycyjny seder. Jakimś cudem przeżyli w tej piwnicy trzy lata – dzieci tylko dzięki temu, że karmiła piersią – podczas gdy w ich mieszkaniu na górze kwaterowali węgierscy oficerowie.
Nechama patrzy przez stół na Sola. Tamte trzy lata, choć prawie ją wówczas złamały, teraz ma daleko za sobą, wydaje się, jakby to przydarzyło się komuś zupełnie innemu. Jej mąż nigdy na ten temat nie mówi. Dzieci na szczęście dokładnie tego nie pamiętają. Od tamtego czasu zdarzały się pogromy – i będą zawsze – ale Nechama nie chce nawet myśleć o powrocie do życia w ukryciu, bez słońca, bez deszczu, bez muzyki i sztuki, i filozoficznych debat, prostych rzeczy, które nauczyła się cenić jako życiodajne źródła. Nie, nie wróci do podziemi, jak jakieś dzikie stworzenie. Nigdy więcej nie będzie żyła w ten sposób.
To niemożliwe, żeby mogło do tego dojść.
Myśli znów zmieniają kierunek, tym razem sięgając jej własnego dzieciństwa, głosu matki opowiadającej, jak często, gdy dorastała w Radomiu, zdarzało się, że mali polscy chłopcy rzucali w nią kamieniami, celując w głowę, na której zawsze miała chustkę. Jak po wybudowaniu pierwszej synagogi w całym mieście wybuchły zamieszki. Matka Nechamy bagatelizowała to: „Nauczyliśmy się po prostu nie zadzierać głów, a dzieci trzymać przy sobie”, mówiła. A pogromy, ataki, rzeczywiście minęły. Życie toczyło się dalej, tak jak wcześniej. Tak dzieje się zawsze.
Nechama wie, że niebezpieczeństwo ze strony Niemiec, jak inne w przeszłości, również minie. Zresztą ich sytuacja jest zupełnie inna niż za czasów pierwszej wojny. Razem z Solem niestrudzenie pracowali, żeby zarobić na życie i znaleźć miejsce wśród najlepszych w swoim fachu. Mówią po polsku nawet w domu, choć wielu Żydów w mieście rozmawia tylko w jidysz, i zamiast mieszkać na starym mieście, jak większość ich mniej zamożnych radomskich współwyznawców, mają okazałe mieszkanie w centrum, mają też kucharkę i służącą, i takie luksusy, jak kanalizacja, wanna, którą przywieźli sobie z Berlina, lodówkę oraz – najcenniejszą rzecz w domu – salonowego steinwaya. Sklep z tkaninami bardzo dobrze prosperuje. Podczas wyjazdów po towar Nechama bardzo się stara, by zdobyć materiały najwyższej jakości, mają klientów – polskich i żydowskich – którzy przyjeżdżają nawet z Krakowa, żeby kupić u nich damskie ubrania i jedwab. Gdy dzieci osiągnęły wiek szkolny, Sol i Nechama wysłali je do prywatnych placówek, w których dzięki dobrze uszytym koszulom i biegłości w języku polskim doskonale wpasowały się w środowisko katolickich uczniów. Mieli nadzieję, że oprócz zapewnienia im możliwie najlepszej edukacji pomogą swoim dzieciom uniknąć podskórnego antysemityzmu, który – odkąd sięgali pamięcią – towarzyszył życiu Żydów w Radomiu. Choć rodzina była dumna z zakorzenienia w żydowskim dziedzictwie i stanowiła część lokalnej wspólnoty żydowskiej, to dla swoich dzieci Nechama wybrała ścieżkę, która, miała nadzieję, otworzy im dobre perspektywy i oddali od nich groźbę prześladowań. Wciąż trzyma się tej ścieżki, mimo że czasem w synagodze albo podczas zakupów w jednej z żydowskich piekarni na starym mieście napotyka pełen dezaprobaty wzrok któregoś z bardziej ortodoksyjnych radomskich Żydów. Tak jakby jej decyzja asymilacji z Polakami w jakikolwiek sposób osłabiała jej wiarę. Nie przejmuje się takimi spotkaniami. Zna swoją wiarę, a poza tym dla Nechamy religia to sprawa prywatna.
Ściąga łopatki i czuje ciężar unoszących się piersi. To do niej niepodobne tak bardzo się martwić, tak bardzo dać się zbić z tropu. Weź się w garść, strofuje samą siebie. Rodzina będzie mieć się dobrze, napomina się. Mają duże oszczędności. Znajomości. Adi w końcu przyjedzie. Na poczcie nie można przecież polegać. Najprawdopodobniej na dniach przyjdzie list z wyjaśnieniem, dlaczego go nie ma. Wszystko będzie dobrze_._
Gdy Sol recytuje błogosławieństwo _karpas_, Nechama zamacza gałązkę natki pietruszki w misce z soloną wodą, a jej palce przelotnie dotykają palców Jakuba. Wzdycha, czując, jak z jej szczęk w końcu zaczyna uchodzić napięcie. Słodki Jakub. Syn chwyta jej spojrzenie i uśmiecha się, a serce Nechamy wypełnia się wdzięcznością za to, że on wciąż mieszka z nią pod jednym dachem. Uwielbia jego towarzystwo, jego spokój. Jest inny od reszty. W odróżnieniu od braci i sióstr, którzy pojawili się na tym świecie z krzykiem i czerwonymi twarzami, Jakub urodził się bielutki jak szpitalne prześcieradła i cichutki, jakby chciał naśladować wielkie płatki śniegu spadające spokojnie na ziemię za oknem tego zimowego, lutowego poranka dwadzieścia dwa lata temu. Nechama nigdy nie zapomni tych strasznych chwil, jakie mijały, zanim w końcu zapłakał – była wówczas pewna, że synek nie przeżyje jednego dnia – albo tego, jak, gdy trzymała go na rękach i spojrzała w jego ciemne jak atrament oczy, on podniósł na nią wzrok, a wtedy skóra nad jego brwiami uformowała się w małą zmarszczkę, tak jakby był głęboko zamyślony. To w tamtej chwili zrozumiała, jaki był. Spokojny, ale wnikliwy. Tak jak bracia i siostry urodzeni wcześniej i później, był malutką wersją osoby, którą miał się stać, gdy dorośnie.
Nechama patrzy, jak Jakub pochyla się i szepcze coś Belli do ucha. Ona podnosi serwetkę do ust, powstrzymując się od uśmiechu. Przypięta do kołnierzyka broszka – złota róża ozdobiona w środku perłą w kolorze kości słoniowej, prezent od Jakuba – odbija światło świecy. Dostała ją od niego kilka miesięcy po tym, jak się poznali w gimnazjum. On miał wtedy piętnaście lat, ona czternaście. Wtedy Nechama wiedziała o Belli tylko tyle, że dobrze się uczy, pochodzi z rodziny o skromnych dochodach (według Jakuba jej ojciec, dentysta, wciąż jeszcze spłacał długi zaciągnięte na opłacenie edukacji córek) i że sama szyła sobie wiele ubrań. To ostatnie zrobiło na Nechamie szczególne wrażenie. Zastanawiała się, które ze swoich najbardziej stylowych bluzek Bella kupiła w sklepie, a które uszyła. Niedługo po tym, jak Jakub podarował jej broszkę, oświadczył, że Bella jest jego bratnią duszą.
„Jakub, kochanie, masz piętnaście lat… I dopiero co się poznaliście!” – wykrzyknęła na to Nechama. Ale Jakub nie przesadzał. I oto oni, osiem lat później, nierozłączni. To tylko kwestia czasu, nim wezmą ślub, myśli Nechama. Może Jakub oświadczy się, kiedy skończą się rozmowy o wojnie? A może czeka, aż uda mu się zaoszczędzić na tyle, żeby stać go było na własne mieszkanie? Bella też mieszka z rodzicami, zaledwie kilka domów dalej na zachód, przy bulwarze Witolda. Tak czy inaczej, Nechama jest pewna, że Jakub ma jakiś plan.
U szczytu stołu Sol delikatnie przełamuje na pół kawałek macy. Połowę kładzie na talerzu, drugą owija w chusteczkę. Gdy dzieci były młodsze, Sol całymi tygodniami szukał najlepszego miejsca do ukrycia macy, a gdy przychodził podczas ceremonii moment poszukiwań afikomanu, dzieci niczym myszki rozbiegały się po całym mieszkaniu, żeby go znaleźć. Ten, kto miał szczęście, targował się potem bezwzględnie, a w końcu uśmiechnięty i dumny zawsze kończył negocjacje z wystarczającą liczbą monet w ręce, żeby sobie kupić paczkę krówek w cukierni Pomianowskiego. Sol to biznesmen, grał twardo – nazywali go Królem Negocjacji – ale dzieci dobrze wiedziały, że w głębi duszy jest równie miękki jak kawałek świeżo zrobionego masła i że przy odrobinie cierpliwości i uroku osobistego wyciągną mu z kieszeni wszystkie złotówki, jakie tam schował. Oczywiście już od lat tak naprawdę nie chował macy. Dzieci, gdy były nastolatkami, w końcu zbojkotowały ten obyczaj. „Chyba już jesteśmy na to trochę za duzi, nie sądzisz, tato?” – powiedziały. Ale Nechama wie, że jak tylko Felicja nauczy się chodzić, Sol powróci do tej tradycji.
Teraz kolej, by czytał na głos Adam. Podnosi swoją hagadę i zagląda w nią przez okulary w grubych oprawkach. Wąski nos, wysokie, wyraźne kości policzkowe, światło świec jeszcze podkreśla, jak nieskazitelna jest jego cera – Adam wygląda wręcz po królewsku. Adam Eichenwald dołączył do Kurców parę miesięcy wcześniej, gdy Nechama wywiesiła w witrynie sklepu z tkaninami ogłoszenie „Pokój do wynajęcia”. Niedawno umarł jej wujek, zostawił po sobie pustą sypialnię, a dom, mimo że było w nim jeszcze dwoje najmłodszych dzieci, powoli zaczynał wydawać się zbyt pusty. Nechama uwielbiała, gdy przy kolacji wszystkie miejsca przy stole były zajęte. Kiedy Adam wszedł do sklepu, żeby dowiedzieć się czegoś więcej, była zachwycona i od razu zaproponowała mu pokój.
– Cóż za przystojny młody człowiek! – wykrzyknęła Terza, siostra Sola, kiedy wyszedł. – Ma trzydzieści dwa lata? Wygląda na dziesięć mniej.
– Jest Żydem i jest mądry – dodała Nechama. Jakie jest prawdopodobieństwo, szeptały kobiety, żeby absolwent architektury z Narodowego Uniwersytetu Politechniki Lwowskiej wyjechał z Warszawskiej 14 bez żony? I rzeczywiście, kilka tygodni później Adam i Halina byli parą.
Halina. Nechama wzdycha. Urodziła się z niewytłumaczalną czupryną włosów w kolorze miodu i płomiennie zielonymi oczami. Halina jest jej najmłodszym i najdrobniejszym dzieckiem. Niedobory postury z nawiązką nadrabia osobowością. Nechama nigdy nie widziała równie zaciętego dziecka, zdolnego przegadać niemal każdego przeciwnika i w ten sposób wywinąć się z kłopotów. Przypomina jej się, jak Halina urokiem osobistym przekonała profesora matematyki, żeby nie dawał jej złej oceny, gdy odkrył, że opuściła lekcję, żeby pójść na poranny pokaz _Złotych sideł_ w dniu premiery filmu. Albo jak, mając szesnaście lat, przekonała Adiego, żeby wsiadł z nią w ostatniej chwili do nocnego pociągu do Pragi, by razem mogli się obudzić w Mieście Stu Wież w dniu swoich urodzin wypadających tego samego dnia. Adam, niech Bóg go ma w opiece, jest ewidentnie pod wpływem jej wdzięków. Na szczęście w obecności Sola i Nechumy zawsze zachowuje się z należytym szacunkiem.
Gdy Adam kończy czytać, Sol odmawia modlitwę nad resztą macy, odłamuje kawałek i przekazuje talerz dalej. Nechama wsłuchuje się w miękki odgłos przełamywania przaśnego chleba, wędrujący wzdłuż stołu. – _Baruch a-tah A-do-nai_ – intonuje Sol, ale przerywa, gdy rozlega się płacz. To Felicja. Mila czerwieni się, przeprasza i wyślizguje się ze swojego miejsca, żeby wyjąć Felicję z kołyski ustawionej w rogu pokoju. Przestępując z nogi na nogę, szepcze do ucha dziewczynki, by ją uspokoić. Gdy Sol ponownie zaczyna intonację, Felicja wierci się pod fałdami powijaków, twarzyczka jej się wykrzywia i robi się czerwona. Kiedy znów zaczyna płakać, Mila przeprasza wszystkich i szybko wychodzi w kierunku sypialni Haliny w końcu korytarza. Nechama idzie za nią.
– Co się stało, kochanie? – szepcze Mila, pocierając palcem górne dziąsło Felicji, widziała, że Nechama tak robi, żeby ją uspokoić. Felicja odwraca główkę, wygina ciało w łuk i płacze jeszcze głośniej.
– Myślisz, że jest głodna? – pyta Nechama.
– Nie tak dawno ją karmiłam. Chyba po prostu jest zmęczona.
– Chodź tutaj – mówi Nechama, biorąc Felicję z rąk Mili. Oczy dziewczynki są zaciśnięte, podobnie jak piąstki. Wydobywa z siebie krótkie, przenikliwe wrzaski.
Mila siada ciężko w nogach łóżka Haliny.
– Tak bardzo mi przykro, mamo – mówi, starając się nie przekrzykiwać wrzasków Felicji. – Nie chcę, żebyśmy były przyczyną zamieszania. – Przeciera oczy wierzchami dłoni. – Ledwie słyszę własne myśli.
– Nikt się nie gniewa – mówi Nechama, przytulając Felicję bliżej do piersi i delikatnie ją kołysząc. Po kilku minutach jej krzyki zmieniają się w kwilenie, wkrótce znów jest cicho, a na twarzy dziewczynki rysuje się spokój. Radość z trzymania małego dziecka na rękach naprawdę hipnotyzuje, myśli Nechama, wdychając słodki migdałowy zapach Felicji.
– Jestem taka głupia, bo sądziłam, że to będzie łatwe – mówi Mila. Gdy spogląda w górę, oczy ma przekrwione, a pod nimi przezroczyste sińce, jakby brak snu zostawił widoczny znak. Bardzo się stara, Nechama to widzi. Ale bycie młodą matką jest trudne. Ta przemiana nią wstrząsnęła.
Nechama kręci głową.
– Nie bądź wobec siebie taka surowa, Milo. Nie jest tak, jak myślałaś, ale tego można się było spodziewać. Z dziećmi nigdy nic nie wiadomo.
Mila patrzy na swoje ręce. Nechamie przypomina się, jak jej najstarsza córka, kiedy była młodsza, nie marzyła o niczym innym, jak tylko być matką. Opiekowała się lalkami, kołysała, trzymając je na ręku, śpiewała im, a nawet udawała, że je karmi. Jaka była dumna, gdy opiekowała się młodszym rodzeństwem – pomagała im wiązać buty, obwijała bandażem zakrwawione kolana, czytała im przed snem. Teraz jednak, gdy ma własne dziecko, czuje się tym przytłoczona, tak jakby pierwszy raz trzymała w ramionach niemowlę.
– Chciałabym wiedzieć, co robię źle – mówi Mila.
Nechama siada w nogach łóżka, obok córki.
– Radzisz sobie dobrze, Mila. Mówiłam ci, małe dzieci są trudne. A zwłaszcza pierwsze. Kiedy urodził się Genek, mało nie zwariowałam, próbując to wszystko zrozumieć. Po prostu potrzeba na to trochę czasu.
– To już pięć miesięcy.
– Poczekaj jeszcze kilka.
Mila przez chwilę milczy.
– Dziękuję – szepcze w końcu, patrząc, jak Felicja śpi spokojnie na rękach Nechamy. – Czuję się jak jakaś niedorajda.
– Nie jesteś niedorajdą. Jesteś po prostu zmęczona. Zadzwoń po Estię. Zrobiła już wszystko w kuchni, może pomóc, póki my nie zjemy.
– Dobry pomysł. – Mila wzdycha z ulgą. Zostawia Felicję z Nechamą i idzie po służącą. Gdy wracają z matką na miejsca, Mila spogląda na Selima.
– W porządku? – pyta ją bezgłośnie mąż, a ona potakuje.
Sol nakłada łyżką chrzan na kawałek macy, inni idą w jego ślady. Wkrótce znów zaczyna śpiewać. Po błogosławieństwie spożycia korechu w końcu przychodzi czas na właściwy posiłek. Z rąk do rąk przechodzą półmiski, jadalnia wypełnia się szumem rozmów i uderzeniami srebrnych łyżek o porcelanę, jako że na stole jest wiele dań, od słonego śledzia, przez pieczonego kurczaka i kugel, po słodki jabłkowy charoset. Rodzina popija wino i cicho rozmawia, starając się nie podejmować tematu wojny i nie zastanawiać się na głos, gdzie się podziewa Adi.
Na dźwięk jego imienia do piersi Nechamy wraca ból, razem z całą orkiestrą zmartwień. Aresztowali go. Zamknęli w więzieniu. Jest ranny. Boi się. Nie ma jak się z nią skontaktować. Znów patrzy na puste miejsce przeznaczone dla swojego syna. Gdzie jesteś, Adi? Zagryza usta. Nie rób tego, napomina się, ale już jest za późno. Za szybko piła wino i straciła ostrość myślenia. Ściska ją w gardle, stół zmienia się w niewyraźny biały pasek. Łzy już prawie lecą, gdy Nechama czuje na swojej dłoni czyjąś dłoń. Dłoń Jakuba.
– To chrzan – szepcze Nechama, wachlując się wolną ręką przed twarzą i mrugając oczami. – Za każdym razem tak mnie kręci. – Dyskretnie ociera kąciki oczu serwetką. Jakub przytakuje ze zrozumieniem i ściska jej dłoń.
Wiele miesięcy później, w innym świecie, Nechama przypomni sobie ten wieczór, ostatnie Pesach, kiedy niemal wszyscy byli razem, i każdą komórką ciała będzie łaknąć, by mogła to przeżyć jeszcze raz. Przypomni sobie znajomy zapach _gefilte fisz_, brzęk srebra na porcelanie, smak natki pietruszki na języku, słony i gorzki. Będzie pragnęła dotknąć miękkiej skóry małej Felicji, poczuć pod stołem ciężar dłoni Jakuba na swojej dłoni i ciepło w żołądku od wypitego wina; wspomni, jak bardzo pragnęła wtedy przekonać samą siebie, że wszystko może się jeszcze dobrze skończyć. Przywoła w pamięci, na jaką szczęśliwą wyglądała Halina, usiadłszy do fortepianu po posiłku, jak razem tańczyli, jak wszyscy mówili o nieobecnym Adim, zapewniając się nawzajem, że niedługo wróci do domu. Będzie to odtwarzać w głowie wiele razy, ciągle od nowa, każdą piękną chwilę, i delektować się nią, jak ostatnią w sezonie wyborną gruszką klapsą.23 SIERPNIA 1939: Nazistowskie Niemcy i Związek Radziecki podpisują pakt o nieagresji Ribbentrop–Mołotow, potajemne porozumienie nakreślające granice przyszłego podziału większości terytoriów Europy Północnej i Wschodniej między wpływy niemieckie i radzieckie.
1 WRZEŚNIA 1939: Niemcy najeżdżają Polskę. Dwa dni później w odpowiedzi na to Wielka Brytania, Francja, Australia i Nowa Zelandia wypowiadają Niemcom wojnę. W Europie zaczyna się druga wojna światowa.12 WRZEŚNIA 1939 – BITWA O LWÓW: Bitwa zaczyna się od starć między siłami polskimi i otaczającymi miasto oddziałami niemieckimi, znacznie silniejszymi zarówno pod względem liczby żołnierzy, jak i uzbrojenia. Polacy wytrzymują niemal dwa tygodnie walk na ziemi, ostrzału i bombardowań Luftwaffe.
17 WRZEŚNIA 1939: Związek Radziecki anuluje wszystkie umowy z Polską i od wschodu najeżdża kraj. Na Lwów pełną siłą napiera Armia Czerwona. Polacy odpychają atak, ale 19 września miasto zostaje otoczone przez Sowietów i Niemców.ROZDZIAŁ PIĄTY
Mila
Radom, Polska ~ 20 września 1939
MILA CZUJE, ŻE COŚ JEST NIE TAK, już w chwili gdy otwiera oczy. W mieszkaniu jest zbyt cicho, zbyt spokojnie. Bierze szybki oddech i siada, prostując kręgosłup. Felicja. Mila schodzi z łóżka i boso biegnie przez hol do pokoju dziecięcego.
Drzwi otwierają się bezgłośnie, Mila mruga w ciemności i zdaje sobie sprawę, że zapomniała sprawdzić, która godzina. Cicho podchodzi do okna, a gdy odsuwa na bok ciężką bladoróżową zasłonę, pokój wypełnia promień miękkiego, przytłumionego światła. Świta. Mila ledwie może dostrzec zarys sylwetki poprzez pręty kołyski. Na palcach zbliża się do jej poręczy.
Felicja leży na boku, nie rusza się, twarz ma przykrytą zawiniętym nad uchem kocykiem. Mila sięga w dół i podnosi mały bawełniany koc, kładzie delikatnie dłoń na tyle główki Felicji, czekając, aż dziewczynka westchnie, wyda z siebie jakiś szmer, cokolwiek. Dlaczego, zastanawia się Mila, nawet gdy jej córka śpi, ona martwi się, że stało się jej coś okropnego? W końcu Felicja porusza się, wzdycha i przewraca na drugi bok. Po kilku sekundach znów nieruchomieje. Mila oddycha z ulgą. Wyślizguje się z pokoju, zostawiając uchylone drzwi.
Dotykając palcami ścian, cicho przechodzi do kuchni, rzucając okiem na stojący w końcu korytarza zegar. Za chwilę będzie szósta rano.
– Dorota? – woła cicho. Rano zazwyczaj budzi ją gwizdek czajnika, gdy Dorota przygotowuje dla niej herbatę. Ale jest jeszcze wcześnie. Dorota, która w tygodniu mieszka w małej służbówce obok kuchni, zazwyczaj nie zaczyna dnia przed szóstą trzydzieści. Na pewno jeszcze śpi.
– Dorota? – raz jeszcze woła Mila, świadoma, że może ją obudzić, ale nie jest w stanie pozbyć się wrażenia, że coś jest nie tak. Pewnie, tłumaczy sobie, to dlatego, że wciąż jeszcze nie przyzwyczaiła się do tego, że budzi się bez Selima przy boku. Minęły już prawie dwa tygodnie, odkąd jej męża, razem z Genkiem, Jakubem i Adamem, wysłano do Lwowa, by przyłączyli się do polskiej armii. Selim obiecał, że napisze, jak tylko będzie na miejscu, ale dotąd nie przyszedł żaden list.
Mila obsesyjnie nasłuchuje wiadomości ze Lwowa. Według raportów miasto jest oblężone. I jakby mało było zagrożenia ze strony Niemców, dwa dni temu w radiu gruchnęła wiadomość, że Związek Radziecki zawiązał sojusz z nazistowskimi Niemcami. Wszelkie pakty o nieagresji podpisane wcześniej z Polską zostały złamane i mówi się, że teraz Armia Czerwona Stalina zbliża się do Lwowa od wschodu. Polacy na pewno wkrótce zostaną zmuszeni do kapitulacji. Mila po cichu ma nadzieję, że to zrobią. Wtedy może jej mąż wróci do domu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki