Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nad oceanem czasu - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
24 sierpnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
49,99

Nad oceanem czasu - ebook

Wybitna powieść z Orkadów – szkockiego archipelagu obmywanego przez ocean czasu

Thorfinn Ragnarson, syn gospodarza z wyspy Norday, najwyraźniej nie nadaje się ani na rolnika, ani na rybaka. Nie ma też głowy do nauki…  Na cóż może się zdać otoczeniu marzyciel, który wciąż wyobraża sobie fantastyczne opowieści osnute na kanwie dziejów i legend wysp – to o wikingach, to o preceltyckich mieszkańcach nadmorskiej twierdzy, to znów o fokach zrzucających zwierzęce skóry i odwiedzających ląd pod ludzką postacią? Czy uznany za nieudacznika młodzieniec odkryje swój cel w życiu, nim świat oślepi go chłodnym „światłem dnia powszedniego”? Czy odnajdzie poznaną w dzieciństwie fascynującą, niepokorną dziewczynę, która jako jedyna zdawała się go rozumieć?

Powieść „Nad oceanem czasu” to przebogaty – po części baśniowy, po części realistyczny – obraz życia na dalekich północnych wyspach. Czerpiąc pełnymi garściami z dziejów oraz folkloru rodzinnego archipelagu, wybitny szkocki poeta, dramatopisarz i prozaik George Mackay Brown stworzył literackie arcydzieło, stanowiące zarówno przepojony liryzmem portret Orkadów, jak i uniwersalną opowieść o ludzkim życiu – naszych pragnieniach i rozczarowaniach, miłości i pracy, beztroskiej młodości i nieuchronnym przemijaniu – a przede wszystkim o naszej potrzebie dzielenia „legend i pieśni”…

Powieść nominowana do Nagrody Bookera.

Precyzyjne, poetyckie, olśniewające pisarstwo
– „Guardian”

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-955602-8-6
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DROGA DO BIZANCJUM

Spośród wszystkich niewydarzonych leni, którzy kiedykolwiek uczęszczali do szkoły na wyspie Norday, najbardziej leniwy i niewydarzony był Thorfinn Ragnarson.

– Nie wiem, co z tobą począć. Do niczego się nie nadajesz – oznajmił nauczyciel, pan Simon. – Pomówię z twoim ojcem.

I tak, spotkawszy Matthew Ragnarsona w sklepie pewnego sobotniego ranka, Simon powiedział mu, że bardzo żałuje, ale nie jest w stanie zdziałać z jego synem zbyt wiele. Pomimo usilnych starań nie zdołał nauczyć chłopca niczego.

Na przykład w piątek rano, gdy opowiadał klasie, jak przed ośmiuset laty wikingowie wyprawiali się do Konstantynopola, Thorfinn tkwił w ławce, puszczając wszystko mimo uszu – wpatrywał się w drozda siedzącego na murku za oknem – istne wcielenie nieuwagi.

– Marzyciel – skwitował pan Simon.

– W gospodarstwie też się na nic nie zda – odparł Matthew. – Myślałby człowiek, że w czymś chłopak powinien być dobry. Każdy ma taki czy inny dar, prawda? Thorfinn jednak błąka się bez celu, jak motyl.

Isa Estquoy, która prowadziła sklep i pocztę, przysłuchiwała się rozmowie niczym drobna, wścibska mysz. Tym sposobem dowiadywała się o wyspie i jej mieszkańcach więcej nawet niż pastor czy lekarz. Po prostu słuchała klientów, popiskując od czasu do czasu.

– Uncję skręcanego tytoniu i pudełko zapałek – powiedział Matthew Ragnarson do Isy. – I cztery tabliczki mlecznej czekolady.

– Może Thorfinn nadawałby się do wojska – podsunął pan Simon.

– To nie wchodzi w grę – odpowiedział farmer. – Zostałby rozstrzelany za spanie na warcie. Albo zabłąkałby się za linie wroga i tam stracono by go jako szpiega. Wszystko, co robi Thorfinn, jest na swój sposób pomyłką.

– Thorfinn to miły chłopak – pisnęła Isa Estquoy głosem małej myszki. – Nie jest taki jak ci chłopcy, co kradną słodycze z lady. Kilku z nich w ostatnie Halloween wrzuciło do sklepu petardę! Mój kot Tęczuś mało nie umarł ze strachu. Znam imiona tych młodych łotrzyków. Thorfinna nie ma na tej liście. Thorfinn to dobry chłopiec.

– Puszkę zupy ogonowej i zeszyt znaczków po półtora pensa – rzucił Simon swoim belferskim tonem. Pan Simon był samotnym mężczyzną i troszczył się o siebie sam.

– Nie – zapiszczała Isa Estquoy. – O nie, panie Simon. Jest mi pan dłużny pięć funtów, trzy szylingi, pięć pensów, wszystko mam zapisane w zeszycie. Przykro mi, ale nie mogę pana obsłużyć, dopóki nie ureguluje pan rachunku.

– Wszystko spłacę na koniec miesiąca, gdy otrzymam wypłatę! – zagrzmiał Simon, a jego twarz lekko spąsowiała, ponieważ do wiejskiego sklepu zdążyło już wejść kilka klientek.

– Mam szczerą nadzieję – zaświergotała Isa, wręczając mu puszkę zupy i zeszyt znaczków. – Na tej wyspie ludzie zawsze płacą za to, co kupują. Na miejscu.

Pan Simon wyszedł ze sklepu czerwony.

– Kłopot polega na tym – powiedziała Isa do klientek – że on ma na utrzymaniu byłą żonę i trójkę dzieci w Glasgow. Cóż, to już jego problem. Powinien był się dobrze namyślić, zanim się z nią ożenił. Zresztą, jestem pewna, że to wszystko jego wina. Co za tyran! Słyszałyście, jak na mnie krzyknął? Ale mnie nie zastraszy. Jeśli nie ureguluje rachunku pod koniec miesiąca, napiszę do kuratorium w Edynburgu.

Mieszkanki wyspy przez jakiś czas dyskutowały o panu Simonie. Jedna z nich, Bella Simpson, twierdziła, że może i jest surowy, ale dobry z niego nauczyciel. Druga, Tina Lyde, uważała, że jest bardzo przystojny i potrzebuje kogoś, kto zatroszczyłby się o niego w mieszkaniu przylegającym do szkoły. Trzecia była zdania, iż Simon nazbyt często odwiedza zajazd we wsi, ale cóż, w weekendy kelneruje tam Mabel, a ona potrafi przyciągnąć klientów. Pan Simon często miewa kaca – oto dlaczego doskwierają mu humory.

Isa Estquoy zapiszczała z uciechy.

Matthew Ragnarson włożył tytoń do kieszeni i wyszedł ze sklepu.

– Biedny Matthew – powiedziała Tina Lyde mająca słabość do każdego samotnego mężczyzny na całym świecie – przydałaby mu się w Ingle zaradna kobieta, która wychowałaby czwórkę jego dziatek: trzy dziewczynki i Thorfinna…

Gospodarz Matthew przebył dwie mile dzielące wieś od zagrody Ingle.

Jego trzy córki – Inga, Sigrid i Ragna – wybiegły mu na spotkanie. Dał każdej po tabliczce czekolady.

– A gdzie wasz brat? – spytał. – Zazwyczaj stoi pierwszy w kolejce, kiedy rozdaję łakocie.

Inga, Sigrid i Ragna wykonały nieokreślone gesty dłońmi, wskazując to w tę, to w tamtą stronę. Ich brat Thorfinn może być wszędzie – albo za wzgórzem, albo na brzegu, w towarzystwie kormoranów i żyjącego z przeczesywania plaży włóczęgi Jimmo Greenaya, albo w którejś chacie, gdzie przysłuchuje się starowinom snującym dawno przebrzmiałe historie.

*

Prawda była taka, że w tej właśnie chwili Thorfinn znajdował się na pokładzie szwedzkiego statku, Fulmara, stojącego na kotwicy u wejścia do jednego z bałtyckich portów. Kapitan Rolf Rolfson snuł plany spotkania z księciem Rusi, chcąc nawiązać przyjazne stosunki i wymianę towarów z jego poddanymi.

Dodać należy, że w rzeczywistości Thorfinn leżał w stodole w Ingle – skulony na dziobie ojcowskiej łodzi, w towarzystwie owczarka Druha, który spał na rufie. W wyobraźni natomiast już wychodził na plażę na wschodnich wybrzeżach Bałtyku, razem z sześcioma innymi szwedzkimi wikingami, by spotkać się z drużyną przysłaną z ruskiego dworu.

Każdy ze Szwedów trzymał dłoń lekko uniesioną, tak by nie oddalała się zbytnio od topora, który nosił przy pasie.

– Witajcie, przyjaciele! – zakrzyknął Thorfinn z lekka drżącym głosem.

– Zamilcz! – powiedział Rolf Rolfson. – Ja z nimi pomówię. Zostaw to mnie.

Rusowie zatrzymali się na zboczu ponad plażą. W pokojowym geście wznieśli ręce, wnętrzem otwartych dłoni zwrócone ku Szwedom.

Rolf nakazał, by na kamieniach ustawiono trzy ciężkie szkatuły z rudą żelaza, podarunek od szwedzkich kupców dla księcia Rusi.

– Jeden z was niech zostanie przy szalupie – dodał Rolf Rolfson. – Bądźcie gotowi na prędki skok ku łodzi, gdyby spróbowali jakichkolwiek wybiegów.

Siedmiu Rusów klasnęło w dłonie z zachwytu, widząc otwarte skrzynie. Postawny mężczyzna podniósł bryłę rudy i zważył ją w ręce. Skinął głową.

– Ten musi być kowalem – wyjaśnił Rolf.

Młody książę Borys zdawał się uradowany przybyciem gości.

Książę mieszkał wraz ze swoim dworem w niedużym pałacu nieopodal morskiego brzegu. Pałac otaczała wieś: drewniane chaty i ogródki. Z zewnątrz zdawało się, że to przepyszna siedziba – wzniesiona z kości słoniowej, marmuru i dębiny – lecz znalazłszy się w środku, Thorfinn stwierdził, że jest brudna i zadymiona, wonieje tłuszczem, a przez dach leje się deszcz.

Wieczorem Szwedzi dostali niedźwiedzie skóry, żeby móc się okryć.

– Odtąd – rzekł książę Borys – mieszkać będziecie z nami. Pozostaniecie tu na zawsze, przyjaciele, opływając we wszelkie dostatki.

Jedli pieczone sztuki wilczego i niedźwiedziego mięsa, a piwo było tak mocne, że po dwóch haustach Thorfinn zdrzemnął się na siedząco; musiał otrząsnąć się ze snu, by odzyskać trzeźwość spojrzenia.

Choć krokwie udrapowane były pajęczynami, na stole pojawiła się olśniewająca srebrna taca z głową dzika.

– Będziemy ostrożni w naszych stosunkach z całym tym Borysem – upomniał Rolf swoich ludzi. – Nie pijcie więcej niż po jednym rogu jego trunku. Bywa, że hojność przekracza właściwą miarę.

Później Rolf Rolfson powiedział Thorfinnowi: – Ty, chłopcze z Orkadów, będziesz pełnił wartę przy drzwiach naszej komnaty. Zbudź nas, jeśli usłyszysz jakikolwiek podejrzany dźwięk.

Thorfinn cztery noce stał przy drzwiach komnaty.

Czwartej nocy usłyszał młodego księcia rozmawiającego z dowódcą straży Iliją, olbrzymim mężczyzną o brodzie brunatnej niczym niedźwiedzie futro. Mówili ze sobą na podwórzu, zalani światłem latarni.

– Posłuchaj uważnie, Ilijo – tłumaczył książę Borys. – Jutro wieczorem mamy wyprawić ucztę dla Szwedów. Ustaw przy ogniu wielką beczkę najmocniejszego piwa. Szwedzi upiją się jeden po drugim i posną na swoich ławach. A wtedy ty, Ilijo, razem ze swoimi ludźmi, poślesz ich w najdłuższą podróż, w jaką mogą się wybrać… Ech! Rano służki zmyją krew. Zaś ich statek, Fulmar, będzie należał do mnie. To wspaniała łódź, mogę pożeglować nią do Chin albo na Grenlandię.

– Uczynię, jak pragniesz – odparł Ilija głębokim, dźwięcznym głosem. Potem się roześmiał.

Zbudziwszy Rolfa Rolfsona, Thorfinn powtórzył mu nocną rozmowę, którą dopiero co podsłuchał.

– Dobrze się spisałeś, chłopcze – pochwalił go kapitan. – Już nie mogę się doczekać tej biesiady.

Rankiem Rolf powiedział pozostałym Szwedom, co ich czeka. Kazał im ukryć pod koszulami sztylety i zabrać je na ucztę. Przestrzegł, by nie pili ani kropli mocnego piwa, lecz zaledwie moczyli brody w pianie, aby książę sądził, iż piją zachłannie. Po kryjomu zaś każdy ma wylewać trunek na klepisko pod stołem.

Tego wieczora wszyscy zasiedli na ławach. Sługa chodził wokół stołu, dolewając im piwa; na każdym rogu strzępiło się runo gęstej piany. Szwedzi udawali, że biorą wielkie hausty, lecz zaledwie zdobili sobie brody pianą, tak że wyglądali niczym żeglarze zmąconych wód. Psy chłeptały piwo z kałuż rosnących na podłodze.

– Pijcie śmiało! – zawołał książę Borys. – To moje najprzedniejsze piwo. Ma dziesięć lat. Dzisiejszej nocy zaśniecie głęboko, przyjaciele. Wyprawicie się daleko, zaprawdę daleko, w niezbadane światy.

Szwedzi nadal potajemnie wylewali piwo na klepisko. Dwa pijane psiska przewróciły oczami, jakby świat oszalał, poczłapały niezgrabnie do ognia i wywiesiwszy gorące, czerwone ozory, ułożyły się do snu.

Na salę weszli trzej mężczyźni. Jeden trzymał harfę z olbrzymiego kła. Gdy zaczęli śpiewać, ich głosy rozbrzmiały z taką mocą, że Rolf nie był w stanie rozmawiać ze swoimi ludźmi.

– Kiedy wniosą głowę dzika – ostrzegł Rolf – to będzie znak. Wtedy sami przeistoczymy się w rozjuszone kabany i wywrzemy godną czarnego zwierza pomstę na tych myśliwych, którzy zdążyli ubić tysiące dzików, odkąd ich pradziadowie zaczęli polować w kniei na lochy i odyńce.

– Pijcie śmiało, przyjaciele – zachęcał Borys. – Najlepsze jeszcze przed wami.

Muzyka nie ustawała.

Rolf zwrócił się do Borysa: – Sądziłem, że zaprosiłeś nas na radosną ucztę. Tymczasem twoi muzykanci zdają się grać śmiertelne pieśni.

– To muzyka łowów – wyjaśnił Borys. – Napełnić rogi naszych gości! Czyż nie słyszycie pomruku dzikiej świni w głębi lasu? O tym jest ta pieśń. Z pewnością słyszycie urągliwy kwik odyńca rzucającego wyzwanie psom i myśliwym! Wszystko to kryje się w tej muzyce.

Mroczne śpiewy wciąż wypełniały salę.

– Dosyć! – zakrzyknął książę. – Wnieść głowę dzika!

Gdy tylko wyniesiono z kuchni kopcącą głowę na wspaniałej srebrnej tacy, Rolf dał sygnał, a Szwedzi dobyli sztyletów. Nim na zewnątrz ustało wycie wilka, wszyscy mieszkańcy pałacu leżeli martwi, z wyjątkiem Borysa i harfisty.

Kobiety we wsi podniosły wielki lament.

Borys, stojąc pośród rzezi, zwrócił się do Rolfa: – Jesteś zmyślniejszym mężem, niż sądziłem, Szwedzie. Daleko zajdziesz, Rolfie Rolfsonie. Człowiek osiągnie tyle, na ile go stać, potem zaś nawet największy szczęściarz musi położyć się pod kamieniem.

– Nie zabijajcie harfisty – nakazał Rolf. – To utalentowany człowiek. Ułożył dobrą elegię, jeszcze zanim nadeszła śmierć. Byłoby szkoda, gdyby tak zdolny muzyk zginął przedwcześnie.

I tak oto książę z muzykantem wyszli w światło gwiazd, a wszelki słuch o nich zaginął.

Ludzie mówili później, że był na Uralu pewien wędrowny muzykant, któremu towarzyszył młodzieniec w łachmanach. Ci dwaj połowę zarobionych pieniędzy rozdawali napotkanym żebrakom i ślepcom. Zawsze, nim muzyk zaczął grać na placu pośrodku wsi, przyklękał przed swoim melancholijnym towarzyszem i mówił: „Książę, niech moja muzyka okaże się godna twych uszu”. Ponoć tymi dwoma wędrowcami byli właśnie książę Borys i jego harfista.

Rządy w nadbałtyckiej krainie objął Rolf Rolfson, lecz po dwóch latach znużyło go zbieranie podatków, polowanie na dziki i trwanie w jednym miejscu.

Nakazał setce mężczyzn przenieść statek poprzez rozległe połacie lądu, aż do brzegów rzeki zwanej Wołgą.

Rolf rzekł Grettirowi, swojemu sternikowi: – Grettirze, ty pozostaniesz tutaj i będziesz odtąd księciem. Wypowiadaj wojny, zawieraj sojusze na wschodzie i zachodzie, stań się władcą potężnego królestwa. Niech twoje imię rozbrzmiewa przez wieki, Grettirze.

Grettir odparł, że nie pragnie niczego poza tym, by dzierżyć wiosło sterowe Fulmara, ostatecznie zaś wrócić do domu i jako starzec umrzeć w Szwecji.

– Nie to jest zapisane w twoich gwiazdach, Grettirze – stwierdził Rolf – lecz to, co ja ci oznajmiłem.

I tak Grettir musiał patrzeć ze smutkiem, jak Fulmar stawia żagiel i odpływa w dół szerokiej Wołgi. Potem wrócił do swojego pałacu na brzegu kniei.

Tam, jeszcze tego samego lata, wziął za żonę piękną niewiastę i we dwoje zostali księciem i księżną tej krainy.

Statek Rolfa przez całe lato spływał w dół Wołgi. Thorfinn nie sądził, że może istnieć na świecie rzeka tak długa i szeroka.

Zdarzało się, że z czarnego boru sięgającego jej brzegów sypał się na nich grad strzał. Jeden z wioślarzy, Valt, poniósł śmierć. Rolf Rolfson kazał załodze wystawić tarcze na burtach.

Czasami las się przerzedzał, a wtedy oczom ich ukazywały się rozległe równiny. Widzieli pasące się owce i pastuszka grającego na fujarce. Chłopiec nie okazywał lęku na widok obcej łodzi. Siedział i grał na swoim instrumencie… Pies pasterski przybiegł na brzeg rzeki i zaczął na nich szczekać.

Po wielu tygodniach żeglugi, wczesnym rankiem, mężczyźni pełniący wachtę dostrzegli na brzegu sad. Każde drzewo uginało się od jabłek lub gruszek.

– Czuję wielką żądzę – oznajmił kapitan Rolf – by zatopić zęby w dojrzałym czerwonym jabłku. Zejdziemy na brzeg i weźmiemy nieco tych owoców.

Thorfinn poczuł, że na myśl o owocach z pragnienia w głębi jego gardła spływają strugi śliny.

Rzucili więc kotwicę, a kilku ludzi popłynęło na brzeg w wiklinowej łódce pokrytej skórą.

Thorfinn wybłagał, by zabrali go ze sobą.

Nieopodal sadu znajdowała się mała wioska. Ujrzawszy obcy statek, który zwolnił i wreszcie zatrzymał się na rzece, wieśniacy pierzchli między drzewa – mężczyźni i kobiety, roztrzęsieni staruszkowie i małe dzieci, psy, gęsi i koty.

Szwedzi zebrali z drzew kilka koszy owoców.

Thorfinn wgryzł się w jabłko. Z miejsca w jego ustach wytrysnęła świeżość i słodycz! Musiał odetchnąć, nim wziął kolejny kęs.

Solmund, jeden z załogantów, powiedział, że powinni podpalić sad. Sad w ogniu stanowiłby widok zdumiewający.

– Jesteś głupcem, Solmundzie – stwierdził Rolf. – Nawet gdyby było to wykonalne, nie zrobilibyśmy tego.

Żeglarze wybuchnęli śmiechem.

– No cóż – mruknął Solmund nieco zmieszany – możemy przynajmniej spalić wioskę.

Rolf oznajmił jednak, że pod wioskę również nie podłożą ognia.

Zamiast tego wyjął z sakwy dużą srebrną monetę i położył ją na progu największego domu. – Zapłacimy tym ludziom za ich wyborne owoce – powiedział.

Wtedy powiosłowali z powrotem na statek.

Mężczyźni obżerali się jabłkami i gruszkami. Solmund zjadł tak dużo, że musiał wychylić się za burtę i zwymiotować.

Jego towarzysze zanieśli się śmiechem.

Podniósłszy kotwicę, popłynęli z nurtem.

Nim wpłynęli w zakręt rzeki, Thorfinn spojrzał za siebie i dostrzegł wieśniaków stojących w drzwiach swoich chat.

Pies szczekał za znikającym statkiem, ale chłopiec miał wrażenie, że jego ujadanie jest radosne.

Jakiś stary mężczyzna wzniósł rękę w górę. Jego palce zalśniły niczym gwiazda…

Kosze jabłek wystarczyły im na cały tydzień. Owoce stanowiły przyjemną odmianę od jesiotrów, wielkich rzecznych ryb, które wciąż jedli.

– Nigdy więcej nie tknę ryby! – utyskiwał Solmund.

Czasami jeden z żeglarzy, Bjorn, który przed opuszczeniem Sollentuny w Szwecji był myśliwym polującym na ptactwo, ustrzelił kilka dzikich gęsi przelatujących między dwiema chmurami. Wtedy na ogniu pośrodku statku bulgotał kociołek z duszonym mięsem.

– Ach – westchnął Rolf – ileż bym dał, aby poczuć smak dobrego chleba! Często wspominam ciepłe, chrupiące bochny, wypiekane przez moją matkę w Göteborgu.

Chleba jednak nie skosztowali przez wiele miesięcy.

W miarę, jak żeglowali na południe, ziemie po obu stronach przeistaczały się w żyzne pastwiska i pola pszenicy.

Rolf miał wzrok godny sokoła. – Widzę młyn, tam, nad strumykiem – powiedział. – Sądzę, że jeśli nam się poszczęści, na kolację będziemy jedli chleb. A teraz zejdziemy na brzeg i pomówimy z młynarzem.

Wsiadłszy do łódki, powiosłowali do brzegu z kilkoma workami mającymi pomieścić ziarno.

Pola złotego zboża ciągnęły się aż do niskich wzgórz; czysta urodzajność, łan za łanem. Darami tej równiny musiała się żywić niejedna osada w głębi lądu.

Ujrzeli młynarza stojącego w górnych drzwiach młyna. Najpierw cisnął w stronę Szwedów włócznię, która wbiła się w ziemię i zadrżała u stóp Rolfa. Następnie przytknął róg do ust i zadął z taką mocą, że Thorfinnowi zdawało się, iż policzki mężczyzny zaraz pękną.

Ledwie przebrzmiały ostatnie echa sygnału, usłyszeli tętent kopyt na ubitej ziemi. Zza wzgórza wyłoniła się dwudziestka jeźdźców popędzających konie i wymachujących mieczami. Klingi rysowały w słońcu świetliste kręgi.

– No, ten tutaj z pewnością zasługuje, żebyśmy puścili mu z dymem cały ten młyn – powiedział Solmund.

– Nie strzęp języka, bo zabraknie ci tchu, nim dopadniesz do łodzi – rzucił Rolf.

Szwedzi zbiegli pędem nad wodę.

Kozackie konie już tańczyły na szczycie nadrzecznej skarpy.

Thorfinn potknął się o kamień i upadł.

– Szybko! – zawołał Rolf.

Thorfinn usłyszał szuranie stóp na luźnych kamieniach. Niemalże poczuł gorący oddech Kozaka na swoim karku. Natychmiast zerwał się z ziemi i dał susa w stronę wody. Musiał puścić się wpław, by dogonić odpływającą łódkę. Towarzysze wciągnęli ociekającego zimną wodą chłopca do wiklinowej szalupy.

– O mały włos… – zaczął Rolf.

– A Kozacy zjedliby cię na śniadanie! – dodał Solmund.

Żeglarze się roześmiali.

Na brzegu rzeki stał rząd dwudziestu Kozaków na koniach.

Młynarz zdawał się tańczyć z radości na progu swojego młyna.

Nagle wszyscy Kozacy zaczęli śpiewać. Równie dźwięcznego, wspaniałego chóru Thorfinn nie miał usłyszeć już nigdy w życiu. Zdawało się, że to głos samego nieokiełznanego stepu.

– Sądzę, że nie posmakujemy chleba, dopóki nie dotrzemy do Bizancjum – skwitował kapitan.

Wreszcie rzeka uszła do wielkiego morza.

Żeglarze z radością wciągali w nozdrza woń soli.

– Zwą je Morzem Czarnym – wyjaśnił Rolf – choć nie jest to prawdziwe morze, mogące równać się z Atlantykiem. To tylko większa sadzawka pomiędzy wydmami, niczym nasz Bałtyk. Kurs na zachód.

Dziesiątego dnia dostrzegli kopuły i pałace Bizancjum.

– Spotka nas tutaj jedna z dwóch rzeczy – powiedział Solmund. – Albo zrobią z nas niewolników i pozostanie nam dzwonić łańcuchami aż po grób, albo cesarz przyjmie nas do swojej gwardii.

Wypłynął im na spotkanie statek o bardzo oficjalnym wyglądzie. Jednostka ta przypominała jeża – tak była nastroszona włóczniami, toporami i mieczami załogi.

Dowódca wykrzyknął kilka słów – powitanie albo ostrzeżenie – w kierunku Fulmara.

Rolf odpowiedział, posługując się swoim północnym językiem.

Z miejsca Bizantyńczyk nakazał ludziom pochować broń. Łodzie zetknęły się burtami. Oparłszy dłoń o ławę wioślarską, miejscowy dowódca przeskoczył lekko na pokład szwedzkiego statku.

Objął Rolfa Rolfsona i uścisnął go.

Solmund zachichotał. – Lepsze to niż uścisk żelaznych kajdan.

Rolf przez chwilę zdawał się zbity z tropu tym, że ktoś go przytula, krzyżując szyję z jego szyją – to z prawej, to z lewej. W końcu z rozmachem grzmotnął tamtego otwartą dłonią w ramię. (Tak bowiem witają się mężczyźni na północy).

Nim tydzień dobiegł końca, po wielu rozmowach z urzędnikami wypełniającymi i składającymi rozliczne pisma Rolf i jego żeglarze zostali wprowadzeni za bramę cesarskiego pałacu.

Tego dnia raz czy dwa Thorfinn zastanawiał się, czy przypadkiem nie umarł i nie trafił do raju. Później jednak, na podwórzu, zobaczył kaleki i ślepców żebrzących o jałmużnę. Ich rany ropiały, a na wrzodach ucztowały muchy.

Rolf Rolfson przywiózł cesarzowi dary od króla Szwecji. Podarki przyjęli i odnieśli uprzejmi urzędnicy. Zdawało się, że w pałacu roi się od tysięcy biurokratów.

Samego wschodniego cesarza goście ze Szwecji nie zobaczyli jeszcze przez wiele tygodni.

Najpierw zaproszono ich do łaźni – kąpiel była niezwykle gorąca, a Solmund wrzasnął, że chcą ich ugotować niczym homary. Później rozłożono przed nimi wspaniały ubiór cesarskiej gwardii wareskiej. (Cesarz zawsze nalegał, by jego zaufani gwardziści rekrutowali się spośród Skandynawów: byli najwierniejszymi wojami na świecie i najlepiej ze wszystkich władali mieczem).

Dla Thorfinna Ragnarsona z Orkadów trzeba było poszukać nieco mniejszego stroju.

Przygotowano im sutą wieczerzę: jaja, płetwy delfinów, orle pisklęta, kielichy słodkiego wina oraz owoce, które, raz nadgryzione, tryskały nektarem sączącym się w głąb gardła.

Mężczyźni jedli z apetytem. Po monotonnej rzecznej diecie złożonej z jesiotrów i dzikich gęsi spragnieni byli dobrego jadła.

– A jednak – powiedział Rolf Rolfson – myślę, że nie zjem dziś wieczór nic bardziej smakowitego niż ten gorący, chrupki chleb. Tutejszy piekarz musi być cudotwórcą.

Tę noc spędzili w łożach wymoszczonych miękkim puchem – zapadli w długi, pozbawiony rojeń sen zawieszony pomiędzy Europą i Azją.

Następnej nocy natomiast – podobnie jak każdej kolejnej w Bizancjum – spali już w koszarach, w swojej stałej siedzibie. Tam leżeli na twardych drewnianych pryczach, przykryci kozimi skórami.

Solmund narzekał na takie warunki.

– Tak właśnie powinno być – stwierdził Rolf Rolfson. – Wojowie muszą wieść surowe życie i być gotowi na każdy los.

Odtąd żywili się racjami złożonymi głównie z chleba, sera, oliwek i piwa. Ryby i mięso otrzymywali na koniec tygodnia. Raz w tygodniu wydawano im wyłącznie wodę i suchary.

Pochodzący z Norwegii i Danii gwardziści, którzy spędzili już w cesarskiej służbie wiele lat, powitali nowo przybyłych – jedni niechętnie, drudzy serdecznie.

Mieli wielu wspólnych znajomych znad Bałtyku i Morza Północnego.

Do koszarów weszła spokojnym krokiem małpka ubrana w strój gwardii wareskiej. Zwiesiwszy się z krokwi, zaczęła krzyczeć coś do nowych rekrutów.

– Cóż za obraza! Żeby wpuścić między nas podobne stworzenie! – obruszył się Solmund.

– Przyniesie nam szczęście – zawyrokował Rolf.

Małpa, na którą wołano Hieronim, często przysiadała na ramieniu Thorfinna.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: