- promocja
- W empik go
Nabór - ebook
Nabór - ebook
Nabór to ostatnia część trylogii zapoczątkowanej przez Zamęt i Odwet, w której łączą się wątki i powracają bohaterowie tetralogii Nielegalni.
Rośnie napięcie między Iranem i USA, świat stoi na progu wielkiej wojny. W Polsce do władzy wrócił autorytarny premier Bolecki, Sekcja została rozwiązana, a prokuratura szuka haków na Romana Leskiego.
Tymczasem Dima uzyskuje z Rosji informację, która elektryzuje Konrada Wolskiego i Sarę Korską. Dawny Wydział Q i rozwiązana Sekcja łączą siły, by rozwiązać ten problem. Do akcji wraca również Jagan.
Zaczyna się wyścig z czasem, bo sytuacja międzynarodowa pogarsza się z każdym dniem.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8143-384-6 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Hani Orahi urodził się w isfahańskim szpitalu Al-Zahra sześć tygodni przed czasem, więc lekarze nie dawali mu dużej szansy na przeżycie. Ale Hani bardzo chciał żyć i wsparty żarliwymi modlitwami rodziców i czterech starszych braci jakimś cudem przetrzymał kryzys. Zapłacił jednak za to poważną wadą wzroku, co rodzina, wdzięczna za wielkie szczęście, jakie ją spotkało, uznała za niewygórowaną cenę.
Dlatego pierwsze okulary dostał, zanim zaczął raczkować. Od tej pory okulary stały się jego znakiem rozpoznawczym. Niedawno skończył trzydzieści lat, ale wciąż wyglądał jak podrostek i tak też był traktowany przez sąsiadów. Nosił teraz mocne szkła korekcyjne w ciężkich oprawkach, które ciągle poprawiał palcem wskazującym.
Hani był najmłodszym i najbardziej ukochanym z pięciu synów niewidomego Nadira. Ojciec stracił wzrok podczas wybuchu pieca do wytopu metalu. Rodzina Orahich od zawsze mieszkała w Isfahanie i zajmowała się rzemieślniczą produkcją cynowych naczyń, które z trudem sprzedawała na okolicznych bazarach. Po wypadku Nadira rodzinną firmę przejął średni syn Omar, ale interesy zaczęły iść jeszcze gorzej.
Pięć lat wcześniej dzięki solidarnemu wysiłkowi całej rodziny Hani ukończył fizykę na Uniwersytecie Teherańskim i został pierwszym Orahim z dyplomem. W tym samym roku, zaraz po zakończeniu świętego miesiąca muharram, złożył deklarację do Korpusu Męczenników służących Siłom Ghods.
Kilka dni przedtem w walce z ISIS zginął pod Aleppo jego najstarszy brat Mohamed, żołnierz Strażników Rewolucji. Hani uznał zatem, że swoje życie winny jest Republice Islamskiej i prorokowi Allaha, któremu poświęcony był pierworodny Nadira. Ojciec na pewno zrozumiałby tę decyzję – powtarzał sobie Hani – bo przecież on też walczył nad Szatt al-Arab w szeregach męczenników.
Po kilku dniach Hani otrzymał uroczysty list od generała Harumiego, z wyrazami uznania i wdzięczności za patriotyczną postawę, ale najbardziej utkwił mu w pamięci numer. Został osiemdziesiąt siedem tysięcy dwieście trzydziestym szóstym żołnierzem Mahometa, czyli Wybranym. Tylu wiernych gotowych oddać życie dla Allaha zgłosiło się przed nim do Korpusu Męczenników, a każdy był żywą bombą, którą można było zdetonować w dowolnym miejscu na świecie.
Wybrani to jedyna prawdziwa i najpotężniejsza Armia Boga, uważał Hani i był dumny ze swojej decyzji. Kiedy więc dostał wezwanie, ucieszył się, że wkrótce wypełni swoją misję i spotka brata. Już od kilku miesięcy czuł, że tak się stanie, wystarczyło obserwować wiadomości. Przynależność do Wybranych była ściśle tajna i nikt w rodzinie nie wiedział o jego planach. Hani spakował więc swój plecak, kupił bilet na autobus i pojechał do Meszhedu.
W tajnym ośrodku Sił Ghods gdzieś na przedmieściach przeszedł kilkudniowy kurs, który tylko pozornie miał go przygotować do realizacji zadania. Hani szybko się zorientował, że chodziło głównie o ustalenie, czy jest wystarczająco zdeterminowany. Rozmowy z oficerami i mułłami miały go utwierdzić w przekonaniu, że dokonał jedynego słusznego wyboru.
Na początku był nieco rozczarowany, bo i bez dodatkowych argumentów cieszył się ze swojej misji. Nikomu o tym nie powiedział, ale bardzo mu się podobał kryptonim, który otrzymał. „Orzeł” brzmiał dumnie, walecznie i szlachetnie, więc drobny Hani w korekcyjnych okularach poczuł przypływ wiary w siebie. Rozumiał, że nie każdy jest tak rzetelny jak on i może nie wiedzieć, na co się decyduje. Ale on wiedział: „Orła” musiał wybrać Allah.
Nie miał pojęcia, kiedy ani dokąd pojedzie, ale się nie dopytywał, chociaż go niepokoiło, czy misja aby na pewno będzie wystarczająco zaszczytna. Zależało mu, by ojciec, matka i bracia byli z niego dumni tak jak z Mohameda i mogli podziwiać jego wielki portret na którejś z kamienic Isfahanu albo rzeźbę w izbie pamięci.
Hani zameldował się we wskazanym pensjonacie Irbis na przedmieściach Bejrutu jako obywatel turecki i zgodnie z planem zaczął oczekiwać na dalsze instrukcje. Po trzech dniach przyszedł do niego jakiś mężczyzna i bez słowa wręczył mu kopertę, w której znajdował się węgierski paszport na nazwisko Sándor Kósa, bilet na samolot do Belgradu i trzy tysiące euro. Na załączonej kartce było zapisane w punktach, co ma robić dalej. Nieznajomy zabrał jego turecki paszport, telefon i wyszedł. Od tej pory Hani miał kategoryczny zakaz używania telefonu komórkowego i korzystania z internetu. Płacić miał tylko gotówką o niskich nominałach.
Rozpoczął się kolejny etap w drodze do raju – pomyślał Hani i ucieszył się, że jedzie do Europy. Jego misja nabierała coraz większego znaczenia.
Kontrolę paszportową na lotnisku Tesli przeszedł bez problemów. Sam był zaskoczony, że się nie denerwował, jakby czuł nad sobą opiekę Allaha. Funkcjonariuszowi straży granicznej patrzył prosto w oczy i uśmiechnął się szczerze. Na pytanie, czy ma coś niezgodnego z prawem, odpowiedział, że nic, i poczuł coś na kształt rozbawienia. Przecież on sam był bombą niezgodną z żadnym ziemskim prawem!
Z lotniska wziął taksówkę i pokazał kierowcy zapisany na kartce adres hostelu. Dojechali w ciągu trzech kwadransów. Hani nigdy nie był w Belgradzie i nie miał nawet pojęcia, w jakiej części miasta się znajduje.
Wyjrzał przez okno. Ciemno, pusta jezdnia była ledwo oświetlona. Padał deszcz, a po drugiej stronie ulicy majaczył kolorowy neon. Hani znał nieco rosyjski, więc odczytał, że to restauracja. Spojrzał na zegarek: minęła osiemnasta. Dopiero teraz przypomniał sobie, że od śniadania nic nie jadł, i nagle poczuł głód. Przez cały dzień wydawało mu się, że jest spokojny, nie denerwuje się, panuje nad sobą. A jednak organizmu nie oszukasz – pomyślał. Stres musiał stłumić uczucie głodu.
Postanowił zjeść coś solidnego i napić się prawdziwego piwa, teraz mógł, bo pozwalała mu na to takijja. Polecono mu wprawdzie czekać w hostelu, unikać kontaktów z miejscowymi i zachowywać się tak, by nie zwracać na siebie uwagi, ale jednak musiał coś zjeść. Włożył kurtkę, naciągnął wełnianą czapkę i wyszedł.
Restauracja nazywała się Jovanka. Było w niej ponuro i cuchnęło tytoniem zmieszanym ze smrodkiem alkoholowej uryny. W kącie dwóch rozbudzonych pijaków przepijało do siebie, więc Hani usiadł pod oknem po przeciwnej stronie. Po chwili podszedł barczysty kelner w białej koszuli opiętej na włochatej piersi i odezwał się po serbsku, wydymając mięsiste usta.
– Poproszę kartę i piwo – powiedział Hani cicho po angielsku.
Kelner popatrzył podejrzliwie i mimo swojej wagi zwinnie okręcił się na pięcie. Po chwili wrócił z kartką, która odgrywała rolę karty dań, i obcesowo położył ją na stoliku. Obok postawił kufel spienionego piwa.
Menu było po serbsku i zawierało tylko siedem pozycji, więc Hani, posiłkując się swoim słabym rosyjskim, próbował coś wyczytać. Nic jednak nie zrozumiał.
W ciągu kilku minut wypił kufel piwa. Smakowało mu jak nigdy wcześniej. Nieraz pił w Iranie piwo bezalkoholowe i nawet kilka razy na studiach normalne, ale to nie było to, co dostał teraz. Kiedy więc kelner podszedł, żeby przyjąć zamówienie, Hani od razu poprosił o drugi kufel. Danie wskazał palcem na chybił trafił.
Po chwili drobny Hani poczuł, że lekko kręci mu się w głowie, ale to było przyjemne doznanie. Nagle wszystko wokół stało się pozytywne, wręcz sympatyczne, i zapragnął z kimś porozmawiać. O czymkolwiek, chciał po prostu zbliżyć się do jakiegoś człowieka.
Nawet nie zauważył, kiedy stanęło przed nim drugie piwo. Chwycił oburącz ciężki kufel i pociągnął kilka głębokich łyków. Otarł dłonią pianę z ust i zaraz potem odbiło mu się nosem. Tym razem efekt był jeszcze przyjemniejszy niż po pierwszym piwie. Hani nabrał pewności siebie i pomyślał, że o niczym nie marzy teraz bardziej niż o tym, by porozmawiać z kimś przyjaznym, opowiedzieć mu o sobie, o Iranie, Isfahanie, najpiękniejszym mieście na świecie, o ojcu i śmierci brata Mohameda. Wiedział, że nie wolno mu rozmawiać z obcymi, ale czuł się taki szczęśliwy… Nagle śmierć przestała być granicą, droga do raju stanęła otworem i chciał iść tam, gdzie czekają na niego już wszyscy Wybrani.
Kelner bez słowa postawił przed nim koszyczek ze sztućcami i talerz, na którym pływał w sosie kawałek mięsa i białe kluski. Hani uśmiechnął się do kelnera i dotknął palcem brzegu kufla. Kelner delikatnie skinął głową, ale nic nie odpowiedział. Przez chwilę przyglądał się drobnemu mężczyźnie w okularach, jakby nie był pewny, czy powinien mu podać trzecie piwo, aż w końcu się odwrócił i poszedł w stronę baru. Hani spróbował mięsa, było zimne, kluski też, ale sos był ciepły. Pewnie tak powinno być – uznał i zjadł wszystko ze smakiem.
Obudził się w swoim pokoju. Było zimno i bolała go głowa. Leżał na łóżku, w ubraniu, ale bez butów. Okulary równo złożone na stoliku nocnym, tak jak zawsze.
Przez chwilę rozważał, jak się tu dostał, o której. Nie mógł sobie przypomnieć żadnego wyraźnego obrazu poza tym, że był w restauracji naprzeciwko i pił piwo. Nic więcej nie pamiętał.
Usiadł na łóżku i zaczął się zastanawiać, co powinien teraz zrobić. Dochodziła ósma. Postanowił najpierw się wykąpać, dokonać ablucji, a potem pomodlić. Wprawdzie obejmowała go takijja, ale i tak czuł się zbrukany po tym, co wczoraj zrobił. Nie musiałem przecież pić piwa – pomyślał i założył okulary. Od razu obraz zrobił się wyraźny i Hani poczuł się lepiej.
Gdy ruszył w stronę łazienki, ktoś cicho zastukał do drzwi.
Po chwili do pokoju wszedł wysoki, krótko ostrzyżony mężczyzna w czarnej skórzanej kurtce i błękitnych dżinsach. Rozejrzał się i nie wyjmując rąk z kieszeni, usiadł na krześle.
– Zbieraj się… Jedziemy – rzucił w farsi ściszonym głosem.
– Chciałem się jeszcze wykąpać… – odezwał się Hani.
– Nie ma czasu – przerwał mu zdecydowanym tonem nieznajomy. – Nie musisz. – Spojrzał na stojącą na podłodze zamkniętą torbę. – Już się spakowałeś. Dobrze.
Hani posłusznie wciągnął buty.
– Nie modliłem się od…
– Nie musisz. Akurat ty… nie musisz.
– Dokąd jedziemy? – zapytał Hani, zawiązując but.
– Zobaczysz – rzucił tajemniczo mężczyzna, podniósł się i wziął torbę Haniego. – Jedziemy do Zagrzebia. Mów do mnie Luka – dodał i kiedy ruszyli do wyjścia, położył mu rękę na ramieniu. Był o głowę wyższy. – Nie przypuszczałem, że jesteś taki drobny, ale… – Zatrzymał się przed drzwiami i spojrzał prosto w oczy Haniemu, który zadarł głowę i palcem docisnął okulary. – Jesteś wielki! Bardzo cię szanuję. A nawet więcej, podziwiam.
Zaczęli schodzić na dół, więc przestali rozmawiać.
Kiedy Hani regulował rachunek, Luka czekał już przed hostelem, kilkanaście metrów od wyjścia. Ujrzawszy Haniego, ruszył powoli przed siebie.
Niebieskie volvo V70 na austriackich numerach stało zaparkowane w sąsiedniej uliczce. Luka wrzucił torbę do bagażnika i usiadł za kierownicą. Po chwili dołączył do niego Hani.
– Jesteś głodny? – zapytał Luka, kiedy tylko ruszyli.
– Tak, i chce mi się pić.
– Masz wodę na tylnym siedzeniu. Zatrzymamy się na stacji benzynowej na kawę i kanapki.
– Ile czasu będziemy jechać do tego Zagrzebia?
– Około pięciu godzin, bo pojedziemy bocznymi drogami. Wjeżdżamy do Unii Europejskiej…
– Zagrzeb to nasz cel? – dopytywał się Hani.
– Nie wiem. Mam cię przewieźć przez granicę i dostarczyć na podany adres w Zagrzebiu. Nic więcej nie wiem i nie pytaj. Mniej wiesz, mniej się boisz. – Luka prowadził samochód spokojnie, z wprawą. Od razu było widać, że zna miasto. – Nic nie kupowałeś w Belgradzie? – zapytał.
– Oczywiście, że nie. – Hani popił wody z butelki. – Jestem dobrze przeszkolony – dodał pewny siebie.
– Wiesz… – zaczął z wahaniem Luka. – Ja też jestem w Korpusie. – Spojrzał na Haniego i pierwszy raz się uśmiechnął, pokazując duże białe zęby.
– Osiemdziesiąt siedem dwieście trzydzieści sześć – wyrecytował Hani z dumą.
– Siedemdziesiąt dwa czterysta pięć. – Luka pokiwał głową i wyciągnął do Haniego rękę. Uścisnęli sobie dłonie, patrząc przed siebie. – Ale wciąż czekam na prawdziwy przydział, taki jak twój. Na razie tylko pomagam Wybranym. Zazdroszczę ci. – Głos Luki brzmiał bardzo przekonująco i Hani poczuł się jeszcze bardziej dowartościowany.
– Przyjdzie i twój czas, nie martw się – powiedział Hani po chwili namysłu, z lekkim poczuciem wyższości. – Wszystko w ręku Boga. Naprawdę nie wiesz, dokąd jadę? – zapytał.
– Naprawdę. Moje zadanie to dostarczyć Wybranych w odpowiednie miejsce… i wszystko.
– Wybranych? To znaczy, że nie jestem jedyny? – Hani był wyraźnie rozczarowany. – Ilu nas jest? Wiesz? Powiesz mi?
– Nic ci nie powiem – rzucił twardo Luka i wyciągnął papierosa. – Zapalisz? – zapytał, ale Hani tylko pokręcił głową. – Nic nie wiem i nawet nie chcę wiedzieć, skąd jesteście… ani skąd pochodzisz. Dyscyplina, miłość ojczyzny i szczera wiara w Allaha to w Ghods nasza najpotężniejsza broń i dlatego zwyciężymy. – Przytrzymując kolanem kierownicę, wygrzebał zapalniczkę z kieszeni i przypalił sobie. – Wojna jest już blisko.
– Wiem, wiem i znam zasady. – Hani się zamyślił. – Czyli jest nas więcej w akcji. Tak przypuszczałem. Czuję dumę, że należę do Wybranych. Szkoda tylko, że nie mogłem się pożegnać z ojcem i braćmi.
Luka wyrzucił niedopałek i zamknął okno.
Wyjechali na dawną autostradę Braterstwo i Jedność przecinającą niegdyś Jugosławię wzdłuż i kiedy minęli tablicę z napisem Zagrzeb 380 km, zamilkli.
Hani wpatrywał się w szary krajobraz i czuł, że zaczyna go już mdlić z głodu. Przypomniał Luce, że obiecał śniadanie na stacji benzynowej, ale ten nic nie odrzekł, tylko siedział zamyślony, prowadząc samochód jedną ręką.
Rozmowa z Luką była dziwna i Hani po raz pierwszy, odkąd przyjechał do Meszhedu, poczuł, że czegoś nie rozumie. Jakby pojawiła się rysa na systemie wartości i zasad, którym się kierował. Wcześniej nie musiał się nad nim zastanawiać, bo wydawał mu się spójny, logiczny, wręcz idealny. Każde słowo Luki, zdanie czy myśl pasowały do siebie, otwierając naturalną drogę do dżihadu, męczeństwa i Allaha. Odnosiło się wrażenie, że jego wiara jest żarliwa, a mimo to nie brzmiał szczerze. Co więcej, nie powiedział nic, z czym Hani mógłby się nie zgodzić, i to niepokoiło go jeszcze bardziej.
Nigdy z nikim nie rozmawiałem w ten sposób o swojej misji – pomyślał – więc może czegoś nie rozumiem albo jestem zbyt przewrażliwiony. Ale przecież męczennik nie może być zazdrosny o męczeństwo.2
Od chwili rozwiązania Sekcji Dima był w dyspozycji szefa Agencji Wywiadu. Wiedział, że dopóki będzie trwało śledztwo w sprawie Romana, jego raport o zwolnienie nie zostanie rozpatrzony.
Początkowo mieszkał w służbowym lokalu na Kazimierzowskiej, ale był pewny, że z chwilą odejścia z Agencji straci do niego prawo. Wprawdzie pełniący obowiązki szefa Agencji pułkownik Adam Wiśniewski pozwolił mu tam mieszkać jeszcze trzy miesiące, ale Dima chciał się rozliczyć możliwie najszybciej. Pragnął zakończyć służbę i raz na zawsze zamknąć ten rozdział swojego życia. Nie był zły ani nawet rozgoryczony. Tak przynajmniej wmawiał Monice. Ale ona wiedziała, że jest dokładnie na odwrót. Nielegałem pozostaje się do śmierci. Nawet solidna emerytura nie jest w stanie tego zmienić.
Rozglądał się intensywnie za mieszkaniem, do którego mógłby przewieźć swoje rzeczy, ale nic mu nie odpowiadało. W końcu sprawą zajęła się Monika i znalazła mu lokum na Powiślu, blisko swojej galerii.
Lutek i Witek pomogli w przeprowadzce. Od tej pory Dima codziennie przesiadywał w galerii i pił niesłodzoną kawę pół na pół z mlekiem. Monika szybko się zorientowała, że jego związek z Katarzyną należy do przeszłości, i nie mogła zaprzeczyć, że ją to cieszy. Z myślą o Dimie kupiła nawet duży profesjonalny włoski ekspres, który zaczął też ściągać nowych klientów.
Pewnego dnia Dima zaproponował, że chciałby wejść z nią w spółkę i solidnie doinwestować galerię MiniMidiMax.
Zrobiłby to, gdyby tylko się zgodziła. Wiedziała, że on wcale nie ma do tego serca, tylko nieudolnie stara się dać jej wsparcie w trudnych chwilach i wypełnić pustkę. Tak przynajmniej można było sądzić.
W rzeczywistości nie miał żadnych konkretnych planów na przyszłość, tym bardziej że wciąż obejmował go zakaz wyjazdu za granicę. Musiał się też opiekować Józefem, który nie zaaklimatyzował się w nowym ośrodku Złote Brzozy w Konstancinie i ciągle wszczynał awantury. Wszędzie widział szpiegów, złodziejki, NKWD i Dima nieustannie był wzywany na dywanik do dyrektora.
Męczył się coraz bardziej i z trudem ukrywał frustrację. Ale nie przed Moniką, która sama przeszła załamanie psychiczne. Wiedział, że wypadłby żałośnie. Dużo rozmawiali przy kawie. Wiedzieli, że tak naprawdę tylko oni sami mogą pomóc sobie nawzajem. To był rodzaj terapii, chociaż unikali wspomnień i nie używali słów naznaczonych piętnem przeszłości.
Któregoś dnia Dima powiedział, że całe życie człowieka składa się wyłącznie ze wspomnień, ale czasem trzeba zapomnieć. I od tej pory oboje kierowali się tą myślą, choć nigdy jej nie powtarzali. Wystarczyła im zwykła obecność i rozmowa o broni albo sztuce. Z lekkim oporem Dima dał się namówić na odwiedzenie strzelnicy. Myślał, że w ten sposób pomaga Monice wyjść z depresji, a ona – że leczy jego frustrację. W końcu spostrzegli, że chodzą tam coraz częściej i sprawia im to zwykłą przyjemność.
Kiedy premier Bolecki wrócił do władzy, prokurator Walerian Farbiarz bezceremonialnie zaproponował Dimie współpracę w dochodzeniu przeciwko pułkownikowi Romanowi Leskiemu. W zamian obiecał mu szybkie zwolnienie ze służby, godziwą emeryturę i umorzenie jego wątku w sprawie.
Dima po raz pierwszy w życiu był celem tak prymitywnego werbunku. Parsknął śmiechem, aż opluł rumianą twarz prokuratora. Nie przeprosił, bo nie czuł się winny, raczej sprowokowany. Pomyślał tylko z rozbawieniem, że w prokuraturze powinni w czasie przesłuchania podawać wodę, a nie kawę.
– To co mam powiedzieć moim przełożonym? – Farbiarz spokojnie wytarł twarz i okulary. Wyglądał jak gimnazjalista prymus. – Sam pan rozumie, że los pana Leskiego i tak jest przesądzony. Mamy już zebrane wystarczające dowody, by postawić mu zarzuty. Jeżeli zdecyduje się pan nam pomóc, być może znajdziemy jakieś nowe rozwiązanie… mniej bolesne dla niego.
– O losie pułkownika Leskiego zadecyduje chyba sąd? Pyta mnie pan oficjalnie, jako prokurator? Czy jako kto, bo nie bardzo rozumiem… – Dima zmrużył oczy.
– Skąd! To propozycja jak najbardziej nieformalna… no… poza protokołem. Kto jak kto, ale pan w swoim życiu z pewnością nieraz stawał wobec takiego wyboru, a pewnie jeszcze częściej stawiał innych. – Prokurator uśmiechnął się, nieudolnie udając ironię. – Aha! – Spojrzał do notatek. – Pan zajmuje w Atenach mieszkanie służbowe, prawda?
– Mieszkanie jest zapisane na mnie i ja je kupiłem.
– Ale to jest mieszkanie służbowe?
– Niech pan pyta na Miłobędzkiej, jeśli ma pan taką informację. Nie jestem upoważniony, by z panem na ten temat rozmawiać. Nie zostałem zwolniony z tajemnicy państwowej. Proszę się zwrócić do szefa AW.
– Ach, tak… – zamruczał pod nosem prokurator Walerian Farbiarz. – Czyli odmawia pan współpracy?
– O jakiej współpracy pan mówi? – zapytał spokojnie Dima. – Co łączy moje mieszkanie ze sprawą pułkownika Leskiego? Przyszedłem tu na wezwanie, jako świadek, i nie zauważyłem, by pan coś protokołował. Składa mi pan za to jakieś podejrzane oferty, coś insynuuje, próbuje szantażować. Albo przystąpi pan do formalnego przesłuchania, albo wychodzę.
Prokurator Farbiarz podniósł okulary na czoło i wychylił się do tyłu, z rękami założonymi na piersi. Zaczął się wpatrywać w Dimę, jakby chciał mu powiedzieć: „Wykończę cię, szmato”. Wyglądało, że dobrze przećwiczył tę pozę, wypadł jednak groteskowo i Dima znowu musiał stłumić śmiech. Zdawał sobie jednak sprawę, że sytuacja jest groźna. Prokurator nie miał pojęcia, jak się werbuje ludzi, i tym samym się zdekonspirował. Ale może o to mu chodziło – pomyślał Dima.
Pętla wokół Romana zaciskała się coraz bardziej. Widać było, że determinacja Boleckiego przybiera na sile i nie zamierza odpuścić. Prokurator po raz pierwszy oświadczył, że ma mocne materiały, by postawić zarzuty, ale Dima wiedział, że to blef. Leski był największym wrogiem Boleckiego, nocną zmorą, obsesją, która nie pozwala mu spokojnie zasnąć. I to właśnie było najgorsze, bo nieprzewidywalne.
Dlatego Farbiarz niemal wprost zaproponował Dimie wymianę mieszkania w Atenach, wartego dwieście tysięcy euro, na materiały obciążające Leskiego. To była jednak pusta pętla, bo na Romana nie było żadnych materiałów, a mieszkanie na Pindarou było formalnie własnością Dimy. Wprawdzie kupione za pieniądze CIA, ale zgodnie z prawem. Agencja w żaden sposób nie mogła go odzyskać wbrew woli Dimy. Gotów był je zwrócić w całym pakiecie odcinania ogona, ale teraz zmienił zdanie.
Popatrzył na bezczelną twarz Farbiarza i postanowił, że nie będzie mu ułatwiał zadania. Niech szef AW, pułkownik Wesołowski, transfer premiera z kontrwywiadu wojskowego, wysili się i spróbuje odzyskać mieszkanie. Roman doskonale to przewidział. Mówił, że Bolecki i Wesołowski nie ścierpią, by Dima zatrzymał sobie mieszkanie w Atenach, i za wszelką cenę spróbują coś na tym ugrać. „A to będzie dobra okazja do przejęcia inicjatywy” – zakończył.
Dima pomyślał, że powinien się skontaktować z Marią. Kiedy złożył raport o zwolnienie, zadzwoniła do niego i zaprosiła na kolację do restauracji. To było miłe spotkanie przy libańskim winie. Nie wspominali tego, co się zdarzyło w Baku, ale oboje doskonale wiedzieli, że właśnie wtedy połączyła ich przyjaźń. Na zakończenie Maria zadeklarowała, że może na nią liczyć, i wręczyła mu kartkę z nazwą komunikatora internetowego, hasłem do ściągnięcia aplikacji i kodem dostępu. „Ten jest bezpieczny – powiedziała. – Dam znać, gdy przestanie być, ale i tak wymieńcie cały sprzęt”.
Dima zrozumiał, że Maria Gerber, naczelnik WBW, jest po jego stronie. Nie mógł mieć lepszego sojusznika w AW, bo to ona nadzorowała wewnętrzne postępowanie dotyczące Sekcji i współpracę z prokuraturą.
Sytuacja dojrzała – pomyślał, patrząc na Farbiarza.
– Zrobi pan, co uzna za słuszne – odezwał się oschle prokurator. – Kiedyś być może zechce pan wyjechać do jakiegoś ciepłego kraju i jak mniemam, zapewne będzie nim Grecja, więc mieszkanie w Atenach się przyda.
– Widzę, że nic pan nie pojmuje – rzucił Dima i podniósł się do wyjścia. – Rozumiem, że nie ma pan do mnie więcej pytań.
– Mam do pana wiele pytań i niech się pan spodziewa wezwania, a raczej znacznie częstszych wezwań niż dotąd. – Zamilkł na chwilę i opuścił okulary. – Chyba że…
– Żegnam pana – przerwał mu Dima, chwytając za klamkę.
– Do zobaczenia, panie Calderón – doleciało, gdy zamykał za sobą drzwi.
Dima wyszedł na plac Unii. Było szaro i mroźno. Naciągnął czapkę, postawił kołnierz i skierował się w stronę centrum handlowego, gdzie w podziemnym garażu zaparkował swojego fiata uno.
Nim uruchomił silnik, wyjął i włączył swój smartfon, który przez cały czas czekał na niego pod dywanikiem. Aktywował go i po chwili ekran ożył. Przy aplikacji Kalkulator pojawiło się czerwone kółko z cyfrą 1. Miał też nieodebraną wiadomość głosową od kontaktu Złote Brzozy. Przez chwilę wahał się, co zrobić najpierw: oddzwonić do Tamary czy wysłuchać wiadomości?3
Minęła szesnasta, gdy dotarli do granicy serbsko-chorwackiej. Nikt o nic nie pytał, ale chorwaccy strażnicy przejrzeli samochód bardzo dokładnie. Luka miał paszport austriacki i mówił płynnie po niemiecku. Przez chwilę rozmawiał z celnikiem, lecz Hani nic nie zrozumiał.
Po kilku minutach byli już po drugiej stronie, w Unii Europejskiej. Dopiero teraz Luka zjechał na stację benzynową. Nie pozwolił Haniemu wysiąść i pójść do toalety. Wręczył mu plastikową butelkę i kazał do niej oddać mocz, sam zaś wysiadł, żeby zatankować. Wrócił z dwiema butelkami wody, francuskim hot dogiem i garścią batonów czekoladowych.
– Twoje śniadanie. – Podał Haniemu bułkę z kiełbaską. – Spokojnie… jest halal – dodał i odjechał spod dystrybutora. Zatrzymał samochód na parkingu.
– Skąd wiesz? – zapytał Hani.
– Bo wiem. A gdyby nawet nie było, to co z tego? Przecież możesz jeść, co chcesz. Dla ciebie nic nie jest już haram. – Luka rozwinął batonik.
– A ty?
– Co ja?
– Nie jesz? – Hani pokazał bułkę.
– Lubię batoniki – odparł Luka z pełnymi ustami.
– Sikałem do butelki i umyłbym się… Rozumiesz?
– Allah ci daruje, jesteś jego wybrańcem. – Luka rozwinął drugi batonik i łyknął wody. – Najtrudniejszy moment mamy za sobą, jesteśmy już w Unii, teraz jesteś bezpieczny. Droga do Zagrzebia otwarta. Moja rola się kończy, wracam do Belgradu, a tobą zajmie się ktoś inny. – Włączył silnik i zaczął wycofywać samochód. – Polubiłem cię – rzucił niespodziewanie. – Jesteś inny niż wszyscy.
– Inny? – zapytał zaskoczony Hani, przełykając kęs. – Przecież nic o mnie nie wiesz. Nawet nie zapytałeś, jak mam na imię, skąd jestem…
– To nieważne. Nie muszę znać twojego imienia, żeby cię lubić. A ile masz lat? – zapytał Luka, wyjeżdżając na autostradę.
– Trzydzieści dwa.
– Ile? – Luka spojrzał na pasażera z niedowierzaniem. – Myślałem, że… osiemnaście. No to teraz lubię cię jeszcze bardziej! – Uśmiechnął się drugi raz podczas tej podróży.
– Ukończyłem fizykę na Uniwersytecie Teherańskim jako prymus, pochodzę z Isfahanu, mam na imię Hani, a nazwisko Orahi, mój ojciec Nadir jest niewidomy – wyrzucił z siebie Hani niemal jednym tchem, jakby chciał się zaprezentować. Wytarł usta, zmiął papier po bułce i włożył go do śmietniczki w bocznych drzwiach. – Teraz wiesz już, kogo lubisz?
Luka nie odpowiedział. Wpatrzony w drogę uśmiechnął się lekko i pokiwał głową. Zapalił papierosa.
Hani poczuł satysfakcję, że powiedział Luce o sobie. Wpajano mu w Meszhedzie, że nie może nikomu ujawniać swojej tożsamości, ale uznał, że to bezsensowne w obliczu tego, co ma zrobić.
W końcu Luka też należy do Korpusu – pomyślał, wpatrując się w sunący za szybą obraz. Może jest trochę zimny i małomówny, ale jednak dba o moje bezpieczeństwo, jest duży, wysportowany, wygląda jak perski heros i wierzy w naszą misję. A hot dog był bardzo smaczny.
Oparł głowę o szybę, zamknął oczy i przywołał obraz uśmiechniętego Mohameda z automatem w dłoni i zieloną szarfą na czole. Zrobiło mu się bardzo przyjemnie, bo zaraz sobie wyobraził siebie kroczącego obok niego.
Nawet nie zauważył, kiedy dotarli na miejsce. Luka szarpnął go delikatnie za ramię. Hani potrzebował chwili, by przetrzeć oczy i zorientować się, że samochód stoi na parkingu. Na zewnątrz było ciemno i padał drobny deszcz, a wycieraczki leniwie przecierały obraz. Sodowa latarnia nieśmiało oświetlała dwie ciężarówki, kilka samochodów i szary dom z zielonym migającym neonem Hostel Mostar.
– Jesteśmy na miejscu – rzucił Luka, wypuszczając dym. – To teraz będzie twoje schronienie…
– Zagrzeb?
– Tak… przedmieścia.
– Jak długo i co dalej? – zapytał Hani ściszonym głosem.
– Nie wiem jeszcze, ale na razie będę cały czas z tobą. Czekamy na nowe instrukcje. – Luka nacisnął przycisk na desce rozdzielczej.
Hani ze zdumieniem zauważył, że nad radiem wysunęła się podłużna skrytka długości piętnastu i szerokości dziesięciu centymetrów. Luka odciągnął ją mocniej i sprawnie wsunął dłoń do środka. Wyjął pistolet, który natychmiast ukrył za paskiem, a po chwili smartfon. Włączył go. Ekran zapełnił się kolorowymi ikonami. Hani w milczeniu obserwował, z jaką wprawą Luka wykonuje wszystkie czynności, i od razu zrozumiał, że musi robić to często.
– Jaki to pistolet? – zapytał.
– Beretta… M9. Amerykański… dziewięć milimetrów.
– Pokaż. – Hani wyciągnął rękę. – Nigdy nie trzymałem pistoletu.
– Nie – rzucił krótko Luka i wciąż czegoś szukał w smartfonie.
– Daj! – upierał się Hani. – Bądź przyjacielem… Daj potrzymać! Jedyny raz w życiu… No?
Luka spojrzał na grube szkła, zza których świdrowało go proszące spojrzenie dziecka. Z lekkim niedowierzaniem pokręcił głową i sięgnął po pistolet. Wyjął magazynek i przeładował.
– Ale ciężki! – zamruczał Hani z wyraźnym zdziwieniem. – Amerykański! – dodał. – Dziewięć milimetrów. A ile pocisków w magazynku?
– Waży prawie kilogram, a pocisków piętnaście, specjalnych…
– Czyli jakich?
– Daj już, wystarczy. – Luka zdecydowanym ruchem wyjął pistolet z ręki Haniego i schował za pasek. – Idziemy. – Otworzył drzwi.
– Chciałbym mieć taki – rzucił Hani.
– Tobie jest niepotrzebny – odparł Luka obojętnym tonem.
Dwugwiazdkowy hostel Mostar był typowym przydrożnym zajazdem usytuowanym na zachodnim skraju miasta, niecałe dwieście metrów od autostrady A2. Korzystali z niego głównie kierowcy ciężarówek i spóźnieni podróżni, którzy chcieli ominąć Zagrzeb.
Prowadzili go bracia Josip i Petar Juriciowie z Sarajewa. Przenieśli się do Zagrzebia już po wojnie, ale nikt nie pamiętał kiedy. Bracia byli dumni, że w dniach rozpadu Jugosławii walczyli przeciwko Serbom w Hercegowinie i zachodniej Sławonii, o czym miały świadczyć liczne zdjęcia wystawione w barze czynnym całą dobę. Pozostałe, bardziej wrażliwe pamiątki trzymali w domu.
Podczas wojny mieli zgromadzić potężny majątek, a hostel był tylko przykrywką do prania pieniędzy, przemytu imigrantów i spotkań chorwackich weteranów. Bar był też miejscem odwiedzanym często przez patrole, gdzie policjanci mogli zjeść i wypić za darmo, pogadać z Josipem albo Petarem i odpocząć w przyjaznej atmosferze. Od wojny minęło już dwadzieścia pięć lat, ale o każdej porze dnia i nocy można było z braćmi powspominać dawne zwycięstwa.
Luka często nocował w tym hostelu i całkiem dobrze poznał jego właścicieli. Nie wiedział, dlaczego Teheran wybrał ten hostel jako bezpieczny safe house i punkt przerzutowy, ale z łatwością mógł się domyślić. Bracia Juriciowie nie ukrywali przed nim, że mają bliskie relacje z albańską mafią i czują rodzaj wspólnej antyserbskiej sympatii, która zbliża ich z muzułmanami. A policyjna ochrona była dodatkowym argumentem, by korzystać z tego hostelu.
Luka podawał się za Asyryjczyka mieszkającego w Wiedniu, ale naprawdę był Persem i oficerem Sił Ghods, o czym bracia oczywiście nie wiedzieli. Jak przystało na chrześcijanina, pił rakiję, jadł wieprzowinę, rozliczał się solidnie i terminowo, więc o nic nie pytali.
Pierwszy wszedł Luka. Hani kroczył tuż za nim, niosąc torbę przerzuconą przez ramię. Wyglądał, jakby mu usługiwał. W barze było kilka osób. Za bufetem stał starszy, wąsaty Josip. Od razu zauważył Lukę i uniósł rękę na powitanie.
– Ostatnio często przyjeżdżasz – rzucił po niemiecku i spojrzał na Haniego. – A ten to kto? Adoptowałeś synka?
– Nikt – odparł Luka obojętnie i podali sobie ręce. – Jedzie do rodziny w Berlinie. Daj mi dwa pokoje i piwo. Jak sytuacja? – Pociągnął wzrokiem po sali.
– Spokojnie. – Josip postawił piwo na barze i położył dwa klucze.
– Dla niego też daj piwo. – Luka wskazał Haniego.
– Dobrze, że jesteś. Mamy dla ciebie robotę…
– Pogadamy jutro – przerwał mu Luka. – Jestem zmęczony i zjadłbym coś. Cały dzień na batonikach i wodzie. Masz te kotleciki jagnięce z pieprzem? Wiesz, te…
– Mam…
– Daj dwie porcje.
Josip znikł na zapleczu, a Luka podał Haniemu piwo i razem podeszli do pierwszego wolnego stolika.
– Zamówiłem dla nas jedzenie, dobrze? Głodny jesteś? – zapytał w farsi. – Wiem, że nie znasz niemieckiego, ale spokojnie. – Rozejrzał się po sali. – Tu jest bezpieczniej niż gdziekolwiek indziej. Sprawdzone miejsce. Ale nie przyznawaj się, że znasz angielski, i najlepiej nic nie mów.
– Wiem, wiem, szkolili…
– To dobrze, że wiesz. Musisz być odpowiedzialny, bo jesteś wybrańcem Boga i nadzieją na zwycięstwo naszego narodu – ciągnął cicho Luka i raz po raz popijał piwo.
– Naprawdę nie wiesz, dokąd jedziemy? – zapytał Hani, zdejmując kurtkę.
– Nie wiem. Czekam na dalsze instrukcje. Zgodnie z planem ma cię tu przejąć następny kurier. – Luka wyjął z kieszeni smartfon i zaczął w nim czegoś szukać. Po chwili rzucił, wyraźnie rozczarowany: – Nic nowego. Czekamy.
– Muszę iść do toalety – powiedział Hani.
Luka ruchem głowy wskazał mu kierunek.
Gdy Hani znikł za bordową kotarą, do baru weszło dwóch mężczyzn. Wyższy, w granatowej wełnianej czapce i wojskowej kurtce, stanął przy drzwiach i zlustrował otoczenie, jakby kogoś szukał. Niższy, blondyn z wysokimi zakolami, zaczesany do tyłu, w szarym dopasowanym płaszczu, ruszył zdecydowanie w stronę baru. W tym czasie wełniana czapka usiadł już przy stoliku obok, zmierzył Lukę podejrzliwym spojrzeniem, a po chwili przerzucił uwagę na dwóch mężczyzn pod oknem.
Wypchnąwszy tyłem westernowe drzwi, z kuchni wysunął się Josip z dwoma talerzami w rękach. Od razu dostrzegł stojącego przy barze blondyna i dyskretnie skinął do niego głową. Oczywiste było, że nie są to kierowcy ciężarówek ani tym bardziej zbłąkani podróżni. W ich zachowaniu czuć było pewność siebie na granicy arogancji i wrogi dystans do otoczenia. Luka bardzo dobrze znał ten sposób bycia. Uzbrojeni ludzie wyczuwają zagrożenie, jakby mieli dodatkowy zmysł – pomyślał i poczuł, że wełniana czapka intensywnie mu się przygląda. Nie spojrzał w jego stronę, nie chciał go prowokować.
Przyciągnął talerz, który chwilę wcześniej postawił przed nim Josip, i biorąc sztućce, dla pewności dotknął łokciem rękojeści pistoletu.4
Dima nie opłacił jeszcze parkingu, więc postanowił pójść do baru sushi na pierwszym piętrze. Porządnie zgłodniał, a poza tym chciał usiąść, pomyśleć i w spokoju zadzwonić. Najpierw do Tamary, potem do Moniki, a dopiero na końcu do ośrodka Złote Brzozy, chociaż tego ostatniego najchętniej w ogóle by nie zrobił.
Józef stawał się coraz bardziej nieznośny. Czasami Dima miał już dość, chciał po prostu wymazać z pamięci tego poruszającego się na wózku starego złośliwca, który pewnie po dwóch tygodniach i tak by zapomniał, że ma syna. Czy Józef w ogóle zdawał sobie sprawę, że mężczyzna, który go odwiedza, przywozi banany, owoce i lody, serwisuje aparat słuchowy, nazywa się Dima i jest jego synem? A już na pewno nie wiedział, że dobrowolnie dopłaca do jego utrzymania.
Dima rozumiał, że wydarzenia ostatnich tygodni dodatkowo pogorszyły mu nastrój i mogło się to odbić również na Józefie, ale miał już dosyć tego obciążenia i musiał zająć się sobą. Jeśli się rozsypię psychicznie, to i Józef na tym ucierpi – pomyślał. Uświadamiał sobie, że trzeba się na coś zdecydować i zacząć powoli odcinać od swojego życia cały zbędny balast. Tym bardziej że może być jeszcze gorzej, więc powinien zrobić sobie miejsce na nowe problemy.
Sądził, że lata dziewięćdziesiąte, które jako nielegał spędził w Rosji, gdzie większość trudnych spraw rozstrzygała stara tetetka, nóż albo laska dynamitu, były najgorszym okresem w jego życiu, ale się mylił. Nie starcie z mafią GRU z Kronsztadu było największym przeżyciem, ale to, co zafundowała mu ojczyzna, kraj, któremu służył.
Schował telefon do kieszeni i wysiadł z samochodu. Od razu spostrzegł dwóch mężczyzn, którzy wysunęli się z granatowego forda mondeo. Zauważył go wcześniej, ale nie mógł wypatrzyć, czy ktoś jest w środku, zwłaszcza że samochód miał zaciemnione szyby. Dima poczuł, że coś się dzieje, i postanowił sprawdzić się w centrum handlowym, na szybko i na ostro. Nie był w Moskwie, nie musiał się ukrywać.
ABW, wojacy czy CBA? Ciekawe, kiedy zapłacą za parking – pomyślał nieco rozbawiony. A może mają wykupiony abonament, bo chyba nie jeżdżą na blachę?
Wszedł na ruchomą pochylnię. Stanął i zaczął dyskretnie kontrolować otoczenie. Mężczyźni się rozdzielili. Jeden wyprzedził Dimę, a drugi ustawił się z tyłu.
Klasyczne rozstawienie w centrum handlowym. Zaraz ich sprawdzę – zdecydował Dima.
W centrum było stosunkowo pusto. Zatrzymał się przy kantorze i przez chwilę udawał, że obserwuje tablicę z kursami walut, ale w rzeczywistości patrzył na odbity w szybie obraz, który miał za plecami. Obserwatorzy zajęli pozycje: jeden stanął przy wystawie księgarni, drugi przysiadł na ławce.
Dima skręcił w lewo do supermarketu. Facet z ławki ruszył za nim, drugi obstawiał wyjście.
Dobrze, profesjonalnie – pomyślał Dima. Tylko po co to robią? Przecież wiedzą, że ich rozkuję. Nie chodzą po japońsku, więc od razu widać, że nie robią tego prewencyjnie ani złośliwie. Dostali durne zlecenie, ale muszą je wykonać. Żal mi ich, to takie poniżające.
W supermarkecie też było pusto. Dima nie brał koszyka, tylko od razu wszedł do działu z alkoholami. Stanął w martwym punkcie, wziął do ręki butelkę wina i zaczął odliczać. Nie minęło piętnaście sekund, gdy pojawił się obserwator. Też bez koszyka. Od razu natknął się na Dimę, ale się nie speszył. Spokojnie zaczął przeglądać wina na półkach. Po chwili się rozejrzał, jakby kogoś szukał, puścił oko i rzucił cicho:
– Bardzo dobre wino, panie Calderón. Polecam.
Odwrócił się i wyszedł.
Dima był już pewny, że obserwacja nie podchodzi poważnie do zadania. Wyglądało na to, że zlecenie jest z AW. Postanowiwszy okazać chłopakom szacunek i sympatię, udał się wprost do restauracji na pierwszym piętrze. Obaj obserwatorzy zajęli miejsca na zewnątrz, skąd mogli widzieć Dimę, który usiadł odwrócony do nich plecami.
Wyjął smartfon i położył przed sobą. Na apce Kalkulator pojawiła się w czerwonej kropce cyfra 2, a zatem Tamara musiała dzwonić ponownie. Dopiero teraz spostrzegł, że nie włączył dźwięku. Sprawdził jeszcze raz: dzwoniła pięć minut temu. Postanowił oddzwonić po złożeniu zamówienia. I w tym momencie jak na zawołanie pojawił się kelner. Dima na chybił trafił wskazał zestaw z obrazka i drugi taki sam na wynos dla dwóch osób. Gdy kelner się oddalił, założył słuchawkę i nacisnął Kalkulator.
Tamara odebrała niemal natychmiast.
– Co nowego, braciszku? – zapytała pierwsza.
– Nic – odparł. – Właśnie wyszedłem z kolejnego niby-przesłuchania i posilam się sushi. A coś się stało?
– Właściwie to…
– No?
– Kiedy będziesz w Atenach?
– Ale o co… – Dima lekko się zaniepokoił.
– No wiem, że nie możesz swobodnie się poruszać, ale bardzo chciałabym z tobą porozmawiać. I to, niestety, nie są nasze sprawy prywatne. Chociaż mógłbyś przyjechać też do Tel Awiwu. Ajelet bardzo się za tobą stęskniła. Pojechalibyśmy do Ejlatu popływać z delfinami, jak ostatnio.
– Tamara, czy ty wiesz, co ja tutaj teraz mam… a właściwie co wszyscy mamy? Wy tego w normalnym kraju nie zrozumiecie. – Dima na moment przerwał, bo kelner postawił przed nim butelkę wody. – Mów, o co chodzi, bo zaczynam się niepokoić, a to nie jest mi teraz potrzebne.
– Wolałabym jednak się z tobą zobaczyć. To ważne, Dima, bardzo ważne. – Tamara obniżyła ton. Zrozumiał, że mówi to na serio. – A czasu mało, coraz mniej.
– Przecież ten kanał jest bezpieczny. Już nie?
– Nie o to chodzi. Jest bezpieczny, ale wszystko ma swoje granice. Kurwa, Dima! To nie jest nasza rodzinna sprawa, zrozum to w końcu! To dotyczy naszych krajów. Po prostu wsiądź do tego pieprzonego samolotu i przyleć do Aten, ale nie mów o tym nikomu… tym swoim z Sekcji też. Dotarło?
– Nooo… po takim zaproszeniu, siostrzyczko, chyba nie mam wyboru. Ale to może być trudne, bo właśnie mam ogon.
– Nie żartuj! Co się tam u was dzieje? – Wyraźnie się obruszyła i zaraz zmieniła ton. – To chyba nie jest dla ciebie problem, co?
– Dobrze, dam ci znać, kiedy przylecę – odparł niepewnie.
– Jutro, Dima! Jutro! – nalegała Tamara.
– Dam znać. Cześć.
– Cześć… A Izrael to też nie jest normalny kraj – rzuciła na koniec.
Skończył rozmawiać, a kelner postawił przed nim tackę z sushi i drugą w papierowej torbie.
– Tę… – wręczył torbę z powrotem kelnerowi – proszę dać tym panom. – Wskazał obserwatorów za swoimi plecami.
Rozmowa z Tamarą rzeczywiście go zaniepokoiła. Nie miał wątpliwości, że musiało się stać coś naprawdę ważnego. Jednocześnie wiedział, że nie może być nic bardziej intrygującego niż tajemnice wewnątrz Mosadu. Tamara piastowała wysokie stanowisko w pionie operacyjnym, nie mógł więc jej podejrzewać o brak rozsądku, dystansu, a już w żadnym razie o przesadną nerwowość. Ale dlaczego to właśnie on jej był potrzebny? Po chwili miał już kilka wersji, jednak wszystkie były tak abstrakcyjne, że zrezygnował z dalszego kombinowania. W końcu doszedł do wniosku, że nic nie wie, i zaniepokoił się jeszcze bardziej. Poczuł, że ma ochotę napić się metaxy.
Nie ma rady, muszę polecieć do Aten – pomyślał.
Obejrzał się. Obserwatorzy siedzieli na ławeczce i nie zwracając na niego uwagi, jedli sushi.
Nie powinno być problemu – dotarło do niego. Ciekawe, na jak długo mają na mnie zlecenie? No to będą mieć kłopoty, jak im zniknę.
Nie sprawiło mu to satysfakcji. Byli w porządku.
Zapomniał, że ma jeszcze zadzwonić do Moniki i Złotych Brzóz. Postanowił jednak najpierw zjeść sushi i zastanowić się, jaką drogą wyjechać bezpiecznie z Polski i najszybciej dotrzeć do Aten. Była piętnasta jedenaście, więc zwątpił, by udało mu się dotrzeć jutro na Pindarou.
Pojutrze… może pojutrze. Najlepiej będzie chyba przez Wiedeń. Obserwacja natychmiast stwierdzi moje zniknięcie i poinformuje AW, a szef – Boleckiego i prokuraturę. Dostaną furii.
Przez chwilę zrobiło mu się przyjemnie, ale zaraz do niego dotarło, że wściekłość premiera odbije się na Romanie, Monice i Sekcji, bo i oni nie powinni o tym wiedzieć. To byłoby nie fair, sprzeczne z zasadami, przysięgą…
Dima poczuł, że ma prosty, ale poważny problem i nie wie, jak go rozwiązać.
Wezwał kelnera, zapłacił rachunek i wyszedł z restauracji. Obserwatorzy rozstawili się, udając tylko, że przystępują do pracy, i kiedy Dima mijał znajomego z działu win, usłyszał:
– Niech pan koniecznie zmieni samochód i dobrze zamyka drzwi mieszkania.
Delikatnie skinął głową. Nie był zaskoczony, bo od początku zakładał, że samochód jest pod kontrolą, ale przesłanie zrozumiał natychmiast. Obserwacja jest po jego stronie, choć musi wykonać zadanie. Dziwne było jedynie, skąd ta sympatia. Przecież go nie znali, a w zleceniu musiał być opisany jako obiekt „podejrzany, niebezpieczny i dobrze znający technikę pracy operacyjnej”.
Stokrotka? – przeleciało mu przez myśl. Marysia, i wszystko jasne!