Na ziemi obiecanej - ebook
Na ziemi obiecanej - ebook
Ostatnia, nigdy niepublikowana powieść wybitnego pisarza. Erich Maria Remarque, klasyk literatury niemieckiej i światowej, autor głośnej i wielokrotnie wznawianej w Polsce powieści Na Zachodzie bez zmian. Na ziemi obiecanej rozpoczął pisać na rok przed śmiercią. Opowiada ona o losach uchodźców niemieckich, głównie Żydów.
USA to dla nich ziemia wolności i spokoju, świat nowych możliwości. Na obczyźnie ludzie ci nie są jednak w stanie uwolnić się od wspomnień koszmaru prześladowań i niekończących się ucieczek. Akcja powieści nagle się urywa. Jak autor zamierzał ją zakończyć dowiadujemy się w ogólnych zarysach z pozostałych w spuściźnie pisarza notatek. Decydując się na druk niedokończonej powieści niemiecki wydawca postanowił pokazać czytelnikom również poszukiwania autora, dołączając do książki jego notatki.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-16529-8 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od niemieckiego wydawcy
Książka
Książka
Pozostała fragmentem, mimo to nadal fascynuje. Powieść _Ziemia obiecana_, nad którą Remarque pracował do śmierci we wrześniu 1970 roku, ukazuje złożony obraz Nowego Jorku lat czterdziestych – światową metropolię, miasto sztuki i ostoję emigrantów.
Ludwikowi Sommerowi udało się: uciekł przed reżimem nazistowskim i z żydowskim paszportem dotarł okrężną drogą do Nowego Jorku. Nawiązuje kontakt ze środowiskiem emigrantów, znajduje pracę u handlarza dziełami sztuki. W krótkim czasie wciąga go wir życia towarzyskiego miasta. Bywa na hucznych przyjęciach, w drogich restauracjach i w ekskluzywnych apartamentach, a jednak nie może odzyskać dawnej beztroski.
Nawiedzają go wspomnienia ucieczki, ukrywania się miesiącami w podziemiach belgijskiego muzeum, pobytu w niemieckim obozie koncentracyjnym, gdzie był świadkiem zamordowania swego ojca. Dzięki znajomości sztuki oraz kupieckiej zręczności odnosi coraz większe sukcesy, ale wciąż dręczy go pytanie, czy wobec doświadczenia Holokaustu życie pod względem moralnym jest w ogóle do zaakceptowania.
Wiadomość o wyzwoleniu Paryża daje nadzieję na powrót i szansę zemsty, jednak gdy wkrótce Jessie Stein, bezinteresowna opiekunka nowojorskich emigrantów, zapada na ciężką chorobę, Sommer postanawia zostać. A potem otwiera się możliwość wyjazdu w ślad za przyjaciółką, Marią Fiolą, do Hollywood.
Koniec historii pozostaje otwarty, zachowało się kilka szkiców Remarque’a, a posłowie Tilmana Westphalena przedstawia genezę powieści i jej możliwe zakończenie.
Autor
Autor
Erich Maria Remarque, ur. w r. 1898 w Osnabrück, uczęszczał do katolickiego seminarium nauczycielskiego. W r. 1916 został powołany do wojska. Po I wojnie światowej najpierw pracował w szkole, potem imał się różnych dorywczych zajęć, wreszcie został dziennikarzem w Hanowerze, a od 1926 r. w Berlinie. W 1932 r. Remarque opuścił Niemcy. Początkowo zamieszkał w Ticino, w Szwajcarii. W r. 1938 został pozbawiony niemieckiego obywatelstwa. Od r. 1941 mieszkał oficjalnie w USA i tam w r. 1947 otrzymał amerykańskie obywatelstwo. Zmarł w r. 1970 w ojczyźnie z wyboru, w Ticino.OD TŁUMACZA
Od tłumacza
_Das gelobte Land –_ tytuł polski _Na ziemi obiecanej –_ jest książką niedokończoną. Nie wiemy, jaki ostatecznie przybrałaby kształt. Remarque zaczął ją pisać ok. roku 1968 i pracował nad nią do śmierci w 1970 r. Wiedział, że umiera. Spieszył się, ale nie zdążył.
Mamy przed sobą ostatnie, niedokończone dzieło pisarza. Dr Thomas Schneider, kierownik Erich-Maria–Remarque-Friedenszentrum w Osnabrück, jako znawca twórczości Remarque’a twierdzi, że zwykł on rękopisy swoich książek oddawać sekretarce do przepisania, po czym zaczynała się praca nad tekstem: sześć, siedem i więcej wersji, a bywało, że pracował równolegle nad kilkoma. Przy tej ostatniej powieści nie miał już na to czasu. Przepisywane były poszczególne rozdziały książki i odkładane na bok. Całości autor nigdy nie przeczytał, bo ona nawet nie istnieje. Toteż nic dziwnego, że w wielu miejscach tekst robi wrażenie zaledwie planu czy wręcz dyspozycji, zbioru myśli, które autor dopiero miał zamiar rozwinąć. W mojej pracy starałam się znaleźć złoty środek pomiędzy dokumentalną wiernością potrzebną literaturoznawcom a tym, czego oczekuje zwykły czytelnik, miłośnik prozy wielkiego Remarque’a.Rozdział I
I
Przez trzy tygodnie widziałem przed sobą miasto, leżące jakby na innej planecie. Oddalone zaledwie o kilka kilometrów, oddzielone wąskim kanałem, który niemal mógłbym przepłynąć; a jednak dla mnie równie niedosiężne, jakby otoczone armią czołgów. Broniły go najmocniejsze bastiony, jakimi dysponuje wiek dwudziesty: mur z papieru – przepisów paszportowych i nieludzkich reguł bezdusznej biurokracji. Tkwiłem na wyspie Ellis Island, było lato 1944, a przede mną leżało miasto Nowy Jork.
Ellis Island – najłagodniejszy obóz dla internowanych, jaki znałem. Nie bito w nim i nie torturowano, nie wysyłano ludzi do gazu i nie pozbawiano ich życia nadludzką pracą. Było nawet dobre jedzenie za darmo i łóżka, w których wolno było spać. Wprawdzie wszędzie kręcili się strażnicy, ale zachowywali się niemal po przyjacielsku. W Ellis Island osadzano imigrantów, legitymujących się podejrzanymi albo niekompletnymi dokumentami. W Ameryce nie wystarczała bowiem ważna wiza amerykańskiego konsulatu w Europie – przed wjazdem musiała zostać jeszcze raz sprawdzona i potwierdzona przez urząd imigracyjny w Nowym Jorku. Dopiero wtedy wpuszczano, albo – jeśli zostało się uznanym za osobę niepożądaną – najbliższym statkiem odsyłano z powrotem. Chociaż deportacja już od dawna nie była tak prosta, jak to bywało wcześniej. W Europie trwała wojna, Ameryka brała w niej udział, niemieckie okręty podwodne polowały na Atlantyku, a statki do europejskich portów odpływały rzadko. Dla emigrantów wydalonych z kraju mogłoby to stanowić ów przysłowiowy łut szczęścia: ci, którzy swoje życie od lat obliczali zaledwie na dni i tygodnie, mogliby dzięki temu żywić nadzieję zabawienia trochę dłużej na Ellis Island, ale docierało już zbyt wiele ponurych pogłosek, by było to pociechą; pogłosek o krążących od miesięcy po oceanie statkach-widmach, pełnych zrozpaczonych Żydów, którym wszędzie, dokądkolwiek chcieliby przybić, odmawia się wjazdu. Niektórzy emigranci na własne oczy widzieli na redach zamkniętych portów kubańskich i południowoamerykańskich zrozpaczonych ludzi, krzyczących i błagających o litość, tłoczących się przy relingach poniszczonych statków – tragicznych współczesnych „Latających Holendrów” kluczących wśród okrętów podwodnych i uciekających przed ludzką bezdusznością z ładunkami żywych trupów i potępionych dusz, których jedyną zbrodnią było to, że byli ludźmi i pragnęli żyć.
Załamań nerwowych było tyle, co zawsze. Co dziwne, na Ellis Island dochodziło do nich nawet częściej niż we francuskich obozach dla internowanych, gdy niemieckie wojska i gestapo były w odległości zaledwie kilku kilometrów. Wiązało się to prawdopodobnie z koniecznością adaptacji w obliczu bezpośredniego zagrożenia życia we Francji. Było ono tak wielkie, że zapobiegało załamaniom nerwowym, natomiast tutaj, gdy ratunek – zda się tak bliski – stawał znowu pod znakiem zapytania, wyczerpanie jeszcze je raczej pogłębiało. Tu jednak nie było samobójstw, jak we Francji; nadzieja, choć nadszarpnięta już rozpaczą, była jeszcze zbyt wielka. Do załamania nerwowego mogło natomiast doprowadzić samo przesłuchanie przez niegroźnego inspektora: wtedy nieufność i czujność z lat ucieczki na chwilę jakby topniały, a pojawiająca się natychmiast kontrnieufność rychło przeradzała się w panikę, że popełniło się jakiś błąd. Jak zawsze więcej załamań zdarzało się wśród mężczyzn niż wśród kobiet.
Widok miasta, tak bliskiego, a jednocześnie tak niedosiężnego, stawał się istną torturą – dręczył, lżył, obiecywał i niczego nie dotrzymywał. Czasem, owiane strzępami chmur i otoczone hałaśliwymi statkami niczym hordą stalowych ichtiozaurów, wydawało się zawoalowanym koszmarem, jakąś piekielną fatamorganą. Późną nocą zamieniało się w odpychający bielą krajobraz księżycowy z setkami drapaczy chmur – milcząca wieża Babel, wieczorem jednak, w potopie sztucznych świateł, jawiło się na kształt rozjarzonego dywanu zawieszonego na horyzoncie, obce i budzące lęk po ciemnych, wojennych nocach w Europie; często zdarzało się, że śpiący w sypialniach uciekinierzy zrywali się, zbudzeni nagle szlochem, rzężeniem i krzykami innych śpiących, których we śnie wciąż jeszcze goniło gestapo, żandarmi i mordercy z SS. Zbierali się wtedy w małych grupkach przy oknach, mamrocząc pod nosem, albo w milczeniu patrzyli płonącymi oczyma na rozedrganą panoramę świateł tej ziemi obiecanej, Ameryki, zbratani wspólnotą odczuć, jakie zna tylko bieda – nigdy szczęście.
Miałem niemiecki paszport ważny jeszcze cztery miesiące. Opiewał na nazwisko Ludwika Sommera i był niemal prawdziwy. Odziedziczyłem go po przyjacielu, który umarł dwa lata temu w Bordeaux; ponieważ wzrost, kolor włosów i oczu się zgadzały, fałszerz paszportów w Marsylii – były profesor matematyki – poradził mi, żebym nie zmieniał w paszporcie nazwiska na swoje. Wprawdzie wśród emigrantów byli znakomici litografowie, którzy niejednemu uciekinierowi bez dokumentów spreparowali zdatny paszport, posłuchałem jednak rady Bauera i zrezygnowałem z własnego nazwiska, i tak mi już do niczego nieprzydatnego. Przeciwnie, figurowało na listach gestapo i czas najwyższy, by znikło. Tak więc mój paszport był prawie prawdziwy, tylko moja osoba i zdjęcie – podmienione. Fachowiec Bauer wytłumaczył mi zalety tej decyzji: bardzo zmieniony paszport, nawet najlepiej podrobiony, mógł się oprzeć tylko pobieżnym kontrolom – w każdym lepszym policyjnym laboratorium musiałby ujawnić swoją tajemnicę, a wtedy czekałyby mnie więzienie, deportacja lub jeszcze coś gorszego. Natomiast sprawdzenie konkretnego paszportu pod kątem jego zgodności z osobą okaziciela wymagało już znacznie więcej czasu; trzeba było bowiem ustalić dane okaziciela w urzędzie, który wystawił dokument, a to od wybuchu wojny było praktycznie niemożliwe, gdyż wszystkie połączenia z Niemcami zostały zerwane. Odtąd eksperci zalecali na ogół, żeby raczej zmienić tożsamość, ponieważ pieczątki łatwiej było skopiować niż nazwiska. Jedyną różnicę w moim paszporcie stanowiło wyznanie. Sommer był Żydem, ja – nie. Bauer uznał to za nieistotne.
„Jeśli Niemcy pana złapią, wyrzuci pan paszport – tłumaczył. – Jako nieobrzezanemu może się panu uda wykręcić i nie pójść do gazu. Z drugiej strony, podczas ucieczki uchodzić za Żyda może się okazać nawet korzystne. Nieznajomość zwyczajów mógłby pan uzasadniać tym, że już pański ojciec był wolnomyślicielem”.
Bauera złapano trzy miesiące później. Robert Hirsch na papierach hiszpańskiego konsula starał się wyciągnąć go z więzienia. Przyszedł niestety za późno. Wieczorem poprzedniego dnia Bauera odtransportowano do Niemiec.
Na Ellis Island spotkałem dwóch emigrantów, których już wcześniej poznałem przelotnie. Od czasu do czasu trafialiśmy na siebie na różnych etapach naszej _Via Dolorosa_. Owa _Via Dolorosa_ była drogą uciekinierów przed hitlerowskim reżimem. Biegła od Holandii, Belgii i Afryki Północnej – do Paryża; tam rozchodziła się w dwóch kierunkach. Jeden prowadził przez Lyon do wybrzeży Morza Śródziemnego; drugi przez Bordeaux, Marsylię, Pireneje do Hiszpanii, Portugalii i do portu w Lizbonie. Nazwę nadali jej emigranci uciekający tędy z Niemiec. Uciekali nie tylko przed hitlerowskim gestapo, musieli także kryć się przed żandarmami krajów, do których uciekali. Większość nie miała ważnych dokumentów ani wiz. Złapanych zamykano i skazywano na więzienie, a potem wydalano z kraju. Wiele państw wykazywało jednak na tyle humanitaryzmu, by nie deportować ich za niemiecką granicę, gdzie nieuchronnie zginęliby w obozach koncentracyjnych. Ponieważ tylko nieliczni uciekinierzy mogli zabrać ważne paszporty, ucieczka wielu innych trwała niemal nieprzerwanie. Bez papierów ludzie ci nie mogli też nigdzie legalnie pracować. Większość z nich była wygłodzona, wynędzniała i rozpaczliwie samotna. Dlatego też drogę swojej wędrówki nazwali _Via Dolorosa_. Jej stacjami były urzędy pocztowe w miastach i bielone mury ulic. Na poczcie próbowali znaleźć wiadomości od krewnych i przyjaciół; mury domów stawały się ich gazetami. Trafiały się tam zapiski kredą lub węglem tych, co zagubieni szukali się nawzajem, a także ostrzeżenia, wskazówki, wołanie w próżnię w czasie powszechnego zobojętnienia, a po nim, już wkrótce, miał nadejść nieuchronnie czas barbarzyństwa: wojna, w której gestapo i żandarmeria szli często ręka w rękę.
Jednego z tych dwóch emigrantów, będących na Ellis Island, spotkałem kiedyś na szwajcarskiej granicy, gdzie urzędnicy celni w ciągu jednej nocy czterokrotnie odstawiali nas do Francji, zaś francuscy pogranicznicy przepędzali z powrotem. Było bardzo zimno, w końcu udało się Rabinowitzowi, przy mojej żarliwej pomocy, namówić Szwajcarów, żeby wsadzili nas do więzienia. Szwajcarskie więzienia były opalane i uchodziły za raj, i chętnie spędzilibyśmy tam całą zimę, ale Szwajcarzy byli praktyczni. Wkrótce przerzucili nas przez Ticino do Włoch, gdzie się rozstaliśmy. Obaj emigranci uzyskali poręczenie od swoich krewnych mieszkających w Ameryce. Dlatego po kilku dniach zostali z Ellis Island zwolnieni. Żegnając się, Rabinowitz obiecał mi poszukać w Nowym Jorku znajomych z _Via Dolorosa_. Nie liczyłem na to zbytnio. Była to tylko obietnica, o której zapominało się zwykle przy pierwszym kroku na wolności.
Ale nie czułem się nieszczęśliwy. Kilka lat wcześniej w pewnym muzeum w Brukseli nauczyłem się siedzieć całymi godzinami w ukryciu, nie popadając w panikę. Potrafiłem się wówczas wprowadzać w stan sztucznej bezmyślności, graniczący z autohipnozą. W ten sposób zatapiałem się w mętnym wyobcowaniu, czyniącym znośniejsze długie czekanie w napięciu, bowiem przedziwnie schizofreniczna iluzja sprawiała, że ono zdawało się mnie nie dotyczyć. Dzięki temu nie przytłaczała mnie samotność wegetacji w bardzo ciasnej, pozbawionej światła komórce, gdzie ukrywano mnie przez kilka miesięcy. Dyrektor muzeum umieścił mnie tam, gdy gestapo przeczesywało Brukselę w poszukiwaniu emigrantów. Widywałem go tylko przez moment rankiem, kiedy przynosił mi coś do zjedzenia, i wieczorem, gdy muzeum zamykano, by wypuścić mnie z komórki. Za dnia pomieszczenie było zamknięte; tylko dyrektor miał klucz. Kiedy ktoś przechodził obok musiałem oczywiście tłumić kasłanie, kichanie i każde głośniejsze poruszenie. To było proste, ale gdyby mi rzeczywiście groziło niebezpieczeństwo, strach mógłby łatwo przerodzić się w bezładną panikę. Dlatego posuwałem się dalej, niż to było konieczne, aby w pewnym sensie mieć jeszcze niewielką rezerwę na szok i przez pewien czas zacząłem nawet ignorować zegarek, tak że niekiedy nie wiedziałem już, czy był to dzień, czy noc, zwłaszcza w niedziele, kiedy dyrektor nie przychodził do muzeum. Wkrótce jednak musiałem z tego zrezygnować, traciłem bowiem resztki równowagi i czułem, że za bardzo zbliżam się do grzęzawiska samozatracenia. I tak nigdy nie byłem od niego zbyt daleko. Ratowała mnie tylko nadzieja zemsty, a nie wiara w życie.
Tydzień później zagadnął mnie jakiś chudzielec, z wyglądu bardziej podobny do nieboszczyka. Miał przy sobie aktówkę z zielonej krokodylowej skóry, ani chybi jeden z tych adwokatów, którzy jak kruki krążyli po dużej dziennej sali.
– Czy pan jest może Ludwikiem Sommerem?
Spojrzałem na niego podejrzliwie. Odezwał się po niemiecku. – Bo co? – zapytałem.
– Jak to, nie wie pan, czy nazywa się Ludwik Sommer? – Mężczyzna wybuchnął niespodziewanie cienkim, piskliwym śmiechem. Miał niespotykanie duże, białe zęby w szarej, wymiętej, twarzy.
W okamgnieniu uświadomiłem sobie, że w moim nowym nazwisku nie było niczego do ukrycia. – To akurat wiem – odpowiedziałem – ale dlaczego pan chce to wiedzieć?
Mężczyzna zamrugał jak sowa. W końcu oświadczył: – Przychodzę z polecenia Roberta Hirscha.
Spojrzałem nań zaskoczony. – Hirscha? Roberta Hirscha?
Człowiek skinął głową. – A kogóż by?
– Robert Hirsch nie żyje – powiedziałem spokojnie.
Teraz on popatrzył na mnie nie mniej zaskoczony. – Robert Hirsch jest w Nowym Jorku. Nie dalej jak dwie godziny temu z nim rozmawiałem.
Potrząsnąłem głową. – Niemożliwe. To musiał być ktoś inny. Robert Hirsch został zastrzelony w Marsylii.
– Bzdura! To Hirsch przysłał mnie tutaj, żebym pomógł panu stąd wyjść.
Nie uwierzyłem. Podejrzewałem pułapkę ze strony inspektorów. – A skąd on wie, że tu jestem?
– Zadzwonił do niego ktoś o nazwisku Rabinowitz z informacją, że jest pan tutaj. – Mężczyzna wyjął z kieszeni wizytówkę. – Moje nazwisko Levin z kancelarii Levin i Watson. Adwokaci. Wystarczy to panu wreszcie? Jest pan piekielnie nieufny. Dlaczego? Ma pan aż tyle do ukrycia?
Odetchnąłem głęboko. Teraz mu uwierzyłem. – Po całej Marsylii krążyły wieści, że Robert Hirsch został zastrzelony przez gestapo – powiedziałem.
– Marsylia! – wycedził Levin z pogardą. – Jesteśmy w Ameryce!
– Jesteśmy? Powiodłem wzrokiem po sali z zakratowanymi oknami, pełnej emigrantów. Levin znów wybuchnął tym swoim piskliwym śmiechem. – No, może jeszcze niezupełnie. Jak widzę, nie stracił pan poczucia humoru. Pan Hirsch opowiedział nam już coś niecoś o panu. Byliście panowie razem we francuskim obozie dla internowanych, zgadza się?
Skinąłem głową. Byłem wciąż jeszcze oszołomiony. A więc Robert Hirsch żyje, myślałem. I jest w Nowym Jorku!
– Zgadza się? – Levin niecierpliwie ponowił pytanie.
Znowu kiwnąłem głową. Zgadzało się połowicznie: Hirsch był w obozie tylko pół godziny. Przyszedł tam w przebraniu oficera SS i zażądał od francuskiego komendanta wydania dwóch niemieckich emigrantów politycznych poszukiwanych przez gestapo. Zobaczył mnie wtedy, nie wiedząc, że jestem w obozie. Z kamienną twarzą zażądał również wydania mojej osoby . Komendant, przestraszony major rezerwy, który już dawno miał wszystkiego dość, uparł się tylko przy formalnym pisemnym potwierdzeniu. Hirsch mu je dał; zawsze miał ze sobą in blanco fałszywe i prawdziwe dokumenty. Pożegnał komendanta hitlerowskim pozdrowieniem, wsadził nas do swojego samochodu i z fasonem odjechał. Obaj politycy zostali rok później ponownie złapani, wpadając w gestapowską pułapkę zastawioną w Bordeaux.
– Zgadza się – powiedziałem. – Czy mogę zobaczyć materiał, który dał panu Hirsch?
Levin się zawahał. – Oczywiście. Dlaczego?
Nie odpowiedziałem. Chciałem się upewnić, czy to, co opowiedział im Robert, pokrywa się z tym, co ja zeznałem przed inspektorami. Przeczytałem pismo dokładnie i oddałem Levinowi.
– Zgadza się? – zapytał Levin jeszcze raz.
– Tak – odpowiedziałem. Wszystko wokół mnie jakby się odmieniło. Nie byłem już sam. Robert Hirsch żył. Odezwał się do mnie głos, o którym sądziłem, że zamilkł na zawsze. Wszystko nabrało innego wyrazu. Nic jeszcze nie było stracone.
– Ile ma pan pieniędzy? – zapytał adwokat.
– Sto pięćdziesiąt dolarów – odpowiedziałem ostrożnie.
Levin pokiwał łysą głową: – Trochę mało, nawet na krótki pobyt tranzytowy w drodze do Meksyku albo Kanady. Ale to da się załatwić. Rozumie pan?
– Nie. Co miałbym robić w Meksyku lub Kanadzie?
Levin pokazał znowu swoje końskie uzębienie. – Nic, panie Sommer. Najważniejsze, to najprzód mieć pana w Nowym Jorku. Najprościej byłoby wystąpić o krótkoterminową wizę tranzytową. Jak pan już będzie w USA, może pan przecież zachorować. Niezdolny do podróży. Można wtedy wystąpić z kolejnymi wnioskami. Sytuacja może się zmieniać. Najważniejsze to wstawić nogę w drzwi! Teraz pan rozumie?
– Tak.
Koło nas z głośnym płaczem przeszła kobieta. Levin wyjął z kieszeni czarne rogowe okulary i popatrzył za nią. – Przebywanie tutaj musi być rzeczywiście mało zabawne – stwierdził.
Wzruszyłem ramionami. – Mogłoby być gorzej.
– Gorzej? Jak to?
– I to o wiele gorzej – powiedziałem. – Można by, będąc tutaj, mieć na przykład raka żołądka. Albo Ellis Island mogłoby znajdować się w Niemczech i tam mogliby pańskiego ojca przybić gwoździami do podłogi, żeby wymusić na panu zeznania.
Levin wlepił we mnie wzrok. – Ma pan wyjątkowo makabryczną fantazję – powiedział po chwili.
– Ależ nie, mam tylko makabryczne doświadczenia.
Adwokat wyciągnął z kieszeni bardzo dużą, kolorową chustkę do nosa i dmuchnął jak trąba. Potem starannie złożył chustkę i schował. – Ile ma pan lat?
– Trzydzieści dwa.
– A jak długo pan ucieka?
– Od prawie pięciu.
To nie była cała prawda. Byłem w drodze dłużej, ale Ludwik Sommer, na którego paszporcie wjechałem, rozpoczął tułaczkę dopiero w 1939 roku.
– Żyd?
Kiwnąłem głową.
– Nie wygląda mi pan na Żyda – oświadczył Levin.
– Być może. Ale czy sądzi pan, że Hitler, Goebbels, Himmler i Hess mają szczególnie aryjski wygląd?
Levin ponownie wydał z siebie ten piskliwy śmiech. – Nie, doprawdy nie! Zresztą to obojętne. Po co miałby się pan podawać za Żyda, nie będąc nim? Zwłaszcza dzisiaj! Prawda?
– Być może.
– Był pan w niemieckim obozie koncentracyjnym?
– Tak – odpowiedziałem niechętnie. – Cztery miesiące.
– Ma pan może w związku z tym jakieś papiery? – zapytał Levin, patrząc na mnie bystro.
– Nie dawali tam żadnych papierów. Zostałem zwolniony, a potem uciekłem.
– Szkoda! Bardzo by się nam teraz coś takiego przydało.
Popatrzyłem na Levina. Rozumiałem go, ale mimo wszystko budził się we mnie jakiś opór, aby tak po prostu robić z tego biznes. Było to zbyt okropne. Tak okropne, że sam starałem się te przeżycia od siebie odsunąć. Nie zapomnieć, a tylko stłumić je w sobie, dopóki nie byłem w stanie zrobić z nich użytku. Oczywiście nie tu, na Ellis Island, ale kiedyś w Niemczech.
Levin otworzył teczkę i wyjął kilka kartek: – Mam świadectwa i oświadczenia ludzi, którzy pana znają. Dał mi je pan Hirsch. Wszystkie poświadczone już przez notariusza. Dla wygody przez mojego partnera, Watsona. Chce je pan zobaczyć?
Zaprzeczyłem. Znałem te zeznania jeszcze z Paryża. Robert Hirsch był w tym mistrzem. Teraz nie chciałem nawet na nie spojrzeć. Instynkt mówił mi, że przy całym uśmiechu losu, jakim obdarzył mnie tego dnia, powinienem jednak coś zostawić przypadkowi. Emigranci zrozumieliby mnie natychmiast. Kto walczy, mając minimalną szansę, jedną na sto, musi liczyć na szczęście. Byłoby jednak bez sensu tłumaczyć to teraz Levinowi.
Adwokat, zadowolony, schował papiery. – Musimy jeszcze znaleźć kogoś, kto zagwarantuje, że w czasie pobytu tutaj nie stanie się pan ciężarem dla naszego państwa. Czy zna pan tu może kogoś?
– Nie. Nikogo.
– A może Robert Hirsch kogoś zna?
– Tego nie wiem.
– Już on kogoś znajdzie – powiedział Levin z zadziwiającą pewnością. – Jest w tych sprawach bardzo obrotny. Gdzie będzie pan mieszkał w Nowym Jorku? Pan Hirsch proponuje hotel Rausch. On też tam dawniej mieszkał.
Milczałem. – Panie Levin – powiedziałem po chwili. – Czy chce mi pan przez to powiedzieć, że ja naprawdę stąd wyjdę?
– Dlaczegóż by nie? Po to tu jestem.
– Pan naprawdę w to wierzy?
– Oczywiście. Pan nie?
Zamknąłem oczy. – Tak – powiedziałem po chwili. – Ja też.
– No więc. Nigdy nie tracić nadziei!
Potrząsnąłem głową.
– No, widzi pan! Nigdy nie tracić nadziei – stara, dobra amerykańska zasada! Rozumie pan?
Potaknąłem. Nie miałem ochoty wyjaśniać temu nieświadomemu rzeczy wychowankowi legalnego prawa, jak niszcząca może być nadzieja. Mogła zniweczyć wytrzymałość osłabionego serca, jak chybione ciosy resztkę sił przegrywającego boksera. Widziałem więcej ludzi ginących z powodu zawiedzionej nadziei niż w wyniku rezygnacji, zwiniętej jak jeż, koncentrującej się na samym przeżyciu i nie zostawiającej już miejsca na cokolwiek innego.
Levin zamknął teczkę. – Teraz złożę te rzeczy u inspektorów. Za kilka dni przyjdę znowu. Głowa do góry! Uda się. − Wciągnął nosem powietrze. − Jaki tu zapach! Jak w źle dezynfekowanym szpitalu.
– Pachnie biedą, urzędem i rozpaczą – powiedziałem.
Levin zdjął okulary i potarł oczy. – Rozpaczą? – zapytał ironicznie. – To ona ma zapach?
– Jest pan szczęśliwym człowiekiem, skoro pan tego nie wie – odpowiedziałem.
– No, no, pana pojęcie szczęścia jest bardzo pojemne.
Nie odpowiedziałem; nie było sensu uświadamiać mu, że pojęcie szczęścia nie może być zbyt pojemne i że właśnie na tym polega tajemnica przeżycia. Levin wyciągnął swoją dużą, kościstą dłoń. Chciałem zapytać, ile to wszystko będzie kosztowało, ale milczałem. Z lęku, że można zadać za wiele pytań i wszystko zepsuć. Levina przysłał mi Hirsch. To wystarczy.
Wstałem i patrzyłem za odchodzącym adwokatem. Nie wierzyłem jego zapewnieniu, że wszystko się uda. Zbyt duże miałem doświadczenie i za często dawałem się robić w konia. A jednak czułem, że ogarnia mnie narastające podniecenie, nad którym nie mogę zapanować. To nie była tylko myśl, że Robert Hirsch żyje i jest w Nowym Jorku. To było coś, przed czym jeszcze kilka minut temu broniłem się niemal pazurami, nauczony przez los nieufności: rozpaczliwa nadzieja. Pojawiła się nagle, cicha, szalona, nieusprawiedliwiona, utajona nadzieja na wolność. Jaką wolność? Od czego? Po co? – tego nie wiedziałem. Była to nie do końca sprecyzowana nadzieja, która w moim najgłębszym _Ja_ budziła tak prymitywną żądzę życia, że działo się to prawie poza moją świadomością. Gdzież się podziała moja apatia? Gdzie czujność? Gdzie z trudem zbudowana sztuczna obojętność? Nie miałem pojęcia.
Odwróciłem się i zobaczyłem przed sobą kobietę, tę, która przedtem płakała. Teraz trzymała za rękę małego rudzielca jedzącego banana.
– Co oni pani zrobili? – spytałem
– Nie chcą wpuścić mojego dziecka – wyszeptała.
– Dlaczego?
– Oni mówią, że on – zawahała się – że on jest niedorozwinięty – dokończyła pospiesznie. – Ale jemu się poprawi! Po tym wszystkim, cośmy przeżyli!? On nie jest idiotą! On jest tylko zapóźniony! Jemu się poprawi. Muszą mu dać trochę czasu! On nie jest umysłowo chory. Ale ci tam nie dowierzają!
– Czy był przy tym lekarz?
– Tego nie wiem.
– Musi pani zażądać lekarza. Lekarza specjalisty. On pani może pomóc.
– Jak mogę zażądać specjalisty – mruknęła kobieta. – Jestem biedna.
– Musi pani o niego wystąpić. Tutaj można.
Chłopiec zwinął starannie skórkę banana i włożył ją do kieszeni spodni.
– On jest taki porządny – wyszeptała matka. – Niech pan tylko spojrzy, jaki jest porządny. No to jak może być wariatem?
Popatrzyłem na chłopca. Wydawało się, że nie słyszy słów matki. Jego dolna warga była obwisła, czochrał się teraz po płonących włosach. Przez oczy przeświecało słońce, jakby były ze szkła. – Dlaczego nie chcą go wpuścić? – rozpaczała matka. – Przecież on jest jeszcze biedniejszy niż ci ludzie tutaj.
Na to nie było odpowiedzi. – Wielu jednak wpuszczają – powiedziałem w końcu. – Prawie wszystkich. Każdego ranka kogoś stąd wypuszczają. Musi pani mieć cierpliwość.
Mówiąc to, gardziłem sobą w duchu. Czułem, że chcę uciec od tych oczu, które w swojej biedzie patrzyły na mnie z nadzieją, jakbym rzeczywiście znał radę. Nie znałem żadnej. Zakłopotany sięgnąłem do kieszeni, wyjąłem jakieś pieniądze i wcisnąłem je apatycznemu chłopcu do ręki. – Weź, kup sobie coś!
Był to stary sposób emigrantów; próba przekupienia losu naiwnym gestem. Natychmiast ogarnęło mnie uczucie wstydu. Groszowy humanitaryzm kontra moja wolność, pomyślałem. Co jeszcze? Czy wraz z nadzieją pojawiła się też jej przekupna bliźniaczka – obawa? I jeszcze bardziej skorumpowana ich krewniaczka – tchórzliwość?
Tej nocy źle spałem. Długo stałem przy oknie, za którym północna zorza Nowego Jorku drgała i migotała, i myślałem o swoim złamanym życiu. Nad ranem zasłabł jakiś mężczyzna. Cienie zdenerwowanych ludzi przemykały wokół jego łóżka. Ktoś szukał nitrogliceryny. Stary człowiek zgubił całe jej opakowanie. – On nie może zachorować – szeptali jego krewni – bo wszystko będzie stracone! Jutro rano musi wstać!
Nie znaleźli pudełka, ale pomógł im melancholijny Turek z długą brodą. Tak więc rano stary człowiek powlókł się jednak do dziennej sali.Rozdział III
III
Poszedłem do Hirscha już w południe. Nie chciałem dłużej czekać. Zastałem mały sklepik z dwiema witrynami, w których wystawione były aparaty radiowe, elektryczne żelazka, suszarki do włosów, miksery i elektryczne garnki; wszędzie błyszczał metal i chrom – ale drzwi były zamknięte. Czekałem jakiś czas; potem przyszło mi na myśl, że Robert Hirsch prawdopodobnie poszedł coś zjeść. Trochę zawiedziony zawróciłem. Sam poczułem nagle ostry głód. Rozejrzałem się bezradnie. Chciałem coś zjeść, lecz nie wydać przy tym za dużo pieniędzy. Na najbliższym rogu zobaczyłem sklep wyglądający jak apteka. Na wystawie stały przyrządy do irygacji, butelki z wodą toaletową i reklamy aspiryny; ale przez otwarte drzwi widziałem bar, i jedzących przy nim ludzi.
– Co podać? – zapytał mnie zza lady niecierpliwym tonem ubrany na biało chłopiec.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Po raz pierwszy zamawiałem coś w Ameryce. Pokazałem na talerz sąsiada. – Hamburger? – szczeknął chłopiec.
– Hamburger – odpowiedziałem zaskoczony. Nie spodziewałem się, że moje pierwsze angielskie słowo będzie brzmiało po niemiecku.
Hamburger był soczysty i dobry. Zjadłem do niego dwie bułeczki. Chłopiec szczeknął coś znowu. Nie rozumiałem tych jego _staccato_, ale zobaczyłem, że mój sąsiad je teraz lody. Znowu wskazałem na jego talerz. Lodów nie jadłem od lat. Ale chłopiec na tym nie poprzestał. Wskazał na długą tablicę wiszącą za nim i zaszczekał coś trochę głośniej.
Sąsiad popatrzył na mnie. Miał łysinę i wąsy jak mors. – Jaki rodzaj? – powiedział do mnie powoli jak do dziecka.
– To co zwykle – odpowiedziałem, żeby mieć spokój.
Mors uśmiechnął się. – Mają tutaj aż 42 rodzaje lodów – stwierdził.
– Co takiego?
Człowiek wskazał na tablicę. – Niech pan sobie coś wybierze.
Odcyfrowałem słowo „pistacje”. W Paryżu wędrowni sprzedawcy dywanów oferowali orzechy pistacji przy kawiarnianych stolikach. W postaci lodów ich nie znałem. – Pistacje – powiedziałem. – I orzech kokosowy.
Zapłaciłem i powoli wyszedłem. Po raz pierwszy jadłem w aptece. Minąłem lady z receptami i lekarstwami. Można tu było również kupić gumowe rękawiczki, książki i złote rybki. Co za kraj, pomyślałem, wychodząc na ulicę. Czterdzieści dwa gatunki lodów, wojna, i żadnego żołnierza.
Wróciłem do hotelu Rausch. Już z daleka rozpoznałem jego obdrapany, marmurowy front, w tym morzu obcości wydał mi się czymś w rodzaju chwilowej ojczyzny. Władimira Meukoffa nie zastałem. Nie było zresztą nikogo. Hotel był jak wymarły. Minąłem mały hol z pluszowymi meblami i kilkoma donicami palm w opłakanym stanie. Tutaj również nie było nikogo. Wziąłem klucze, poszedłem do swojego pokoju i położyłem się w ubraniu na łóżku, aby się zdrzemnąć. Obudziłem się, zupełnie nie wiedząc, gdzie jestem. Śniło mi się coś, a był to sen ciężki i wstrętny. Pokój wypełniał teraz różowawy, unoszący się zmierzch. Wstałem i wyjrzałem przez okno. Na dole dwóch Murzynów wynosiło pojemniki ze śmieciami. Jedna z pokryw odpadła i grzechotała na betonie. Przypomniałem sobie, co mi się śniło. Łudziłem się, że ten cały balast nie podąży za mną przez ocean. Zszedłem na dół, Meukoff już był; siedział przy stole w towarzystwie bardzo drobnej, starej kobiety i machał do mnie. Spojrzałem na zegarek. Była już pora pójść do Roberta Hirscha. Spałem dłużej, niż sądziłem.
Przed sklepem Hirscha tłoczyła się gromadka ludzi. Pomyślałem o wypadku albo o policji; to była zawsze pierwsza myśl. Szybko przecisnąłem się przez tłumek, a wtedy usłyszałem nagle jakiś tubalny głos. Trzy głośniki stały teraz w oknie, a drzwi do sklepu były otwarte na oścież. Dźwięk dochodził z głośników. Sklep był ciemny i pusty.
Nagle zobaczyłem Hirscha. Stał na dworze wśród słuchaczy. Natychmiast rozpoznałem jego pociągłą twarz okoloną rudymi włosami. Nie zmienił się. – Robert – powiedziałem cicho tuż za nim, mimo potężnego dźwięku dobiegającego z trzech głośników.
Nie usłyszał mnie. – Robert! – zawołałem głośniej. – Robert!
Odwrócił się szybko. W jednej chwili zmienił się na twarzy. – Ludwik! To ty? Kiedyś tu dotarł?
– Dziś rano. Już tu raz byłem, ale nikogo nie zastałem.
Uścisnęliśmy sobie ręce. – Jak dobrze, że jesteś! – powiedział. – Sakramencko dobrze, Ludwiku! Już myślałem, że nie żyjesz.
– To samo myślałem o tobie, Robercie. Po Marsylii krążyły takie wieści. Byli nawet ludzie, którzy mieli jakoby widzieć, jak ciebie zastrzelono.
Hirsch roześmiał się. – Emigranckie gadanie! Zresztą ponoć żyje się dłużej, jeśli zostanie się wielokrotnie uznanym za zmarłego. Dobrze, że jesteś, Ludwiku. – Wskazał na potrójną baterię głośników w oknie. – Mówi Roosevelt! – powiedział. – Twój wybawiciel. Posłuchajmy.
Kiwnąłem głową. Potężny głos zagłuszyłby każdą emocję. Nie mieliśmy zresztą zwyczaju ich okazywać; na _Via Dolorosa_ ludzie wielokrotnie tracili się z oczu i odnajdywali bądź nie, więc traktowało się takie przypadki bardziej rzeczowo i przeżywano je w milczeniu, udając, jakby były codziennością. Umierało się, było chwytanym, albo któregoś dnia znowu się kogoś znienacka spotykało. Żyło się, i to wystarczało. Wystarczało w Europie, pomyślałem. Tutaj było inaczej. Byłem zdenerwowany, ponieważ prawie niczego nie rozumiałem z tego, co mówił prezydent.
Widziałem, że Hirsch też nie słucha zbyt uważnie. Obserwował ludzi przed wystawą. Większość z nich słuchała obojętnie, kilka osób robiło uwagi. Jakaś tęga kobieta z upiętymi wysoko blond włosami roześmiała się w pewnej chwili, z pogardą wykrzywiając twarz i, puknąwszy się w czoło, odeszła kołysząc biodrami. – _They should kill that bastard!_ – powiedział przez zaciśnięte zęby stojący obok mnie mężczyzna w sportowej kurtce w kratę.
– Co znaczy _kill_ – zapytałem Hirscha.
– Zabijać – odpowiedział z uśmiechem. – Mordować. To powinieneś wiedzieć.
W tej samej chwili głośniki umilkły.
– Dlatego pewnie włączyłeś wszystkie trzy aparaty, jako rodzaj obowiązkowego wychowania w tolerancji? – zapytałem.
Skinął głową. – Moja dawna słabość, Ludwiku. Wciąż jeszcze nie mogę się jej pozbyć. Ale to sprawa beznadziejna. Wszędzie!
Ludzie rozeszli się szybko. Tylko człowiek w sportowej kurtce pozostał. – Co wy tam tak szwargoczecie? – warknął. – Po niemiecku?
– Po francusku – odpowiedział Hirsch spokojnie, a rozmawialiśmy po niemiecku. – W języku pańskich sprzymierzeńców – dodał.
– Ładni sprzymierzeńcy! Dla nich prowadzimy wojnę. Wszystko to wina Roosevelta!
Człowiek odszedł chwiejnym krokiem. – Wciąż to samo – powiedział Hirsch. – Ksenofobia, typowy przejaw prymitywizmu. – Potem spojrzał na mnie. – Schudłeś, Ludwiku! I postarzałeś się trochę. Myślałem, że nie żyjesz! Dziwne, że zawsze tak się myśli, kiedy długo się o kimś nie słyszy. Przecież wcale nie jesteśmy tacy starzy!
Roześmiałem się. – To wina naszego przeklętego życia, Robercie.
Hirsch był mniej więcej w moim wieku. Trzydzieści dwa lata, ale wyglądał o wiele młodziej. Był szczuplejszy i niższy ode mnie. – Ja też byłem przekonany, że nie żyjesz – powiedziałem.
– Tę pogłoskę sam rozpuściłem, żeby mi było łatwiej uciec – przyznał. – A pora już była najwyższa.
Weszliśmy do sklepu, radio nadawało ckliwą reklamę jakiegoś cmentarza, zachwalając jego suchą, piaszczystą ziemię i wspaniałe widoki – tyle zrozumiałem.
Hirsch wyłączył radio i wyjął z małej lodówki szklaneczki, lód i butelkę. – Mój ostatni absynt – oświadczył. – Właściwy dzień, żeby go otworzyć.
– Absynt? Prawdziwy?
– Skąd, żaden tam prawdziwy! Typowy erzac, jak wszystko. Pernod, ale jeszcze z Paryża. _Salute_, Ludwiku! Bo jeszcze żyjemy!
– _Salute_, Robercie! – Nienawidziłem pernodu; smakował lukrecją i anyżkiem. – Gdzie byłeś pod koniec we Francji? – zapytałem.
– Ukrywałem się trzy miesiące w prowansalskim klasztorze. Braciszkowie byli czarujący. Chętnie zrobiliby ze mnie katolika, ale nie upierali się przy tym. Poza mną ukrywali się tam jeszcze dwaj zestrzeleni angielscy piloci. Dla bezpieczeństwa nosiliśmy wszyscy trzej habity. Wykorzystałem czas do odświeżenia angielszczyzny. Stąd mój lekko oksfordzki akcent: tam wychowali się piloci. Czy Levin zabrał ci wszystkie pieniądze?
– Nie. Ale to, co mi przysłałeś.
– Dobrze! Dlatego posłałem je przez niego. – Hirsch roześmiał się. – Tu jest druga część, której ci nie posłałem. W przeciwnym razie też by ci to zabrał.
Wyjął dwa banknoty pięćdziesięciodolarowe i wsunął mi do kieszeni.
– Jeszcze niczego nie potrzebuję – zaoponowałem. – Na razie mam dosyć. Więcej niż w Europie! Pozwól mi spróbować, czy dam sobie radę sam.
– Nonsens, Ludwiku! Znam twój „majątek” dokładnie. Poza tym jeden dolar w Ameryce ma wartość o połowę mniejszą niż w Europie; za to być biednym w Ameryce jest dwukrotnie bardziej uciążliwe niż gdzie indziej. Czy słyszałeś coś o Josefie Richterze? Był w Marsylii, gdy ja kierowałem się w stronę Hiszpanii.
Skinąłem głową. – Właśnie tam go złapali. Przed amerykańskim konsulatem. Nie zdążył schronić się w budynku. Wiesz przecież, jak tam było.
– No pewnie – powiedział Hirsch.
Okolice konsulatów były we Francji ulubionymi terenami łowów dla gestapo i żandarmerii. Większość emigrantów próbowała tam zdobyć wizy. Dopóki przebywali w eksterytorialnych budynkach, byli bezpieczni, ale po wyjściu z nich często bywali aresztowani.
– A Werner? – spytał. – Co się z nim stało?
– Gestapo. Połamali mu kości, a potem go wywieźli.
Nie zapytałem Roberta Hirscha, jak udało mu się uciec z Francji. On mnie też o to nie pytał. To był dawny nawyk: czego się nie wiedziało, tego nie można było zdradzić; a nikt nie był pewny, czy by przetrzymał nowoczesne tortury.
– Co za naród! – powiedział Hirsch nagle. – Co za przeklęty naród, który tak prześladuje swoich uciekinierów! Do nich się przecież w końcu zaliczamy!
Patrzył przed siebie. Przez chwilę milczeliśmy obaj. – Robercie, powiedz mi – odezwałem się wreszcie – kto to jest Tannenbaum?
Otrząsnął się z myśli. – Tannenbaum jest żydowskim bankierem – odpowiedział. – Mieszka tu od lat. Bogaty. I bardzo nam życzliwy, jeśli się go trochę popchnie.
– Dobrze, Robercie. W takim razie kto go do mnie popchnął? Ty? Pewnie znowu przez to obowiązkowe wychowanie dla ludzkości?
– Nie, Ludwiku. Nie ja, a najwrażliwsza emigrancka dusza na świecie: Jessie Stein.
– Jessie? To ona też tu jest? Kto ją sprowadził?
Hirsch roześmiał się. – Sama się sprowadziła. Powiem nawet, że zupełnie sama. I w dodatku urządziła się całkiem wygodnie. Wręcz luksusowo. Przyjechała do Ameryki jak kiedyś Vollberg do Hiszpanii. Spotkasz tu jeszcze więcej znajomych. Nawet w hotelu Rausch. Nie wszyscy na szczęście zginęli czy zostali uwięzieni.
Dwa lata temu Vollberg przez kilka tygodni oblegał francusko-hiszpańską granicę. Nie mógł dostać ani wizy wyjazdowej z Francji, ani wizy wjazdowej do Hiszpanii. Podczas gdy inni emigranci wspinali się tajnymi ścieżkami przez granicę w Pirenejach, Vollberg, który nie umiał się wspinać, w rozpaczy wynajął starego rolls-royce’a, mającego jeszcze zapas benzyny na trzydzieści kilometrów, i wjechał do Hiszpanii główną trasą. Właściciel samochodu jechał z nim jako kierowca. Pożyczył Vollbergowi swój najlepszy garnitur razem z odznaczeniami wojennymi, które tenże dumnie demonstrował rozparty na tylnym siedzeniu. Kalkulacja nie zawiodła. Żaden z celników nie zapytał domniemanego właściciela rolls-royce’a o wizę. Za to wszyscy tłoczyli się wokół silnika, a Vollberg życzliwie im objaśniał.
– Jessie Stein przybyła do Nowego Jorku również rolls-royce’em? – zapytałem.
– Nie, Ludwiku. Ale ostatnim rejsem Queen Mary przed wybuchem wojny. Gdy przybyła, jej wiza ważna była jeszcze tylko dwa dni. Potem została przedłużona na sześć miesięcy. A następnie co sześć miesięcy dalej.
W tym momencie dech mi zaparło i popatrzyłem na Hirscha. – Czy coś takiego jest w ogóle możliwe? – zapytałem. – Można dostać przedłużenie wizy? Turystycznej też?
– Tylko turystycznej. Pozostałych nie trzeba przedłużać – wyjaśniał cierpliwie. – To są prawdziwe wizy wjazdowe w tzw. systemie kwotowym; pierwszy stopień do otrzymania obywatelstwa po pięciu latach. System kwotowy wydłużono na następne dziesięć lub dwadzieścia lat! Z taką wizą możesz nawet pracować, nie to, co z wizą turystyczną. A twoja, na jak długo jest ważna?
– Osiem tygodni. Czy myślisz, że można by ją przedłużyć?
– Czemu nie? Levin i Watson są dość skuteczni.
Usiadłem na krześle swobodniej. Poczułem wreszcie całkowite odprężenie. Po raz pierwszy od wielu lat. Hirsch popatrzył na mnie. Roześmiał się. – A więc dziś wieczór będziemy świętować twoje wejście w mieszczańską fazę emigracji – powiedział. – Chodźmy zatem coś zjeść. Czas _Via Dolorosa_ minął, Ludwiku.
– Minął do jutra. Potem muszę rozpocząć polowanie na pracę i natychmiast znowu złamię prawo. Nie wiesz przypadkiem, jakie są nowojorskie więzienia?
– Demokratyczne. Niektóre nawet z radiem. Jeśliby go nie było, to ci dostarczę.
– Czy tu, w Ameryce, są również obozy dla internowanych?
– Tak. Ale dla odmiany głównie dla osób podejrzanych o nazizm.
– Fortuna kołem się toczy. Gdzie pójdziemy coś zjeść? Czyżby znów do apteki? Byłem w południe w takiej jednej. Bardzo pożyteczna. Były tam prezerwatywy i czterdzieści dwa gatunki lodów.
Hirsch roześmiał się. – To był _drugstore_. Nie, dzisiaj pójdziemy gdzie indziej.
Zamknął drzwi do sklepu.
– To twój sklep? – zapytałem.
Potrząsnął głową. – Jestem tu tylko małym, zwyczajnym sprzedawcą – stwierdził gorzko. – Nudnym sprzedawcą od rana do wieczora. Któż by pomyślał!
Nie odpowiedziałem. Byłbym wielce rad, mogąc być sprzedawcą. Wyszliśmy na ulicę. Między domami wisiała nikła wieczorna zorza, jakby znalazła się tu przypadkiem. Na jasnym niebie warczały dwa samoloty. Nikt nie zwracał na nie uwagi, nie wpadano w popłochu do bram, nie rzucano się na ziemię. Zapłonął podwójny rząd ulicznych latarń. Po ścianach budynków pięły się niczym małpy kolorowe neony reklam, to w górę, to w dół. O tej porze w Europie było wszędzie ciemno, jak w kopalni węgla. – To naprawdę nie jest wojna – zauważyłem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki