- W empik go
Na kolanie - ebook
Na kolanie - ebook
Wszystko w życiu dzieje się po coś, tylko nie od razu wiadomo po co. Zbiór felietonów autorstwa Izabelli Frączyk to efekt wnikliwej obserwacji wszystkiego, co nas otacza, oraz umiejętności postrzegania rzeczywistości z przymrużeniem oka. Życie nie szczędzi autorce przygód i nawet w trakcie wyrzucania śmieci potrafi zaserwować jej wydarzenie, jakiego świat nie widział. Jeśli do tego dodamy jeszcze cykl opowiadań o przygodach jej ukochanych zwierząt: przygarniętego w ostatnim dniu wakacji psa Tornado i nieprzeciętnego kota Ciumka, który na świat ludzi patrzy z kocim dystansem, otrzymamy historie pełne zabawnych sytuacji, które wprawią w doskonały nastrój każdego czytelnika.
Kategoria: | Komiks i Humor |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-965582-9-9 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Trauma z dzieciństwa to nie są przelewki :-)
Tu należy zaznaczyć, że za dzieciaka byłam patentowanym niejadkiem i do pewnego momentu mogłam żyć powietrzem i wodą. A że w tamtych czasach się nie wybrzydzało, to namiętnie wtykano we mnie treściwy rosołek, żeby było pożywnie i zdrowo. Płyn jeszcze jakoś mi wchodził, ale makaron już nie. Do dziś mam przed oczami te blade nitki na dnie talerza albo – nie daj Bóg – makaron robiony w domu!
Drugim kulinarnym kwiatkiem była zupa owocowa autorstwa mojej babci. Na przykład z wiśni, taka różowa, zabielana. Oczywiście z domowym makaronem. Boże, co to był za koszmar! Nie zliczę, ile razy roniłam łzy do talerza, ale babcia miała działkę i nie było opcji, żeby mi tą zupą nie zepsuła każdych wakacji. Doszło do tego, że gdy poznałam mojego obecnego męża i dowiedziałam się, że jego mama też ma działkę, zupełnie poważnie rozważałam kontynuację naszego związku w kontekście nadprodukcji śliwek, wiśni albo ogórków.
No, ale do rzeczy :-)
W końcu nadszedł ten dzień, kiedy wypadało poznać tę jawiącą mi się niczym jędza z zaświatów działkowiczkę. Tym razem mogło być gorzej, bo lokalnie, a i nowy związek mógł przez to ucierpieć, zatem zebrałam się w sobie i z duszą na ramieniu pomaszerowałam do potencjalnych przyszłych teściów na proszony niedzielny obiad zapoznawczy.
Odstrzeliłam się w najlepszą kieckę i włożyłam najwyższe szpilki.
Teść na tę okoliczność przywdział garnitur, teściowa paradną garsonkę. Na stole jakiś Rosenthal, który ponoć z nikłym jedynie uszczerbkiem przetrwał dwie wojny światowe. Pełny pion. Gadka szmatka i tak dalej.
Żywcem mnie nie zżarli, zatem odetchnęłam, ale tylko na moment.
Na stół wjechała kalafiorowa. Oczywiście niczym szarak czujnie zastrzygłam uszami na info, że to kalafiorek z działki pracowniczej i że tam ładnie, i że przy plewieniu można się ładnie opalić. Eche… Jeszcze czego!
Normalnie pewnie bym wypaliła coś na ten temat, ale w tamtej chwili moją uwagę przykuł pewien inny drobiazg... Otóż zauważyłam, że w moim talerzu pływa sobie robak. Taki klasyczny biały tłuścioch z czarną główką…
Cholera! Co robić? Przecież go nie zjem, pomyślałam. Głupio było tak centralnie powiedzieć, że mi się robak tapla w kalafiorowej, więc go odsunęłam na brzeg talerza, i pewnie na tym by się skończyło, gdyby ten koleś nie wylądował w moim talerzu wraz z połową swojej licznej rodziny! Odsunąć na brzeg jednego białego tłuściocha, to pikuś, ale piętnaście?
Wszyscy już zjedli, a ja nadal kwitłam nad talerzem i nie wiedziałam czy śmiać się, czy płakać :D Na szczęście mój narzeczony zainteresował się, dlaczego nie jem.
No i się rypło!
Teściowa cała w pąsach, teść załamany, mąż ubawiony, a ja z myślami oscylującymi w klimatach czarnej polewki.
Nie wiedząc, co robić, postanowiłam jakoś pomóc, zatem po drugim, gdzie już na wszelki wypadek wolałam za bardzo nie przyglądać się surówce, zebrałam talerze ze stołu.
Ja nie wiem, kim był ktoś, kto wynalazł tak zwany chodniczek, czyli długi, cienki i nieustannie zwijający się dywanik. Jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby się w niego nie zaplątać. Tak też było i tamtym razem, kiedy biorąc wiraż w przedpokoju między salonem a kuchnią, tak mi się to badziewie zaplątało w obcasy, że lotem koszącym wpadłam do kuchni.
No i resztka przedwojennego Rosenthala poszła wpizdu!
Byłam pewna, że to koniec wzajemnej integracji, ale, o dziwo, w następny weekend moja przyszła teściowa postanowiła się zrehabilitować za ten robaczywy kalafior i ponownie mnie zaprosiła. Na wszelki wypadek postanowiłam już nie pomagać przy sprzątaniu ze stołu, no i włożyłam buty na płaskim.
Przeżyłam déjà vu :-) Wprawdzie na stół wjechał arcoroc, ale znów pojawiła się gadka o tej przeklętej działce. Że tym razem warzywa korzenne w zupie jarzynowej już z pewnością nie sprawią takiej niespodzianki jak nieszczęsny kalafior. To fakt. W życiu nie widziałam robaka w marchewce, więc z ufnością zaatakowałam jarzynową, szczerze podziwiając matkę mojego wybranka, że tak idealnie wszystko pokroiła w kosteczkę.
I wiecie co? Ja chyba powinnam jadać z zamkniętymi oczami :-) Już prawie kończyłam, gdy coś kwadratowego mignęło mi na dnie talerza. Po kolejnych dwóch łyżkach przestałam jeść w obawie, że uduszę się ze śmiechu.
Należy wiedzieć, że po wcześniejszej wpadce wszyscy przyglądali mi się bacznie, zatem gdy tylko zastygłam z łyżką nad talerzem i wlepiłam wzrok w zupę, od razu się zainteresowali.
Nie wytrzymałam.
Na dnie mojego talerza pływała sobie papierowa etykietka z napisem:
Hortex mrożona mieszanka warzywna :-)