- promocja
Na jedna noc. Tom 1 - ebook
Na jedna noc. Tom 1 - ebook
Zasady: nie całować w usta, nie zostawać na noc, nie mówić nikomu, a przede wszystkim... Nie zakochiwać się.
Anna Jones po prostu chce skończyć studia i postanowić, co chciałaby robić w życiu. Zakochiwanie się w Drew Baylorze, futbolowej gwieździe z drużyny uniwersyteckiej, z pewnością nie należy do jej planów. Pewny siebie i czarujący chłopak żyje w świetle reflektorów i jest zdecydowanie zbyt przystojny. Gdyby tylko potrafiła zignorować jego namiętne spojrzenia i przestać myśleć o robieniu z nim nieprzyzwoitych rzeczy! Przecież to łatwe, prawda?
Szkoda, że on postanowił nakłonić ją do złamania wszystkich tych zasad…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-1707-7 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Anna
Jestem spóźniona, a to pierwszy dzień zajęć. Chciałabym usprawiedliwić się problemami z samochodem, tym, że nie mogłam znaleźć sali, że na dziedzińcu zaatakował mnie rój pszczół, czymkolwiek. Ale jeżdżę na skuterze. Jestem na ostatnim roku, więc już wiem, gdzie mam zajęcia. A pszczoły nie zlazły z kwiatów.
Prawda jest taka, że przed wejściem do sali zatrzymałam się, by wypić colę i zjeść paczkę nerkowców. Byłam głodna, a niektóre rzeczy po prostu nie mogą czekać. Mimo wszystko nienawidzę się spóźniać, bo to robi złe wrażenie.
Boleśnie świadoma spojrzenia profesorki łajam się w duchu i szybko idę przejściem między ławkami. Siadam na krześle z tyłu, a po chwili jakiś chłopak biegnie przejściem z takim samym pośpiechem i siada w ławce obok mnie. Nie podnosząc wzroku, wyciągam zeszyt i próbuję wyglądać na zorganizowaną i gotową do wykładu. Profesorka chyba nie daje się nabrać, ale nic nie mówi i zaczyna odczytywać listę.
Po jakimś czasie nadchodzi moja kolej. Przedstawiam się i podaję rok studiów, gdy nagle słyszę, jak ktoś obok mnie nabiera ostro powietrza. Brzmi na tak zszokowanego, że odwracam głowę.
I wtedy go widzę. W chwili, w której nasze spojrzenia się spotykają, czuję gorące mrowienie, przestaję oddychać i sztywnieją mi brodawki. Doznanie to wytrąca mnie z równowagi do tego stopnia, że jestem w stanie tylko przyłożyć dłoń do klatki piersiowej, z której chce wyskoczyć moje serce.
Co ciekawe, facet gapi się na mnie, tak jakby on też miał to dziwne uczucie. Z pewnością się jednak mylę, bo jeszcze nigdy żaden facet się na mnie nie gapił. Może więc to tylko ja się w niego wpatruję. Tyle że on też patrzy i wcale nie odwraca wzroku.
Co jeszcze dziwniejsze, odnoszę wrażenie, że go znam, i to od wielu lat. To niedorzeczne. Wygląda dziwnie znajomo, ale przecież pamiętałabym go, gdybym go wcześniej poznała. Niełatwo zapomnieć o tak bosko wyglądającym facecie.
Nie wiem, dlaczego czuję tę więź, i wcale mi się to nie podoba. Nie podoba mi się też to, że coś we mnie piszczy z zachwytu, tak jakbym w myślach poszła do sklepu z mężczyznami i właśnie znalazła tego idealnego.
Wciąż mi się przygląda, a potem nagle się odzywa. Jestem tak oszołomiona, że dopiero po kilku sekundach uświadamiam sobie, iż odpowiada profesorce Lambert.
– Drew Baylor. Ostatni rok.
Jego głos jest jak ciemna czekolada w gorącą, letnią noc.
I wywołuje poruszenie. Pozostali wyłaniają się z porannej mgły, odwracają się, patrzą i zaczynają szeptać między sobą. Ale on ich ignoruje, bo wciąż gapi się tylko na mnie. A to mnie denerwuje. Drew Baylor. Jego imię roznosi się po sali niczym zmarszczki na powierzchni wody. I wtedy sobie przypominam. Rozgrywający. Nie poświęcałam wiele uwagi członkom naszej legendarnej drużyny futbolowej, ale wiem o jego istnieniu, bo wszyscy o nim wiedzą, tak samo jak o działalności Zrzeszenia Studentów czy o tym, że w niedziele zamykają bibliotekę o siódmej wieczorem.
Rozczarowanie jest szybkie i ostre. Nie jestem zainteresowana poznaniem najlepszego rozgrywającego. Czuję, że ściska mnie w piersi, ale się odwracam i próbuję go zignorować. Łatwiej to powiedzieć niż zrobić.
Tuż po zakończeniu zajęć próbuję uciec. Zamiast tego prawie wpadam na twardą ścianę umięśnionej klatki piersiowej. Nie muszę podnosić wzroku, by wiedzieć, do kogo ona należy. Stoimy naprzeciwko siebie w milczeniu, ja patrzę na jego pierś, a on wypala wzrokiem dziurę w czubku mojej głowy. Poirytowana prostuję plecy i zmuszam się do spojrzenia w górę, z dystansem. Cholera, jak powinno się patrzeć z dystansem? Nie ma to większego znaczenia, bo nasze oczy znów się spotykają.
Błąd.
Wydaje mi się, że miękną mi kolana. Nie mam co do tego pewności, bo mój mózg przestał pracować.
O w mordeczkę, jaki on jest silny. Gorąco i werwa biją od niego falami. Chyba trochę się chwieję. Stoi na tyle blisko, że dostrzegam słaby zarost na silnie zarysowanym podbródku i złoty blask w brązowych włosach. Ma je krótko przycięte, na czubku i z przodu trochę dłuższe. Z jednej strony są bardziej przylizane, tak jakby właśnie wstał z łóżka i zapomniał ich uczesać. Wątpię jednak, by tak było, bo fantastycznie pachnie – jak ciepłe gruszki i świeże powietrze. Mam ochotę się do niego przybliżyć, żeby lepiej poczuć ten zapach…
Między nami narasta niezręczna cisza, aż wreszcie odzyskuję kontrolę nad swoim ciałem, w samą porę, bo widzę, jak on gwałtownie się cofa, tak jakby też ukradkiem wdychał mój zapach. Mało prawdopodobne. Swobodnym gestem wkłada ręce do kieszeni dżinsów i się uśmiecha, ukazując mały dołeczek w lewym policzku.
Prawie się uśmiecham, ale przypominam sobie, że miałam być zdystansowana. A potem on otwiera usta i wszystko psuje.
Najpierw przetacza się nade mną ciepło jego głosu, a dopiero potem dociera do mnie sens jego słów.
– Cześć, Duża Ruda.
Mój świat hamuje gwałtownie i z piskiem.
„Duża Ruda? Co jest, do ciężkiej cholery?”
Gapię się na niego, zbyt zszokowana, by spojrzeć z wściekłością. A on mruży oczy i wciąż się uśmiecha, tak jakby czekał na moją odpowiedź. Mój umysł skupia się na jednej rzeczy.
„Nazwał mnie Dużą Rudą. Dużą, kuźwa, Rudą”.
Jego komentarz jest jak cios w brzuch. Chociaż nie do końca chybiony. Mam rude włosy. Nazywanie mnie rudą jakoś znoszę. Nie chodzi o to słowo, tylko o „dużą”. Przez większą część okresu dojrzewania byłam pulchna, przez co w tej kwestii jestem do dziś przewrażliwiona. Nieważne, że teraz mam po prostu kobiece kształty i że lubię swoje ciało. Jedno głupie słowo od tego faceta, a ja znowu odczuwam ten cholerny ból, do diabła z tym.
Jakimś cudem udaje mi się odzyskać głos.
– Jak mnie nazwałeś?
Skóra wokół kącików jego oczu się marszczy, co może oznaczać jakiś grymas.
– Ach… Czy jeśli odpowiem „nijak”, to będziemy mogli ruszyć dalej i udawać, że to się nie wydarzyło?
Mam ochotę się uśmiechnąć, co irytuje mnie jeszcze bardziej.
– Nie.
Przenosi ciężar ciała na drugą stopę.
– Spokojnie, ja tylko chciałem…
– Nie mów mi… – Wskazuję na niego palcem. – Że mam się uspokoić po tym, jak mnie obraziłeś, koleś.
– Koleś? – wydaje z siebie zduszony odgłos przypominający śmiech.
– Nie jestem duża – warczę.
Nie chciałam, żeby w moim głosie było słychać tyle bólu. I z tego powodu jestem jeszcze bardziej wściekła.
Odchyla głowę do tyłu, jakbym go zaskoczyła. To niewielki gest, który próbuje ukryć, kładąc dłonie na wąskich biodrach.
– Nie chciałem cię obrazić. Możesz mi wierzyć, chodziło mi o najładniejsze miejsca w twoim ciele. – Patrzy tymi karmelowymi oczami na moją klatkę piersiową.
Nagle mam wrażenie, że moje piersi są odsłonięte, ciężkie i jednocześnie twarde. A do tego sztywnieją mi brodawki, co upokarza mnie jeszcze bardziej. Wpatruje się we mnie i wciąga ostro powietrze.
Pieprzyć to.
– Patrz mi w oczy, dupku.
Ponownie się krzywi, ale podnosi wzrok.
– Przepraszam – mówi bez śladu zakłopotania. – Chciałbym powiedzieć, że to się już nie powtórzy, ale szczerze mówiąc, nie mogę tego obiecać.
– Jezu, jesteś niemożliwy.
Drapie się po karku i mruży oczy, tak jakby patrzenie na mnie sprawiało mu ból.
– Posłuchaj, możemy zacząć od początku? – Wyciąga wielką dłoń przymocowaną do umięśnionego przedramienia. – Cześć, jestem Drew.
Nie podaję mu ręki, więc musi ją opuścić.
– Wiem, kim jesteś.
Ponownie się uśmiecha. Ale teraz jest w nim dużo więcej samozadowolenia.
– Podałeś swoje nazwisko niecałą godzinę temu – przypominam mu.
Jego pewność siebie trochę słabnie, ale próbuje raz jeszcze:
– Cóż, przynajmniej pamiętasz. Ja też pamiętam, Anno Jones.
Ignoruję falę zaskoczenia, która mnie zalewa.
– I nie muszę zaczynać od początku. Nie interesuje mnie rozmowa z jakimś egoistycznym mięśniakiem, który wślepia się w moje piersi i przezywa mnie w idiotyczny sposób.
Po tych słowach powinnam odejść, ale kompletnie straciłam już nad sobą panowanie.
– Chodzi ci o Rudą? Serio?
Gapi się na mnie. Tym razem jest oszołomiony, jakby nie mógł uwierzyć, że strofuje go jakaś szurnięta laska.
– Może bądźmy oryginalni? – ciągnę dalej, tak jakbym nie była szurnięta. – Dlaczego nie nazwiesz mnie Blondyną?
Szybko się uśmiecha, błyskają białe zęby.
– Chcesz skomplikować sprawę, co? To mogłoby się udać. Chociaż moim zdaniem byłoby to zbyt sarkastyczne.
Mrugam. Jego odpowiedź wywołuje we mnie dreszcz. Ładna twarz to jedno. Ja jednak praktycznie nie potrafię się oprzeć szybkiemu, sprawnemu umysłowi. Zwłaszcza w połączeniu z tym bezczelnym uśmiechem. Nie ma w nim gniewu ani nawet triumfu, ten facet po prostu czeka na kolejną rundę, cieszy się tym.
Co dziwniejsze, mnie też sprawia to przyjemność. Gdy odpowiadam, z całych sił staram się wyglądać na obojętną.
– Baylor, może jeszcze nikt ci tego nie mówił, ale istnieje coś takiego jak imię. – Przechylam się do niego, a on, jakby na zawołanie, pochyla się w moją stronę. Otaczają mnie jego zapach i ciepło. Kiedy kończę zdanie, kolana mam jak z waty. – Możesz spróbować go używać.
W kącikach jego oczu pojawiają się małe zmarszczki mimiczne.
Te kreski się pogłębiają, gdy jego głos staje się głębokim pomrukiem.
– Czyli nie nazywać cię Ognistą Rudą? – Teraz wyraźnie stara się opanować śmiech.
Zgrzytam zębami.
– Teraz po prostu się ze mną droczysz.
Nie. Powinnam. Tego. Mówić.
Wciąga powietrze, nadyma nozdrza i rzuca mi namiętne spojrzenie.
– Jeszcze nie, Jones.
Punkt drugi dla Baylora, bo jednocześnie udało mu się wytrącić mnie z równowagi i nadać mi przezwisko. A ja jakimś cudem weszłam prosto w jego pułapkę. Stoję, gapię się na niego i czuję, jak rumieniec zalewa mi policzki. Kretynka. Ale od następnego komentarza ocala mnie profesor, który wchodzi do sali, by zacząć kolejne zajęcia.
Następnego dnia na mojej ławce leży paczka cynamonowych cukierków Red Hots. Baylor nie mówi ani słowa ani nie patrzy w moją stronę, ale kiedy wstaję i wrzucam opakowanie do kosza, schyla głowę i wpatruje się w swoje notatki. I dobrze. Mamy jasną sytuację.
Tyle że później ja wszystko psuję, bo w swoim pokoju otwieram opakowanie Red Hotsów, które kupiłam, i wsadzam sobie do ust garść cukierków. Na moim języku rozlewa się słodkie ciepło, a za zamkniętymi powiekami widzę tylko Drew Baylora, który leniwie przygląda się mojemu ciału. Więc się podniecam, ogarnia mnie bolesne pożądanie, jęczę w poduszkę i nie śpię przez resztę nocy.
Drew
Mama powiedziała mi kiedyś, że najważniejszym momentem w moim życiu nie będzie zdobycie mistrzostwa Stanów Zjednoczonych ani nawet wygrana w Super Bowl. Najważniejszą chwilą będzie ta, w której się zakocham.
Życie, twierdziła, polega na tym, jak i z kim żyjesz, a nie na tym, w jaki sposób na siebie zarabiasz. Ponieważ jednak powiedziała mi to, gdy miałem szesnaście lat, po prostu przewróciłem oczami i wróciłem do ćwiczenia zwodów.
Jednak moja matka nie odpuszczała.
– Zobaczysz, Drew. Pewnego dnia miłość zakradnie się do ciebie i zdzieli cię w łeb. Wtedy zrozumiesz.
Jak się okazuje, mama myliła się pod jednym względem. Miłość, gdy już się pojawiła, wcale się nie zakradła. Nie, podeszła do mnie odważnie i śmiało, na wypadek gdybym nie zwracał na nią uwagi. I owszem, zdzieliła mnie w łeb.
Bardzo chciałbym powiedzieć mamie, że miała rację, ale ona nie żyje. Teraz, kiedy już mnie to dopadło, odczuwam jeszcze większy ból z powodu tej straty.
Czuję się, jakby ktoś mnie odstrzelił. Jakby podciął mi nogi. Czuję się totalnie zjebany. Można nazwać tę katastrofę na różne sposoby. To katastrofa, bo obiekt mojej miłości mnie nienawidzi.
Jestem już na tyle mężczyzną, by przyznać, że ten rozpierdziel powstał wyłącznie z mojej winy. Nie byłem przygotowany na Annę Jones.
Wciąż wzdrygam się na wspomnienie tego, jak na początku semestru zobaczyłem ją po raz pierwszy. Spóźniłem się na zajęcia, biegłem na miejsce w tylnym rzędzie, starałem się nie zwracać na siebie uwagi. Na kampusie wzbudzam zainteresowanie wszędzie, gdzie się pojawię. I chociaż na pierwszy rzut oka wygląda to zajebiście, to bywa męczące.
Gdy profesorka zaczęła wyczytywać nazwiska studentów z ostatniego rzędu, usłyszałem głos miękki, bogaty i gęsty jak syrop klonowy.
– Anna Jones.
Tylko jej imię i nazwisko. Tylko tyle powiedziała. Miałem wrażenie, jakby gorący palec gładził mnie po linii kręgosłupa. Natychmiast podniosłem głowę. I ona tam siedziała, tak cholernie ładna, że nie potrafiłem trzeźwo myśleć. Tak jakbym został powalony podczas meczu.
Nie mogłem złapać tchu, dzwoniło mi w uszach, byłem w stanie jedynie się na nią gapić. Nie powiem, że to była miłość od pierwszego wejrzenia. Nie, raczej coś w stylu: „o tak, kuźwa, biorę ją”. Najlepiej natychmiast.
Pomyślałem, że może jestem przemęczony i zbyt gwałtownie reaguję, zacząłem więc wpatrywać się w Annę Jones, próbując znaleźć źródło mojej ekstremalnej reakcji.
Odwróciła się, tak jakby czuła na sobie moje spojrzenie, i wtedy… Miała duże, niemalże kocie oczy o nieznacznie uniesionych kącikach. Z początku te oczy wydawały mi się brązowe, ale tak naprawdę miały odcień butelkowej zieleni. Były tak wyraźne. I wkurzone. Patrzyła na mnie wściekle. Nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. Miałem w głowie zapętlone tylko jedno słowo: moja.
Nie pamiętam reszty zajęć. Obserwowałem Annę Jones jak skazaniec, który po raz ostatni ma okazję widzieć zachodzące słońce. A jednocześnie ona próbowała mnie ignorować. Było to zachwycające.
Kiedy zajęcia się skończyły, natychmiast wstałem, ona też. Prawie zderzyliśmy się w przejściu. A potem wszystko się spieprzyło. Bo w jednej chwili zacząłem zachowywać się jak tępak.
Nigdy wcześniej nie denerwowałem się przy dziewczynach. Futbol i idąca z nim w parze sława wzięły mnie w swoje kochające ramiona i dały mi wszystko, czego pragnąłem, łącznie z kobietami. Niestety szybko zrozumiałem, że Anna nie jest zbytnią entuzjastką uprawianego przeze mnie sportu. Biedactwo.
Tak czy siak, nie potrafiłem odpowiednio się z nią obejść, gdy wściekle na mnie spojrzała z jedną delikatnie, a zarazem władczo uniesioną brwią, tak jakby chciała powiedzieć: „Czego ty, kurwa, ode mnie chcesz?”.
Stojąc tam, uświadomiłem sobie, że w tej chwili przypominam wielkiego, wiszącego nad nią niezdarę, a mój policzek zaczyna drgać w niekontrolowany sposób. Jeśli ona to zauważy, to niech Bóg ma mnie w swojej opiece. Wydukałem więc prawdopodobnie najdurniejsze słowa w całym swoim życiu:
– Cześć, Duża Ruda.
Ta. Możecie mnie teraz zastrzelić. Co ja, u diabła, zrobiłem? Co w ogóle oznacza „Duża Ruda”, do ciężkiej cholery? Mój umysł krzyczał: „Zrób coś, debilu! Przeproś! Wycofaj się!”. Przysięgam, że dosłownie słyszałem ryk alarmu, wezwanie do aktywowania osłon i uzbrojenia torped fotonowych.
Ale nie, ja po prostu tam stałem, zmuszając się do uśmiechu, gdy gorąco zalewało mi twarz i pot lał się po plecach. Ta. Było super.
W jej ciemnozielonych oczach błysnęło oburzenie.
A potem dała mi popalić.
Nie trzeba dodawać, że po tym spotkaniu byłem jak ledwie wlokący się po bitwie ciężko ranny. Odrzucenie boli. Do tego stopnia, że od tej pory nie odezwałem się do niej ani słowem. Zamiast tego siedzę obok niej na każdych zajęciach i cierpię w milczeniu. Żałosne.
Trzeba coś z tym zrobić. I to szybko. Zaczynam tracić zmysły.
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji