Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Nabór - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 marca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nabór - ebook

Nabór to ostatnia część trylogii zapoczątkowanej przez Zamęt i Odwet, w której łączą się wątki i powracają bohaterowie tetralogii Nielegalni.

Rośnie napięcie między Iranem i USA, świat stoi na progu wielkiej wojny. W Polsce do władzy wrócił autorytarny premier Bolecki, Sekcja została rozwiązana, a prokuratura szuka haków na Romana Leskiego.

Tymczasem Dima uzyskuje z Rosji informację, która elektryzuje Konrada Wolskiego i Sarę Korską. Dawny Wydział Q i rozwiązana Sekcja łączą siły, by rozwiązać ten problem. Do akcji wraca również Jagan.

Zaczyna się wyścig z czasem, bo sytuacja międzynarodowa pogarsza się z każdym dniem.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8143-384-6
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Hani Orahi uro­dził się w isfa­hań­skim szpi­talu Al-Zahra sześć tygo­dni przed cza­sem, więc leka­rze nie dawali mu dużej szansy na prze­ży­cie. Ale Hani bar­dzo chciał żyć i wsparty żar­li­wymi modli­twami rodzi­ców i czte­rech star­szych braci jakimś cudem prze­trzy­mał kry­zys. Zapła­cił jed­nak za to poważną wadą wzroku, co rodzina, wdzięczna za wiel­kie szczę­ście, jakie ją spo­tkało, uznała za nie­wy­gó­ro­waną cenę.

Dla­tego pierw­sze oku­lary dostał, zanim zaczął racz­ko­wać. Od tej pory oku­lary stały się jego zna­kiem roz­po­znaw­czym. Nie­dawno skoń­czył trzy­dzie­ści lat, ale wciąż wyglą­dał jak pod­ro­stek i tak też był trak­to­wany przez sąsia­dów. Nosił teraz mocne szkła korek­cyjne w cięż­kich opraw­kach, które cią­gle popra­wiał pal­cem wska­zu­ją­cym.

Hani był naj­młod­szym i naj­bar­dziej uko­cha­nym z pię­ciu synów nie­wi­do­mego Nadira. Ojciec stra­cił wzrok pod­czas wybu­chu pieca do wytopu metalu. Rodzina Ora­hich od zawsze miesz­kała w Isfa­ha­nie i zaj­mo­wała się rze­mieśl­ni­czą pro­duk­cją cyno­wych naczyń, które z tru­dem sprze­da­wała na oko­licz­nych baza­rach. Po wypadku Nadira rodzinną firmę prze­jął średni syn Omar, ale inte­resy zaczęły iść jesz­cze gorzej.

Pięć lat wcze­śniej dzięki soli­dar­nemu wysił­kowi całej rodziny Hani ukoń­czył fizykę na Uni­wer­sy­te­cie Tehe­rań­skim i został pierw­szym Ora­him z dyplo­mem. W tym samym roku, zaraz po zakoń­cze­niu świę­tego mie­siąca muhar­ram, zło­żył dekla­ra­cję do Kor­pusu Męczen­ni­ków słu­żą­cych Siłom Ghods.

Kilka dni przed­tem w walce z ISIS zgi­nął pod Aleppo jego naj­star­szy brat Moha­med, żoł­nierz Straż­ni­ków Rewo­lu­cji. Hani uznał zatem, że swoje życie winny jest Repu­blice Islam­skiej i pro­ro­kowi Allaha, któ­remu poświę­cony był pier­wo­rodny Nadira. Ojciec na pewno zro­zu­miałby tę decy­zję – powta­rzał sobie Hani – bo prze­cież on też wal­czył nad Szatt al-Arab w sze­re­gach męczen­ni­ków.

Po kilku dniach Hani otrzy­mał uro­czy­sty list od gene­rała Haru­miego, z wyra­zami uzna­nia i wdzięcz­no­ści za patrio­tyczną postawę, ale naj­bar­dziej utkwił mu w pamięci numer. Został osiem­dzie­siąt sie­dem tysięcy dwie­ście trzy­dzie­stym szó­stym żoł­nie­rzem Maho­meta, czyli Wybra­nym. Tylu wier­nych goto­wych oddać życie dla Allaha zgło­siło się przed nim do Kor­pusu Męczen­ni­ków, a każdy był żywą bombą, którą można było zde­to­no­wać w dowol­nym miej­scu na świe­cie.

Wybrani to jedyna praw­dziwa i naj­po­tęż­niej­sza Armia Boga, uwa­żał Hani i był dumny ze swo­jej decy­zji. Kiedy więc dostał wezwa­nie, ucie­szył się, że wkrótce wypełni swoją misję i spo­tka brata. Już od kilku mie­sięcy czuł, że tak się sta­nie, wystar­czyło obser­wo­wać wia­do­mo­ści. Przy­na­leż­ność do Wybra­nych była ści­śle tajna i nikt w rodzi­nie nie wie­dział o jego pla­nach. Hani spa­ko­wał więc swój ple­cak, kupił bilet na auto­bus i poje­chał do Meszhedu.

W taj­nym ośrodku Sił Ghods gdzieś na przed­mie­ściach prze­szedł kil­ku­dniowy kurs, który tylko pozor­nie miał go przy­go­to­wać do reali­za­cji zada­nia. Hani szybko się zorien­to­wał, że cho­dziło głów­nie o usta­le­nie, czy jest wystar­cza­jąco zde­ter­mi­no­wany. Roz­mowy z ofi­ce­rami i muł­łami miały go utwier­dzić w prze­ko­na­niu, że doko­nał jedy­nego słusz­nego wyboru.

Na początku był nieco roz­cza­ro­wany, bo i bez dodat­ko­wych argu­men­tów cie­szył się ze swo­jej misji. Nikomu o tym nie powie­dział, ale bar­dzo mu się podo­bał kryp­to­nim, który otrzy­mał. „Orzeł” brzmiał dum­nie, walecz­nie i szla­chet­nie, więc drobny Hani w korek­cyj­nych oku­la­rach poczuł przy­pływ wiary w sie­bie. Rozu­miał, że nie każdy jest tak rze­telny jak on i może nie wie­dzieć, na co się decy­duje. Ale on wie­dział: „Orła” musiał wybrać Allah.

Nie miał poję­cia, kiedy ani dokąd poje­dzie, ale się nie dopy­ty­wał, cho­ciaż go nie­po­ko­iło, czy misja aby na pewno będzie wystar­cza­jąco zaszczytna. Zale­żało mu, by ojciec, matka i bra­cia byli z niego dumni tak jak z Moha­meda i mogli podzi­wiać jego wielki por­tret na któ­rejś z kamie­nic Isfa­hanu albo rzeźbę w izbie pamięci.

Hani zamel­do­wał się we wska­za­nym pen­sjo­na­cie Irbis na przed­mie­ściach Bej­rutu jako oby­wa­tel turecki i zgod­nie z pla­nem zaczął ocze­ki­wać na dal­sze instruk­cje. Po trzech dniach przy­szedł do niego jakiś męż­czy­zna i bez słowa wrę­czył mu kopertę, w któ­rej znaj­do­wał się węgier­ski pasz­port na nazwi­sko Sándor Kósa, bilet na samo­lot do Bel­gradu i trzy tysiące euro. Na załą­czo­nej kartce było zapi­sane w punk­tach, co ma robić dalej. Nie­zna­jomy zabrał jego turecki pasz­port, tele­fon i wyszedł. Od tej pory Hani miał kate­go­ryczny zakaz uży­wa­nia tele­fonu komór­ko­wego i korzy­sta­nia z inter­netu. Pła­cić miał tylko gotówką o niskich nomi­na­łach.

Roz­po­czął się kolejny etap w dro­dze do raju – pomy­ślał Hani i ucie­szył się, że jedzie do Europy. Jego misja nabie­rała coraz więk­szego zna­cze­nia.

Kon­trolę pasz­por­tową na lot­ni­sku Tesli prze­szedł bez pro­ble­mów. Sam był zasko­czony, że się nie dener­wo­wał, jakby czuł nad sobą opiekę Allaha. Funk­cjo­na­riu­szowi straży gra­nicz­nej patrzył pro­sto w oczy i uśmiech­nął się szcze­rze. Na pyta­nie, czy ma coś nie­zgod­nego z pra­wem, odpo­wie­dział, że nic, i poczuł coś na kształt roz­ba­wie­nia. Prze­cież on sam był bombą nie­zgodną z żad­nym ziem­skim pra­wem!

Z lot­ni­ska wziął tak­sówkę i poka­zał kie­rowcy zapi­sany na kartce adres hostelu. Doje­chali w ciągu trzech kwa­dran­sów. Hani ni­gdy nie był w Bel­gra­dzie i nie miał nawet poję­cia, w jakiej czę­ści mia­sta się znaj­duje.

Wyj­rzał przez okno. Ciemno, pusta jezd­nia była ledwo oświe­tlona. Padał deszcz, a po dru­giej stro­nie ulicy maja­czył kolo­rowy neon. Hani znał nieco rosyj­ski, więc odczy­tał, że to restau­ra­cja. Spoj­rzał na zega­rek: minęła osiem­na­sta. Dopiero teraz przy­po­mniał sobie, że od śnia­da­nia nic nie jadł, i nagle poczuł głód. Przez cały dzień wyda­wało mu się, że jest spo­kojny, nie dener­wuje się, panuje nad sobą. A jed­nak orga­ni­zmu nie oszu­kasz – pomy­ślał. Stres musiał stłu­mić uczu­cie głodu.

Posta­no­wił zjeść coś solid­nego i napić się praw­dzi­wego piwa, teraz mógł, bo pozwa­lała mu na to takijja. Pole­cono mu wpraw­dzie cze­kać w hostelu, uni­kać kon­tak­tów z miej­sco­wymi i zacho­wy­wać się tak, by nie zwra­cać na sie­bie uwagi, ale jed­nak musiał coś zjeść. Wło­żył kurtkę, nacią­gnął weł­nianą czapkę i wyszedł.

Restau­ra­cja nazy­wała się Jovanka. Było w niej ponuro i cuch­nęło tyto­niem zmie­sza­nym ze smrod­kiem alko­ho­lo­wej uryny. W kącie dwóch roz­bu­dzo­nych pija­ków prze­pi­jało do sie­bie, więc Hani usiadł pod oknem po prze­ciw­nej stro­nie. Po chwili pod­szedł bar­czy­sty kel­ner w bia­łej koszuli opię­tej na wło­cha­tej piersi i ode­zwał się po serb­sku, wydy­ma­jąc mię­si­ste usta.

– Popro­szę kartę i piwo – powie­dział Hani cicho po angiel­sku.

Kel­ner popa­trzył podejrz­li­wie i mimo swo­jej wagi zwin­nie okrę­cił się na pię­cie. Po chwili wró­cił z kartką, która odgry­wała rolę karty dań, i obce­sowo poło­żył ją na sto­liku. Obok posta­wił kufel spie­nio­nego piwa.

Menu było po serb­sku i zawie­rało tylko sie­dem pozy­cji, więc Hani, posił­ku­jąc się swoim sła­bym rosyj­skim, pró­bo­wał coś wyczy­tać. Nic jed­nak nie zro­zu­miał.

W ciągu kilku minut wypił kufel piwa. Sma­ko­wało mu jak ni­gdy wcze­śniej. Nie­raz pił w Ira­nie piwo bez­al­ko­ho­lowe i nawet kilka razy na stu­diach nor­malne, ale to nie było to, co dostał teraz. Kiedy więc kel­ner pod­szedł, żeby przy­jąć zamó­wie­nie, Hani od razu popro­sił o drugi kufel. Danie wska­zał pal­cem na chy­bił tra­fił.

Po chwili drobny Hani poczuł, że lekko kręci mu się w gło­wie, ale to było przy­jemne dozna­nie. Nagle wszystko wokół stało się pozy­tywne, wręcz sym­pa­tyczne, i zapra­gnął z kimś poroz­ma­wiać. O czym­kol­wiek, chciał po pro­stu zbli­żyć się do jakie­goś czło­wieka.

Nawet nie zauwa­żył, kiedy sta­nęło przed nim dru­gie piwo. Chwy­cił obu­rącz ciężki kufel i pocią­gnął kilka głę­bo­kich łyków. Otarł dło­nią pianę z ust i zaraz potem odbiło mu się nosem. Tym razem efekt był jesz­cze przy­jem­niej­szy niż po pierw­szym piwie. Hani nabrał pew­no­ści sie­bie i pomy­ślał, że o niczym nie marzy teraz bar­dziej niż o tym, by poroz­ma­wiać z kimś przy­ja­znym, opo­wie­dzieć mu o sobie, o Ira­nie, Isfa­ha­nie, naj­pięk­niej­szym mie­ście na świe­cie, o ojcu i śmierci brata Moha­meda. Wie­dział, że nie wolno mu roz­ma­wiać z obcymi, ale czuł się taki szczę­śliwy… Nagle śmierć prze­stała być gra­nicą, droga do raju sta­nęła otwo­rem i chciał iść tam, gdzie cze­kają na niego już wszy­scy Wybrani.

Kel­ner bez słowa posta­wił przed nim koszy­czek ze sztuć­cami i talerz, na któ­rym pły­wał w sosie kawa­łek mięsa i białe klu­ski. Hani uśmiech­nął się do kel­nera i dotknął pal­cem brzegu kufla. Kel­ner deli­kat­nie ski­nął głową, ale nic nie odpo­wie­dział. Przez chwilę przy­glą­dał się drob­nemu męż­czyź­nie w oku­la­rach, jakby nie był pewny, czy powi­nien mu podać trze­cie piwo, aż w końcu się odwró­cił i poszedł w stronę baru. Hani spró­bo­wał mięsa, było zimne, klu­ski też, ale sos był cie­pły. Pew­nie tak powinno być – uznał i zjadł wszystko ze sma­kiem.

Obu­dził się w swoim pokoju. Było zimno i bolała go głowa. Leżał na łóżku, w ubra­niu, ale bez butów. Oku­lary równo zło­żone na sto­liku noc­nym, tak jak zawsze.

Przez chwilę roz­wa­żał, jak się tu dostał, o któ­rej. Nie mógł sobie przy­po­mnieć żad­nego wyraź­nego obrazu poza tym, że był w restau­ra­cji naprze­ciwko i pił piwo. Nic wię­cej nie pamię­tał.

Usiadł na łóżku i zaczął się zasta­na­wiać, co powi­nien teraz zro­bić. Docho­dziła ósma. Posta­no­wił naj­pierw się wyką­pać, doko­nać ablu­cji, a potem pomo­dlić. Wpraw­dzie obej­mo­wała go takijja, ale i tak czuł się zbru­kany po tym, co wczo­raj zro­bił. Nie musia­łem prze­cież pić piwa – pomy­ślał i zało­żył oku­lary. Od razu obraz zro­bił się wyraźny i Hani poczuł się lepiej.

Gdy ruszył w stronę łazienki, ktoś cicho zastu­kał do drzwi.

Po chwili do pokoju wszedł wysoki, krótko ostrzy­żony męż­czy­zna w czar­nej skó­rza­nej kurtce i błę­kit­nych dżin­sach. Rozej­rzał się i nie wyj­mu­jąc rąk z kie­szeni, usiadł na krze­śle.

– Zbie­raj się… Jedziemy – rzu­cił w farsi ści­szo­nym gło­sem.

– Chcia­łem się jesz­cze wyką­pać… – ode­zwał się Hani.

– Nie ma czasu – prze­rwał mu zde­cy­do­wa­nym tonem nie­zna­jomy. – Nie musisz. – Spoj­rzał na sto­jącą na pod­ło­dze zamkniętą torbę. – Już się spa­ko­wa­łeś. Dobrze.

Hani posłusz­nie wcią­gnął buty.

– Nie modli­łem się od…

– Nie musisz. Aku­rat ty… nie musisz.

– Dokąd jedziemy? – zapy­tał Hani, zawią­zu­jąc but.

– Zoba­czysz – rzu­cił tajem­ni­czo męż­czy­zna, pod­niósł się i wziął torbę Haniego. – Jedziemy do Zagrze­bia. Mów do mnie Luka – dodał i kiedy ruszyli do wyj­ścia, poło­żył mu rękę na ramie­niu. Był o głowę wyż­szy. – Nie przy­pusz­cza­łem, że jesteś taki drobny, ale… – Zatrzy­mał się przed drzwiami i spoj­rzał pro­sto w oczy Haniemu, który zadarł głowę i pal­cem doci­snął oku­lary. – Jesteś wielki! Bar­dzo cię sza­nuję. A nawet wię­cej, podzi­wiam.

Zaczęli scho­dzić na dół, więc prze­stali roz­ma­wiać.

Kiedy Hani regu­lo­wał rachu­nek, Luka cze­kał już przed hoste­lem, kil­ka­na­ście metrów od wyj­ścia. Ujrzaw­szy Haniego, ruszył powoli przed sie­bie.

Nie­bie­skie volvo V70 na austriac­kich nume­rach stało zapar­ko­wane w sąsied­niej uliczce. Luka wrzu­cił torbę do bagaż­nika i usiadł za kie­row­nicą. Po chwili dołą­czył do niego Hani.

– Jesteś głodny? – zapy­tał Luka, kiedy tylko ruszyli.

– Tak, i chce mi się pić.

– Masz wodę na tyl­nym sie­dze­niu. Zatrzy­mamy się na sta­cji ben­zy­no­wej na kawę i kanapki.

– Ile czasu będziemy jechać do tego Zagrze­bia?

– Około pię­ciu godzin, bo poje­dziemy bocz­nymi dro­gami. Wjeż­dżamy do Unii Euro­pej­skiej…

– Zagrzeb to nasz cel? – dopy­ty­wał się Hani.

– Nie wiem. Mam cię prze­wieźć przez gra­nicę i dostar­czyć na podany adres w Zagrze­biu. Nic wię­cej nie wiem i nie pytaj. Mniej wiesz, mniej się boisz. – Luka pro­wa­dził samo­chód spo­koj­nie, z wprawą. Od razu było widać, że zna mia­sto. – Nic nie kupo­wa­łeś w Bel­gra­dzie? – zapy­tał.

– Oczy­wi­ście, że nie. – Hani popił wody z butelki. – Jestem dobrze prze­szko­lony – dodał pewny sie­bie.

– Wiesz… – zaczął z waha­niem Luka. – Ja też jestem w Kor­pu­sie. – Spoj­rzał na Haniego i pierw­szy raz się uśmiech­nął, poka­zu­jąc duże białe zęby.

– Osiem­dzie­siąt sie­dem dwie­ście trzy­dzie­ści sześć – wyre­cy­to­wał Hani z dumą.

– Sie­dem­dzie­siąt dwa czte­ry­sta pięć. – Luka poki­wał głową i wycią­gnął do Haniego rękę. Uści­snęli sobie dło­nie, patrząc przed sie­bie. – Ale wciąż cze­kam na praw­dziwy przy­dział, taki jak twój. Na razie tylko poma­gam Wybra­nym. Zazdrosz­czę ci. – Głos Luki brzmiał bar­dzo prze­ko­nu­jąco i Hani poczuł się jesz­cze bar­dziej dowar­to­ścio­wany.

– Przyj­dzie i twój czas, nie martw się – powie­dział Hani po chwili namy­słu, z lek­kim poczu­ciem wyż­szo­ści. – Wszystko w ręku Boga. Naprawdę nie wiesz, dokąd jadę? – zapy­tał.

– Naprawdę. Moje zada­nie to dostar­czyć Wybra­nych w odpo­wied­nie miej­sce… i wszystko.

– Wybra­nych? To zna­czy, że nie jestem jedyny? – Hani był wyraź­nie roz­cza­ro­wany. – Ilu nas jest? Wiesz? Powiesz mi?

– Nic ci nie powiem – rzu­cił twardo Luka i wycią­gnął papie­rosa. – Zapa­lisz? – zapy­tał, ale Hani tylko pokrę­cił głową. – Nic nie wiem i nawet nie chcę wie­dzieć, skąd jeste­ście… ani skąd pocho­dzisz. Dys­cy­plina, miłość ojczy­zny i szczera wiara w Allaha to w Ghods nasza naj­po­tęż­niej­sza broń i dla­tego zwy­cię­żymy. – Przy­trzy­mu­jąc kola­nem kie­row­nicę, wygrze­bał zapal­niczkę z kie­szeni i przy­pa­lił sobie. – Wojna jest już bli­sko.

– Wiem, wiem i znam zasady. – Hani się zamy­ślił. – Czyli jest nas wię­cej w akcji. Tak przy­pusz­cza­łem. Czuję dumę, że należę do Wybra­nych. Szkoda tylko, że nie mogłem się poże­gnać z ojcem i braćmi.

Luka wyrzu­cił nie­do­pa­łek i zamknął okno.

Wyje­chali na dawną auto­stradę Bra­ter­stwo i Jed­ność prze­ci­na­jącą nie­gdyś Jugo­sła­wię wzdłuż i kiedy minęli tablicę z napi­sem Zagrzeb 380 km, zamil­kli.

Hani wpa­try­wał się w szary kra­jo­braz i czuł, że zaczyna go już mdlić z głodu. Przy­po­mniał Luce, że obie­cał śnia­da­nie na sta­cji ben­zy­no­wej, ale ten nic nie odrzekł, tylko sie­dział zamy­ślony, pro­wa­dząc samo­chód jedną ręką.

Roz­mowa z Luką była dziwna i Hani po raz pierw­szy, odkąd przy­je­chał do Meszhedu, poczuł, że cze­goś nie rozu­mie. Jakby poja­wiła się rysa na sys­te­mie war­to­ści i zasad, któ­rym się kie­ro­wał. Wcze­śniej nie musiał się nad nim zasta­na­wiać, bo wyda­wał mu się spójny, logiczny, wręcz ide­alny. Każde słowo Luki, zda­nie czy myśl paso­wały do sie­bie, otwie­ra­jąc natu­ralną drogę do dżi­hadu, męczeń­stwa i Allaha. Odno­siło się wra­że­nie, że jego wiara jest żar­liwa, a mimo to nie brzmiał szcze­rze. Co wię­cej, nie powie­dział nic, z czym Hani mógłby się nie zgo­dzić, i to nie­po­ko­iło go jesz­cze bar­dziej.

Ni­gdy z nikim nie roz­ma­wia­łem w ten spo­sób o swo­jej misji – pomy­ślał – więc może cze­goś nie rozu­miem albo jestem zbyt prze­wraż­li­wiony. Ale prze­cież męczen­nik nie może być zazdro­sny o męczeń­stwo.2

Od chwili roz­wią­za­nia Sek­cji Dima był w dys­po­zy­cji szefa Agen­cji Wywiadu. Wie­dział, że dopóki będzie trwało śledz­two w spra­wie Romana, jego raport o zwol­nie­nie nie zosta­nie roz­pa­trzony.

Począt­kowo miesz­kał w służ­bo­wym lokalu na Kazi­mie­rzow­skiej, ale był pewny, że z chwilą odej­ścia z Agen­cji straci do niego prawo. Wpraw­dzie peł­niący obo­wiązki szefa Agen­cji puł­kow­nik Adam Wiśniew­ski pozwo­lił mu tam miesz­kać jesz­cze trzy mie­siące, ale Dima chciał się roz­li­czyć moż­li­wie naj­szyb­ciej. Pra­gnął zakoń­czyć służbę i raz na zawsze zamknąć ten roz­dział swo­jego życia. Nie był zły ani nawet roz­go­ry­czony. Tak przy­naj­mniej wma­wiał Monice. Ale ona wie­działa, że jest dokład­nie na odwrót. Nie­le­ga­łem pozo­staje się do śmierci. Nawet solidna eme­ry­tura nie jest w sta­nie tego zmie­nić.

Roz­glą­dał się inten­syw­nie za miesz­ka­niem, do któ­rego mógłby prze­wieźć swoje rze­czy, ale nic mu nie odpo­wia­dało. W końcu sprawą zajęła się Monika i zna­la­zła mu lokum na Powi­ślu, bli­sko swo­jej gale­rii.

Lutek i Witek pomo­gli w prze­pro­wadzce. Od tej pory Dima codzien­nie prze­sia­dy­wał w gale­rii i pił nie­sło­dzoną kawę pół na pół z mle­kiem. Monika szybko się zorien­to­wała, że jego zwią­zek z Kata­rzyną należy do prze­szło­ści, i nie mogła zaprze­czyć, że ją to cie­szy. Z myślą o Dimie kupiła nawet duży pro­fe­sjo­nalny wło­ski eks­pres, który zaczął też ścią­gać nowych klien­tów.

Pew­nego dnia Dima zapro­po­no­wał, że chciałby wejść z nią w spółkę i solid­nie doin­we­sto­wać gale­rię Mini­Mi­di­Max.

Zro­biłby to, gdyby tylko się zgo­dziła. Wie­działa, że on wcale nie ma do tego serca, tylko nie­udol­nie stara się dać jej wspar­cie w trud­nych chwi­lach i wypeł­nić pustkę. Tak przy­naj­mniej można było sądzić.

W rze­czy­wi­sto­ści nie miał żad­nych kon­kret­nych pla­nów na przy­szłość, tym bar­dziej że wciąż obej­mo­wał go zakaz wyjazdu za gra­nicę. Musiał się też opie­ko­wać Józe­fem, który nie zaakli­ma­ty­zo­wał się w nowym ośrodku Złote Brzozy w Kon­stan­ci­nie i cią­gle wsz­czy­nał awan­tury. Wszę­dzie widział szpie­gów, zło­dziejki, NKWD i Dima nie­ustan­nie był wzy­wany na dywa­nik do dyrek­tora.

Męczył się coraz bar­dziej i z tru­dem ukry­wał fru­stra­cję. Ale nie przed Moniką, która sama prze­szła zała­ma­nie psy­chiczne. Wie­dział, że wypadłby żało­śnie. Dużo roz­ma­wiali przy kawie. Wie­dzieli, że tak naprawdę tylko oni sami mogą pomóc sobie nawza­jem. To był rodzaj tera­pii, cho­ciaż uni­kali wspo­mnień i nie uży­wali słów nazna­czo­nych pięt­nem prze­szło­ści.

Któ­re­goś dnia Dima powie­dział, że całe życie czło­wieka składa się wyłącz­nie ze wspo­mnień, ale cza­sem trzeba zapo­mnieć. I od tej pory oboje kie­ro­wali się tą myślą, choć ni­gdy jej nie powta­rzali. Wystar­czyła im zwy­kła obec­ność i roz­mowa o broni albo sztuce. Z lek­kim opo­rem Dima dał się namó­wić na odwie­dze­nie strzel­nicy. Myślał, że w ten spo­sób pomaga Monice wyjść z depre­sji, a ona – że leczy jego fru­stra­cję. W końcu spo­strze­gli, że cho­dzą tam coraz czę­ściej i spra­wia im to zwy­kłą przy­jem­ność.

Kiedy pre­mier Bolecki wró­cił do wła­dzy, pro­ku­ra­tor Wale­rian Far­biarz bez­ce­re­mo­nial­nie zapro­po­no­wał Dimie współ­pracę w docho­dze­niu prze­ciwko puł­kow­ni­kowi Roma­nowi Leskiemu. W zamian obie­cał mu szyb­kie zwol­nie­nie ze służby, godziwą eme­ry­turę i umo­rze­nie jego wątku w spra­wie.

Dima po raz pierw­szy w życiu był celem tak pry­mi­tyw­nego wer­bunku. Par­sk­nął śmie­chem, aż opluł rumianą twarz pro­ku­ra­tora. Nie prze­pro­sił, bo nie czuł się winny, raczej spro­wo­ko­wany. Pomy­ślał tylko z roz­ba­wie­niem, że w pro­ku­ra­tu­rze powinni w cza­sie prze­słu­cha­nia poda­wać wodę, a nie kawę.

– To co mam powie­dzieć moim prze­ło­żo­nym? – Far­biarz spo­koj­nie wytarł twarz i oku­lary. Wyglą­dał jak gim­na­zja­li­sta pry­mus. – Sam pan rozu­mie, że los pana Leskiego i tak jest prze­są­dzony. Mamy już zebrane wystar­cza­jące dowody, by posta­wić mu zarzuty. Jeżeli zde­cy­duje się pan nam pomóc, być może znaj­dziemy jakieś nowe roz­wią­za­nie… mniej bole­sne dla niego.

– O losie puł­kow­nika Leskiego zade­cy­duje chyba sąd? Pyta mnie pan ofi­cjal­nie, jako pro­ku­ra­tor? Czy jako kto, bo nie bar­dzo rozu­miem… – Dima zmru­żył oczy.

– Skąd! To pro­po­zy­cja jak naj­bar­dziej nie­for­malna… no… poza pro­to­ko­łem. Kto jak kto, ale pan w swoim życiu z pew­no­ścią nie­raz sta­wał wobec takiego wyboru, a pew­nie jesz­cze czę­ściej sta­wiał innych. – Pro­ku­ra­tor uśmiech­nął się, nie­udol­nie uda­jąc iro­nię. – Aha! – Spoj­rzał do nota­tek. – Pan zaj­muje w Ate­nach miesz­ka­nie służ­bowe, prawda?

– Miesz­ka­nie jest zapi­sane na mnie i ja je kupi­łem.

– Ale to jest miesz­ka­nie służ­bowe?

– Niech pan pyta na Miło­będz­kiej, jeśli ma pan taką infor­ma­cję. Nie jestem upo­waż­niony, by z panem na ten temat roz­ma­wiać. Nie zosta­łem zwol­niony z tajem­nicy pań­stwo­wej. Pro­szę się zwró­cić do szefa AW.

– Ach, tak… – zamru­czał pod nosem pro­ku­ra­tor Wale­rian Far­biarz. – Czyli odma­wia pan współ­pracy?

– O jakiej współ­pracy pan mówi? – zapy­tał spo­koj­nie Dima. – Co łączy moje miesz­ka­nie ze sprawą puł­kow­nika Leskiego? Przy­sze­dłem tu na wezwa­nie, jako świa­dek, i nie zauwa­ży­łem, by pan coś pro­to­ko­ło­wał. Składa mi pan za to jakieś podej­rzane oferty, coś insy­nu­uje, pró­buje szan­ta­żo­wać. Albo przy­stąpi pan do for­mal­nego prze­słu­cha­nia, albo wycho­dzę.

Pro­ku­ra­tor Far­biarz pod­niósł oku­lary na czoło i wychy­lił się do tyłu, z rękami zało­żo­nymi na piersi. Zaczął się wpa­try­wać w Dimę, jakby chciał mu powie­dzieć: „Wykoń­czę cię, szmato”. Wyglą­dało, że dobrze prze­ćwi­czył tę pozę, wypadł jed­nak gro­te­skowo i Dima znowu musiał stłu­mić śmiech. Zda­wał sobie jed­nak sprawę, że sytu­acja jest groźna. Pro­ku­ra­tor nie miał poję­cia, jak się wer­buje ludzi, i tym samym się zde­kon­spi­ro­wał. Ale może o to mu cho­dziło – pomy­ślał Dima.

Pętla wokół Romana zaci­skała się coraz bar­dziej. Widać było, że deter­mi­na­cja Bolec­kiego przy­biera na sile i nie zamie­rza odpu­ścić. Pro­ku­ra­tor po raz pierw­szy oświad­czył, że ma mocne mate­riały, by posta­wić zarzuty, ale Dima wie­dział, że to blef. Leski był naj­więk­szym wro­giem Bolec­kiego, nocną zmorą, obse­sją, która nie pozwala mu spo­koj­nie zasnąć. I to wła­śnie było naj­gor­sze, bo nie­prze­wi­dy­walne.

Dla­tego Far­biarz nie­mal wprost zapro­po­no­wał Dimie wymianę miesz­ka­nia w Ate­nach, war­tego dwie­ście tysięcy euro, na mate­riały obcią­ża­jące Leskiego. To była jed­nak pusta pętla, bo na Romana nie było żad­nych mate­ria­łów, a miesz­ka­nie na Pin­da­rou było for­mal­nie wła­sno­ścią Dimy. Wpraw­dzie kupione za pie­nią­dze CIA, ale zgod­nie z pra­wem. Agen­cja w żaden spo­sób nie mogła go odzy­skać wbrew woli Dimy. Gotów był je zwró­cić w całym pakie­cie odci­na­nia ogona, ale teraz zmie­nił zda­nie.

Popa­trzył na bez­czelną twarz Far­bia­rza i posta­no­wił, że nie będzie mu uła­twiał zada­nia. Niech szef AW, puł­kow­nik Weso­łow­ski, trans­fer pre­miera z kontr­wy­wiadu woj­sko­wego, wysili się i spró­buje odzy­skać miesz­ka­nie. Roman dosko­nale to prze­wi­dział. Mówił, że Bolecki i Weso­łow­ski nie ścier­pią, by Dima zatrzy­mał sobie miesz­ka­nie w Ate­nach, i za wszelką cenę spró­bują coś na tym ugrać. „A to będzie dobra oka­zja do prze­ję­cia ini­cja­tywy” – zakoń­czył.

Dima pomy­ślał, że powi­nien się skon­tak­to­wać z Marią. Kiedy zło­żył raport o zwol­nie­nie, zadzwo­niła do niego i zapro­siła na kola­cję do restau­ra­cji. To było miłe spo­tka­nie przy libań­skim winie. Nie wspo­mi­nali tego, co się zda­rzyło w Baku, ale oboje dosko­nale wie­dzieli, że wła­śnie wtedy połą­czyła ich przy­jaźń. Na zakoń­cze­nie Maria zade­kla­ro­wała, że może na nią liczyć, i wrę­czyła mu kartkę z nazwą komu­ni­ka­tora inter­ne­to­wego, hasłem do ścią­gnię­cia apli­ka­cji i kodem dostępu. „Ten jest bez­pieczny – powie­działa. – Dam znać, gdy prze­sta­nie być, ale i tak wymień­cie cały sprzęt”.

Dima zro­zu­miał, że Maria Ger­ber, naczel­nik WBW, jest po jego stro­nie. Nie mógł mieć lep­szego sojusz­nika w AW, bo to ona nad­zo­ro­wała wewnętrzne postę­po­wa­nie doty­czące Sek­cji i współ­pracę z pro­ku­ra­turą.

Sytu­acja doj­rzała – pomy­ślał, patrząc na Far­bia­rza.

– Zrobi pan, co uzna za słuszne – ode­zwał się oschle pro­ku­ra­tor. – Kie­dyś być może zechce pan wyje­chać do jakie­goś cie­płego kraju i jak mnie­mam, zapewne będzie nim Gre­cja, więc miesz­ka­nie w Ate­nach się przyda.

– Widzę, że nic pan nie poj­muje – rzu­cił Dima i pod­niósł się do wyj­ścia. – Rozu­miem, że nie ma pan do mnie wię­cej pytań.

– Mam do pana wiele pytań i niech się pan spo­dziewa wezwa­nia, a raczej znacz­nie częst­szych wezwań niż dotąd. – Zamilkł na chwilę i opu­ścił oku­lary. – Chyba że…

– Żegnam pana – prze­rwał mu Dima, chwy­ta­jąc za klamkę.

– Do zoba­cze­nia, panie Cal­de­rón – dole­ciało, gdy zamy­kał za sobą drzwi.

Dima wyszedł na plac Unii. Było szaro i mroźno. Nacią­gnął czapkę, posta­wił koł­nierz i skie­ro­wał się w stronę cen­trum han­dlo­wego, gdzie w pod­ziem­nym garażu zapar­ko­wał swo­jego fiata uno.

Nim uru­cho­mił sil­nik, wyjął i włą­czył swój smart­fon, który przez cały czas cze­kał na niego pod dywa­ni­kiem. Akty­wo­wał go i po chwili ekran ożył. Przy apli­ka­cji Kal­ku­la­tor poja­wiło się czer­wone kółko z cyfrą 1. Miał też nie­ode­braną wia­do­mość gło­sową od kon­taktu Złote Brzozy. Przez chwilę wahał się, co zro­bić naj­pierw: oddzwo­nić do Tamary czy wysłu­chać wia­do­mo­ści?3

Minęła szes­na­sta, gdy dotarli do gra­nicy serb­sko-chor­wac­kiej. Nikt o nic nie pytał, ale chor­waccy straż­nicy przej­rzeli samo­chód bar­dzo dokład­nie. Luka miał pasz­port austriacki i mówił płyn­nie po nie­miecku. Przez chwilę roz­ma­wiał z cel­ni­kiem, lecz Hani nic nie zro­zu­miał.

Po kilku minu­tach byli już po dru­giej stro­nie, w Unii Euro­pej­skiej. Dopiero teraz Luka zje­chał na sta­cję ben­zy­nową. Nie pozwo­lił Haniemu wysiąść i pójść do toa­lety. Wrę­czył mu pla­sti­kową butelkę i kazał do niej oddać mocz, sam zaś wysiadł, żeby zatan­ko­wać. Wró­cił z dwiema butel­kami wody, fran­cu­skim hot dogiem i gar­ścią bato­nów cze­ko­la­do­wych.

– Twoje śnia­da­nie. – Podał Haniemu bułkę z kieł­ba­ską. – Spo­koj­nie… jest halal – dodał i odje­chał spod dys­try­bu­tora. Zatrzy­mał samo­chód na par­kingu.

– Skąd wiesz? – zapy­tał Hani.

– Bo wiem. A gdyby nawet nie było, to co z tego? Prze­cież możesz jeść, co chcesz. Dla cie­bie nic nie jest już haram. – Luka roz­wi­nął bato­nik.

– A ty?

– Co ja?

– Nie jesz? – Hani poka­zał bułkę.

– Lubię bato­niki – odparł Luka z peł­nymi ustami.

– Sika­łem do butelki i umył­bym się… Rozu­miesz?

– Allah ci daruje, jesteś jego wybrań­cem. – Luka roz­wi­nął drugi bato­nik i łyk­nął wody. – Naj­trud­niej­szy moment mamy za sobą, jeste­śmy już w Unii, teraz jesteś bez­pieczny. Droga do Zagrze­bia otwarta. Moja rola się koń­czy, wra­cam do Bel­gradu, a tobą zaj­mie się ktoś inny. – Włą­czył sil­nik i zaczął wyco­fy­wać samo­chód. – Polu­bi­łem cię – rzu­cił nie­spo­dzie­wa­nie. – Jesteś inny niż wszy­scy.

– Inny? – zapy­tał zasko­czony Hani, prze­ły­ka­jąc kęs. – Prze­cież nic o mnie nie wiesz. Nawet nie zapy­tałeś, jak mam na imię, skąd jestem…

– To nie­ważne. Nie muszę znać two­jego imie­nia, żeby cię lubić. A ile masz lat? – zapy­tał Luka, wyjeż­dża­jąc na auto­stradę.

– Trzy­dzie­ści dwa.

– Ile? – Luka spoj­rzał na pasa­żera z nie­do­wie­rza­niem. – Myśla­łem, że… osiem­na­ście. No to teraz lubię cię jesz­cze bar­dziej! – Uśmiech­nął się drugi raz pod­czas tej podróży.

– Ukoń­czy­łem fizykę na Uni­wer­sy­te­cie Tehe­rań­skim jako pry­mus, pocho­dzę z Isfa­hanu, mam na imię Hani, a nazwi­sko Orahi, mój ojciec Nadir jest nie­wi­domy – wyrzu­cił z sie­bie Hani nie­mal jed­nym tchem, jakby chciał się zapre­zen­to­wać. Wytarł usta, zmiął papier po bułce i wło­żył go do śmiet­niczki w bocz­nych drzwiach. – Teraz wiesz już, kogo lubisz?

Luka nie odpo­wie­dział. Wpa­trzony w drogę uśmiech­nął się lekko i poki­wał głową. Zapa­lił papie­rosa.

Hani poczuł satys­fak­cję, że powie­dział Luce o sobie. Wpa­jano mu w Meszhe­dzie, że nie może nikomu ujaw­niać swo­jej toż­sa­mo­ści, ale uznał, że to bez­sen­sowne w obli­czu tego, co ma zro­bić.

W końcu Luka też należy do Kor­pusu – pomy­ślał, wpa­tru­jąc się w sunący za szybą obraz. Może jest tro­chę zimny i mało­mówny, ale jed­nak dba o moje bez­pie­czeń­stwo, jest duży, wyspor­to­wany, wygląda jak per­ski heros i wie­rzy w naszą misję. A hot dog był bar­dzo smaczny.

Oparł głowę o szybę, zamknął oczy i przy­wo­łał obraz uśmiech­nię­tego Moha­meda z auto­ma­tem w dłoni i zie­loną szarfą na czole. Zro­biło mu się bar­dzo przy­jem­nie, bo zaraz sobie wyobra­ził sie­bie kro­czą­cego obok niego.

Nawet nie zauwa­żył, kiedy dotarli na miej­sce. Luka szarp­nął go deli­kat­nie za ramię. Hani potrze­bo­wał chwili, by prze­trzeć oczy i zorien­to­wać się, że samo­chód stoi na par­kingu. Na zewnątrz było ciemno i padał drobny deszcz, a wycie­raczki leni­wie prze­cie­rały obraz. Sodowa latar­nia nie­śmiało oświe­tlała dwie cię­ża­rówki, kilka samo­cho­dów i szary dom z zie­lo­nym miga­ją­cym neo­nem Hostel Mostar.

– Jeste­śmy na miej­scu – rzu­cił Luka, wypusz­cza­jąc dym. – To teraz będzie twoje schro­nie­nie…

– Zagrzeb?

– Tak… przed­mie­ścia.

– Jak długo i co dalej? – zapy­tał Hani ści­szo­nym gło­sem.

– Nie wiem jesz­cze, ale na razie będę cały czas z tobą. Cze­kamy na nowe instruk­cje. – Luka naci­snął przy­cisk na desce roz­dziel­czej.

Hani ze zdu­mie­niem zauwa­żył, że nad radiem wysu­nęła się podłużna skrytka dłu­go­ści pięt­na­stu i sze­ro­ko­ści dzie­się­ciu cen­ty­me­trów. Luka odcią­gnął ją moc­niej i spraw­nie wsu­nął dłoń do środka. Wyjął pisto­let, który natych­miast ukrył za paskiem, a po chwili smart­fon. Włą­czył go. Ekran zapeł­nił się kolo­ro­wymi iko­nami. Hani w mil­cze­niu obser­wo­wał, z jaką wprawą Luka wyko­nuje wszyst­kie czyn­no­ści, i od razu zro­zu­miał, że musi robić to czę­sto.

– Jaki to pisto­let? – zapy­tał.

– Beretta… M9. Ame­ry­kań­ski… dzie­więć mili­me­trów.

– Pokaż. – Hani wycią­gnął rękę. – Ni­gdy nie trzy­ma­łem pisto­letu.

– Nie – rzu­cił krótko Luka i wciąż cze­goś szu­kał w smart­fo­nie.

– Daj! – upie­rał się Hani. – Bądź przy­ja­cie­lem… Daj potrzy­mać! Jedyny raz w życiu… No?

Luka spoj­rzał na grube szkła, zza któ­rych świ­dro­wało go pro­szące spoj­rze­nie dziecka. Z lek­kim nie­do­wie­rza­niem pokrę­cił głową i się­gnął po pisto­let. Wyjął maga­zy­nek i prze­ła­do­wał.

– Ale ciężki! – zamru­czał Hani z wyraź­nym zdzi­wie­niem. – Ame­ry­kań­ski! – dodał. – Dzie­więć mili­me­trów. A ile poci­sków w maga­zynku?

– Waży pra­wie kilo­gram, a poci­sków pięt­na­ście, spe­cjal­nych…

– Czyli jakich?

– Daj już, wystar­czy. – Luka zde­cy­do­wa­nym ruchem wyjął pisto­let z ręki Haniego i scho­wał za pasek. – Idziemy. – Otwo­rzył drzwi.

– Chciał­bym mieć taki – rzu­cił Hani.

– Tobie jest nie­po­trzebny – odparł Luka obo­jęt­nym tonem.

Dwu­gwiazd­kowy hostel Mostar był typo­wym przy­droż­nym zajaz­dem usy­tu­owa­nym na zachod­nim skraju mia­sta, nie­całe dwie­ście metrów od auto­strady A2. Korzy­stali z niego głów­nie kie­rowcy cię­ża­ró­wek i spóź­nieni podróżni, któ­rzy chcieli omi­nąć Zagrzeb.

Pro­wa­dzili go bra­cia Josip i Petar Juri­cio­wie z Sara­jewa. Prze­nie­śli się do Zagrze­bia już po woj­nie, ale nikt nie pamię­tał kiedy. Bra­cia byli dumni, że w dniach roz­padu Jugo­sła­wii wal­czyli prze­ciwko Ser­bom w Her­ce­go­wi­nie i zachod­niej Sła­wo­nii, o czym miały świad­czyć liczne zdję­cia wysta­wione w barze czyn­nym całą dobę. Pozo­stałe, bar­dziej wraż­liwe pamiątki trzy­mali w domu.

Pod­czas wojny mieli zgro­ma­dzić potężny mają­tek, a hostel był tylko przy­krywką do pra­nia pie­nię­dzy, prze­mytu imi­gran­tów i spo­tkań chor­wac­kich wete­ra­nów. Bar był też miej­scem odwie­dza­nym czę­sto przez patrole, gdzie poli­cjanci mogli zjeść i wypić za darmo, poga­dać z Josi­pem albo Peta­rem i odpo­cząć w przy­ja­znej atmos­fe­rze. Od wojny minęło już dwa­dzie­ścia pięć lat, ale o każ­dej porze dnia i nocy można było z braćmi powspo­mi­nać dawne zwy­cię­stwa.

Luka czę­sto noco­wał w tym hostelu i cał­kiem dobrze poznał jego wła­ści­cieli. Nie wie­dział, dla­czego Tehe­ran wybrał ten hostel jako bez­pieczny safe house i punkt prze­rzu­towy, ale z łatwo­ścią mógł się domy­ślić. Bra­cia Juri­cio­wie nie ukry­wali przed nim, że mają bli­skie rela­cje z albań­ską mafią i czują rodzaj wspól­nej anty­serb­skiej sym­pa­tii, która zbliża ich z muzuł­ma­nami. A poli­cyjna ochrona była dodat­ko­wym argu­men­tem, by korzy­stać z tego hostelu.

Luka poda­wał się za Asy­ryj­czyka miesz­ka­ją­cego w Wied­niu, ale naprawdę był Per­sem i ofi­ce­rem Sił Ghods, o czym bra­cia oczy­wi­ście nie wie­dzieli. Jak przy­stało na chrze­ści­ja­nina, pił rakiję, jadł wie­przo­winę, roz­li­czał się solid­nie i ter­mi­nowo, więc o nic nie pytali.

Pierw­szy wszedł Luka. Hani kro­czył tuż za nim, nio­sąc torbę prze­rzu­coną przez ramię. Wyglą­dał, jakby mu usłu­gi­wał. W barze było kilka osób. Za bufe­tem stał star­szy, wąsaty Josip. Od razu zauwa­żył Lukę i uniósł rękę na powi­ta­nie.

– Ostat­nio czę­sto przy­jeż­dżasz – rzu­cił po nie­miecku i spoj­rzał na Haniego. – A ten to kto? Adop­to­wa­łeś synka?

– Nikt – odparł Luka obo­jęt­nie i podali sobie ręce. – Jedzie do rodziny w Ber­li­nie. Daj mi dwa pokoje i piwo. Jak sytu­acja? – Pocią­gnął wzro­kiem po sali.

– Spo­koj­nie. – Josip posta­wił piwo na barze i poło­żył dwa klu­cze.

– Dla niego też daj piwo. – Luka wska­zał Haniego.

– Dobrze, że jesteś. Mamy dla cie­bie robotę…

– Poga­damy jutro – prze­rwał mu Luka. – Jestem zmę­czony i zjadł­bym coś. Cały dzień na bato­ni­kach i wodzie. Masz te kotle­ciki jagnięce z pie­przem? Wiesz, te…

– Mam…

– Daj dwie por­cje.

Josip znikł na zaple­czu, a Luka podał Haniemu piwo i razem pode­szli do pierw­szego wol­nego sto­lika.

– Zamó­wi­łem dla nas jedze­nie, dobrze? Głodny jesteś? – zapy­tał w farsi. – Wiem, że nie znasz nie­miec­kiego, ale spo­koj­nie. – Rozej­rzał się po sali. – Tu jest bez­piecz­niej niż gdzie­kol­wiek indziej. Spraw­dzone miej­sce. Ale nie przy­zna­waj się, że znasz angiel­ski, i naj­le­piej nic nie mów.

– Wiem, wiem, szko­lili…

– To dobrze, że wiesz. Musisz być odpo­wie­dzialny, bo jesteś wybrań­cem Boga i nadzieją na zwy­cię­stwo naszego narodu – cią­gnął cicho Luka i raz po raz popi­jał piwo.

– Naprawdę nie wiesz, dokąd jedziemy? – zapy­tał Hani, zdej­mu­jąc kurtkę.

– Nie wiem. Cze­kam na dal­sze instruk­cje. Zgod­nie z pla­nem ma cię tu prze­jąć następny kurier. – Luka wyjął z kie­szeni smart­fon i zaczął w nim cze­goś szu­kać. Po chwili rzu­cił, wyraź­nie roz­cza­ro­wany: – Nic nowego. Cze­kamy.

– Muszę iść do toa­lety – powie­dział Hani.

Luka ruchem głowy wska­zał mu kie­ru­nek.

Gdy Hani znikł za bor­dową kotarą, do baru weszło dwóch męż­czyzn. Wyż­szy, w gra­na­to­wej weł­nia­nej czapce i woj­sko­wej kurtce, sta­nął przy drzwiach i zlu­stro­wał oto­cze­nie, jakby kogoś szu­kał. Niż­szy, blon­dyn z wyso­kimi zako­lami, zacze­sany do tyłu, w sza­rym dopa­so­wa­nym płasz­czu, ruszył zde­cy­do­wa­nie w stronę baru. W tym cza­sie weł­niana czapka usiadł już przy sto­liku obok, zmie­rzył Lukę podejrz­li­wym spoj­rze­niem, a po chwili prze­rzu­cił uwagę na dwóch męż­czyzn pod oknem.

Wypchnąw­szy tyłem wester­nowe drzwi, z kuchni wysu­nął się Josip z dwoma tale­rzami w rękach. Od razu dostrzegł sto­ją­cego przy barze blon­dyna i dys­kret­nie ski­nął do niego głową. Oczy­wi­ste było, że nie są to kie­rowcy cię­ża­ró­wek ani tym bar­dziej zbłą­kani podróżni. W ich zacho­wa­niu czuć było pew­ność sie­bie na gra­nicy aro­gan­cji i wrogi dystans do oto­cze­nia. Luka bar­dzo dobrze znał ten spo­sób bycia. Uzbro­jeni ludzie wyczu­wają zagro­że­nie, jakby mieli dodat­kowy zmysł – pomy­ślał i poczuł, że weł­niana czapka inten­syw­nie mu się przy­gląda. Nie spoj­rzał w jego stronę, nie chciał go pro­wo­ko­wać.

Przy­cią­gnął talerz, który chwilę wcze­śniej posta­wił przed nim Josip, i bio­rąc sztućce, dla pew­no­ści dotknął łok­ciem ręko­je­ści pisto­letu.4

Dima nie opła­cił jesz­cze par­kingu, więc posta­no­wił pójść do baru sushi na pierw­szym pię­trze. Porząd­nie zgłod­niał, a poza tym chciał usiąść, pomy­śleć i w spo­koju zadzwo­nić. Naj­pierw do Tamary, potem do Moniki, a dopiero na końcu do ośrodka Złote Brzozy, cho­ciaż tego ostat­niego naj­chęt­niej w ogóle by nie zro­bił.

Józef sta­wał się coraz bar­dziej nie­zno­śny. Cza­sami Dima miał już dość, chciał po pro­stu wyma­zać z pamięci tego poru­sza­ją­cego się na wózku sta­rego zło­śliwca, który pew­nie po dwóch tygo­dniach i tak by zapo­mniał, że ma syna. Czy Józef w ogóle zda­wał sobie sprawę, że męż­czy­zna, który go odwie­dza, przy­wozi banany, owoce i lody, ser­wi­suje apa­rat słu­chowy, nazywa się Dima i jest jego synem? A już na pewno nie wie­dział, że dobro­wol­nie dopłaca do jego utrzy­ma­nia.

Dima rozu­miał, że wyda­rze­nia ostat­nich tygo­dni dodat­kowo pogor­szyły mu nastrój i mogło się to odbić rów­nież na Józe­fie, ale miał już dosyć tego obcią­że­nia i musiał zająć się sobą. Jeśli się roz­sy­pię psy­chicz­nie, to i Józef na tym ucierpi – pomy­ślał. Uświa­da­miał sobie, że trzeba się na coś zde­cy­do­wać i zacząć powoli odci­nać od swo­jego życia cały zbędny balast. Tym bar­dziej że może być jesz­cze gorzej, więc powi­nien zro­bić sobie miej­sce na nowe pro­blemy.

Sądził, że lata dzie­więć­dzie­siąte, które jako nie­le­gał spę­dził w Rosji, gdzie więk­szość trud­nych spraw roz­strzy­gała stara tetetka, nóż albo laska dyna­mitu, były naj­gor­szym okre­sem w jego życiu, ale się mylił. Nie star­cie z mafią GRU z Kronsz­tadu było naj­więk­szym prze­ży­ciem, ale to, co zafun­do­wała mu ojczy­zna, kraj, któ­remu słu­żył.

Scho­wał tele­fon do kie­szeni i wysiadł z samo­chodu. Od razu spo­strzegł dwóch męż­czyzn, któ­rzy wysu­nęli się z gra­na­to­wego forda mon­deo. Zauwa­żył go wcze­śniej, ale nie mógł wypa­trzyć, czy ktoś jest w środku, zwłasz­cza że samo­chód miał zaciem­nione szyby. Dima poczuł, że coś się dzieje, i posta­no­wił spraw­dzić się w cen­trum han­dlo­wym, na szybko i na ostro. Nie był w Moskwie, nie musiał się ukry­wać.

ABW, wojacy czy CBA? Cie­kawe, kiedy zapłacą za par­king – pomy­ślał nieco roz­ba­wiony. A może mają wyku­piony abo­na­ment, bo chyba nie jeż­dżą na bla­chę?

Wszedł na ruchomą pochyl­nię. Sta­nął i zaczął dys­kret­nie kon­tro­lo­wać oto­cze­nie. Męż­czyźni się roz­dzie­lili. Jeden wyprze­dził Dimę, a drugi usta­wił się z tyłu.

Kla­syczne roz­sta­wie­nie w cen­trum han­dlo­wym. Zaraz ich spraw­dzę – zde­cy­do­wał Dima.

W cen­trum było sto­sun­kowo pusto. Zatrzy­mał się przy kan­to­rze i przez chwilę uda­wał, że obser­wuje tablicę z kur­sami walut, ale w rze­czy­wi­sto­ści patrzył na odbity w szy­bie obraz, który miał za ple­cami. Obser­wa­to­rzy zajęli pozy­cje: jeden sta­nął przy wysta­wie księ­garni, drugi przy­siadł na ławce.

Dima skrę­cił w lewo do super­mar­ketu. Facet z ławki ruszył za nim, drugi obsta­wiał wyj­ście.

Dobrze, pro­fe­sjo­nal­nie – pomy­ślał Dima. Tylko po co to robią? Prze­cież wie­dzą, że ich roz­kuję. Nie cho­dzą po japoń­sku, więc od razu widać, że nie robią tego pre­wen­cyj­nie ani zło­śli­wie. Dostali durne zle­ce­nie, ale muszą je wyko­nać. Żal mi ich, to takie poni­ża­jące.

W super­mar­ke­cie też było pusto. Dima nie brał koszyka, tylko od razu wszedł do działu z alko­ho­lami. Sta­nął w mar­twym punk­cie, wziął do ręki butelkę wina i zaczął odli­czać. Nie minęło pięt­na­ście sekund, gdy poja­wił się obser­wa­tor. Też bez koszyka. Od razu natknął się na Dimę, ale się nie spe­szył. Spo­koj­nie zaczął prze­glą­dać wina na pół­kach. Po chwili się rozej­rzał, jakby kogoś szu­kał, puścił oko i rzu­cił cicho:

– Bar­dzo dobre wino, panie Cal­de­rón. Pole­cam.

Odwró­cił się i wyszedł.

Dima był już pewny, że obser­wa­cja nie pod­cho­dzi poważ­nie do zada­nia. Wyglą­dało na to, że zle­ce­nie jest z AW. Posta­no­wiw­szy oka­zać chło­pa­kom sza­cu­nek i sym­pa­tię, udał się wprost do restau­ra­cji na pierw­szym pię­trze. Obaj obser­wa­to­rzy zajęli miej­sca na zewnątrz, skąd mogli widzieć Dimę, który usiadł odwró­cony do nich ple­cami.

Wyjął smart­fon i poło­żył przed sobą. Na apce Kal­ku­la­tor poja­wiła się w czer­wo­nej kropce cyfra 2, a zatem Tamara musiała dzwo­nić ponow­nie. Dopiero teraz spo­strzegł, że nie włą­czył dźwięku. Spraw­dził jesz­cze raz: dzwo­niła pięć minut temu. Posta­no­wił oddzwo­nić po zło­że­niu zamó­wie­nia. I w tym momen­cie jak na zawo­ła­nie poja­wił się kel­ner. Dima na chy­bił tra­fił wska­zał zestaw z obrazka i drugi taki sam na wynos dla dwóch osób. Gdy kel­ner się odda­lił, zało­żył słu­chawkę i naci­snął Kal­ku­la­tor.

Tamara ode­brała nie­mal natych­miast.

– Co nowego, bra­ciszku? – zapy­tała pierw­sza.

– Nic – odparł. – Wła­śnie wysze­dłem z kolej­nego niby-prze­słu­cha­nia i posi­lam się sushi. A coś się stało?

– Wła­ści­wie to…

– No?

– Kiedy będziesz w Ate­nach?

– Ale o co… – Dima lekko się zanie­po­koił.

– No wiem, że nie możesz swo­bod­nie się poru­szać, ale bar­dzo chcia­ła­bym z tobą poroz­ma­wiać. I to, nie­stety, nie są nasze sprawy pry­watne. Cho­ciaż mógł­byś przy­je­chać też do Tel Awiwu. Aje­let bar­dzo się za tobą stę­sk­niła. Poje­cha­li­by­śmy do Ejlatu popły­wać z del­fi­nami, jak ostat­nio.

– Tamara, czy ty wiesz, co ja tutaj teraz mam… a wła­ści­wie co wszy­scy mamy? Wy tego w nor­mal­nym kraju nie zro­zu­mie­cie. – Dima na moment prze­rwał, bo kel­ner posta­wił przed nim butelkę wody. – Mów, o co cho­dzi, bo zaczy­nam się nie­po­koić, a to nie jest mi teraz potrzebne.

– Wola­ła­bym jed­nak się z tobą zoba­czyć. To ważne, Dima, bar­dzo ważne. – Tamara obni­żyła ton. Zro­zu­miał, że mówi to na serio. – A czasu mało, coraz mniej.

– Prze­cież ten kanał jest bez­pieczny. Już nie?

– Nie o to cho­dzi. Jest bez­pieczny, ale wszystko ma swoje gra­nice. Kurwa, Dima! To nie jest nasza rodzinna sprawa, zro­zum to w końcu! To doty­czy naszych kra­jów. Po pro­stu wsiądź do tego pie­przo­nego samo­lotu i przy­leć do Aten, ale nie mów o tym nikomu… tym swoim z Sek­cji też. Dotarło?

– Nooo… po takim zapro­sze­niu, sio­strzyczko, chyba nie mam wyboru. Ale to może być trudne, bo wła­śnie mam ogon.

– Nie żar­tuj! Co się tam u was dzieje? – Wyraź­nie się obru­szyła i zaraz zmie­niła ton. – To chyba nie jest dla cie­bie pro­blem, co?

– Dobrze, dam ci znać, kiedy przy­lecę – odparł nie­pew­nie.

– Jutro, Dima! Jutro! – nale­gała Tamara.

– Dam znać. Cześć.

– Cześć… A Izrael to też nie jest nor­malny kraj – rzu­ciła na koniec.

Skoń­czył roz­ma­wiać, a kel­ner posta­wił przed nim tackę z sushi i drugą w papie­ro­wej tor­bie.

– Tę… – wrę­czył torbę z powro­tem kel­ne­rowi – pro­szę dać tym panom. – Wska­zał obser­wa­to­rów za swo­imi ple­cami.

Roz­mowa z Tamarą rze­czy­wi­ście go zanie­po­ko­iła. Nie miał wąt­pli­wo­ści, że musiało się stać coś naprawdę waż­nego. Jed­no­cze­śnie wie­dział, że nie może być nic bar­dziej intry­gu­ją­cego niż tajem­nice wewnątrz Mosadu. Tamara pia­sto­wała wyso­kie sta­no­wi­sko w pio­nie ope­ra­cyj­nym, nie mógł więc jej podej­rze­wać o brak roz­sądku, dystansu, a już w żad­nym razie o prze­sadną ner­wo­wość. Ale dla­czego to wła­śnie on jej był potrzebny? Po chwili miał już kilka wer­sji, jed­nak wszyst­kie były tak abs­trak­cyjne, że zre­zy­gno­wał z dal­szego kom­bi­no­wa­nia. W końcu doszedł do wnio­sku, że nic nie wie, i zanie­po­koił się jesz­cze bar­dziej. Poczuł, że ma ochotę napić się metaxy.

Nie ma rady, muszę pole­cieć do Aten – pomy­ślał.

Obej­rzał się. Obser­wa­to­rzy sie­dzieli na ławeczce i nie zwra­ca­jąc na niego uwagi, jedli sushi.

Nie powinno być pro­blemu – dotarło do niego. Cie­kawe, na jak długo mają na mnie zle­ce­nie? No to będą mieć kło­poty, jak im zniknę.

Nie spra­wiło mu to satys­fak­cji. Byli w porządku.

Zapo­mniał, że ma jesz­cze zadzwo­nić do Moniki i Zło­tych Brzóz. Posta­no­wił jed­nak naj­pierw zjeść sushi i zasta­no­wić się, jaką drogą wyje­chać bez­piecz­nie z Pol­ski i naj­szyb­ciej dotrzeć do Aten. Była pięt­na­sta jede­na­ście, więc zwąt­pił, by udało mu się dotrzeć jutro na Pin­da­rou.

Poju­trze… może poju­trze. Naj­le­piej będzie chyba przez Wie­deń. Obser­wa­cja natych­miast stwier­dzi moje znik­nię­cie i poin­for­muje AW, a szef – Bolec­kiego i pro­ku­ra­turę. Dostaną furii.

Przez chwilę zro­biło mu się przy­jem­nie, ale zaraz do niego dotarło, że wście­kłość pre­miera odbije się na Roma­nie, Monice i Sek­cji, bo i oni nie powinni o tym wie­dzieć. To byłoby nie fair, sprzeczne z zasa­dami, przy­sięgą…

Dima poczuł, że ma pro­sty, ale poważny pro­blem i nie wie, jak go roz­wią­zać.

Wezwał kel­nera, zapła­cił rachu­nek i wyszedł z restau­ra­cji. Obser­wa­to­rzy roz­sta­wili się, uda­jąc tylko, że przy­stę­pują do pracy, i kiedy Dima mijał zna­jo­mego z działu win, usły­szał:

– Niech pan koniecz­nie zmieni samo­chód i dobrze zamyka drzwi miesz­ka­nia.

Deli­kat­nie ski­nął głową. Nie był zasko­czony, bo od początku zakła­dał, że samo­chód jest pod kon­trolą, ale prze­sła­nie zro­zu­miał natych­miast. Obser­wa­cja jest po jego stro­nie, choć musi wyko­nać zada­nie. Dziwne było jedy­nie, skąd ta sym­pa­tia. Prze­cież go nie znali, a w zle­ce­niu musiał być opi­sany jako obiekt „podej­rzany, nie­bez­pieczny i dobrze zna­jący tech­nikę pracy ope­ra­cyj­nej”.

Sto­krotka? – prze­le­ciało mu przez myśl. Mary­sia, i wszystko jasne!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: