- nowość
Nadzieja. Jak bezdomne psy uratowały mi życie - ebook
Nadzieja. Jak bezdomne psy uratowały mi życie - ebook
„Większość ludzi myśli, że ratuję bezdomne psy. W rzeczywistości to one ratują mnie”.
Ponoć pies to najlepszy przyjaciel człowieka – czy może być też nauczycielem sensu życia? Pewnego dnia pochodzący z Dublina Niall Harbison obudził się w tajlandzkim szpitalu po tym, jak narkotyki i alkohol niemal pozbawiły go życia. Zdał sobie wówczas sprawę, że musi dokonać głębokiej zmiany i postanowił poświęcić się ratowaniu bezpańskich czworonogów.
Każdy z jego podopiecznych ma niepowtarzalną, nierzadko tragiczną historię. Wśród nich są słodka i łagodna McMuffin, którą w chwili odnalezienia od śmierci dzieliło zaledwie kilka godzin, Król Whacker, który uciekł przed okrutnym atakiem, czy mały Rodney, na którego widok nawet największemu twardzielowi zmiękłoby serce. To opowieść właśnie o nich: o czworonożnych bohaterach, którzy pokazali Niallowi, czym są bezwarunkowa miłość, nadzieja i odwaga, a także co tak naprawdę jest w życiu najważniejsze. W tej bestsellerowej książce Niall dzieli się z ludźmi z całego świata wzruszającymi opowieściami o swoich pupilach i o tym, czego się od nich nauczył.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68262-25-4 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy kucnąłem, by bliżej przyjrzeć się maleńkiej istotce, która leżała przede mną – ledwie skrawkowi życia, który jednak trząsł się tak bardzo, że nie mógł być martwy – skrzywiłem się. Nie mogłem się powstrzymać. Potem zrobiłem długi wydech – uuufff – który robię zawsze, kiedy nie potrafię znaleźć właściwych słów, by opisać to, co widzę.
– Biedny maluchu… – wymamrotałem, kręcąc głową ze smutkiem i niedowierzaniem.
Zawsze znajdzie się taki przypadek, który wciąż cię porusza, zaskakuje, nawet kiedy wydaje ci się, że wszystko już widziałeś. Odkąd parę lat temu zamieszkałem w Tajlandii, widziałem setki psów i szczeniaków w smutnym, żałosnym stanie. Każdy z nich budził we mnie rozpacz. Musiałem pochować niezliczone zwierzęta, którym nie udało się przeżyć. A jednak do pewnego stopnia człowiek się do tego przyzwyczaja. Trzeba się przyzwyczaić: inaczej nie dałoby się żyć.
Życie tutejszych psów nie jest łatwe, gdy nie mają właściciela, który by się nimi zaopiekował, ani domu, w którym mogłyby się schronić. Nikogo, kto by się nimi zajął w chorobie. Muszą walczyć o każdy posiłek i nie mają pojęcia, skąd wezmą następny. Fakt, że żyją chwilą, często całkiem wesoło, wdzięczne za towarzystwo swoich współbraci, nie przestaje mnie zadziwiać.
Ale od czasu do czasu, kiedy widzisz szczeniaka tak nieszczęsnego jak ten, który leży tu przede mną, choćbyś był już naprawdę uodporniony na psią niedolę, wciąż możesz poczuć, jak serce ci się kraje.
Ten maciupki okruszek, leżący w moim prowizorycznym gabinecie w samym środku dżungli na Ko Samui, doprowadziłby do płaczu każdego. Szczeniak wielkości melona mógł mieć najwyżej cztery czy pięć tygodni.
Miał wielkie, ciemne oczy, klapnięte uszka i cztery łapy, ale poza tym był po prostu kulką… strupów. Nie jest to termin medyczny, a ja zdecydowanie nie jestem weterynarzem, ale nie sposób było opisać go w sposób bardziej profesjonalny.
– Biedne maleństwo – szeptałem. Chciałem go pogłaskać, okazać mu nieco czułości i ciepła, ale cała jego skóra była tak czerwona, że nie wiedziałem, gdzie go dotknąć, by nie sprawić mu jeszcze więcej bólu. Nie miał ani odrobiny futra, żadnej ochrony przed żywiołami. Niemal każdy milimetr skóry tego biedaka pokryty był świerzbem, otwartymi ranami i paskudnymi łuskami.
Co ci się stało, maluchu?
Delikatnie dotknąłem palcem jego przedniej łapy, która wydawała się najbezpieczniejszą opcją. Próbowałem mu pokazać, że chcę go wesprzeć. Że nie jestem jego wrogiem, lecz przyjacielem. I że chcę mu pomóc, by poczuł się lepiej.
Tak bardzo się trząsł. Z zimna? Ze strachu? Z powodu choroby? Nie wiedziałem, jak to możliwe, że jego małe ciałko – mieścił mi się w dłoni – radziło sobie z tak gwałtownym drżeniem. Jego pisk był tak słaby, że ledwo słyszalny.
– No już, już, mały, zajmiemy się tobą – wyszeptałem, gładząc jego przednią łapę. Jego skóra wyglądała, jakby miały z niej zaraz trysnąć ropa lub krew, albo jakby miała po prostu odpaść.
Z przerażeniem popatrzyłem na mojego kolegę Roda, który przyniósł mi szczeniaka.
– Chryste Panie, Rod… – Skrzywiłem się, nachylony nad zwierzątkiem.
– Wiem, stary, wiem. – Rod pokręcił głową. – Nie wygląda to dobrze.
Podobnie jak ja, Rod bardzo kocha zwierzęta. Odkąd tu przyjechałem, wielokrotnie je razem ratowaliśmy. Rod sam znalazł tę nieszczęsną istotkę na poboczu, wyłaniającą się z krzaków, gdzie szukała pewnie jakichś odpadków do zjedzenia.
Bóg jeden wie, jak pies się tam znalazł. Zapewne miał rodzeństwo, które nie przeżyło. Ale jakim cudem jemu udało się przetrwać? Jak to zwykle bywa, nie znaliśmy jego historii. Rod schwytał go i przyniósł do mnie, żeby sprawdzić, czy da się zrobić coś, by ulżyć mu w cierpieniu.
– Nie wiem, czy przeżyje – przyznałem.
Nie mieliśmy pojęcia, co jest nie tak z jego skórą, ani co ją doprowadziło do takiego stanu. Byłem jednak prawie pewien, że to świerzb. Choroba ta, wywoływana przez świerzbowiec ludzki, jest w tej części świata często spotykana. Powoduje okropne swędzenie, a w następstwie drapania zwierzęta tracą sierść, nabawiają się ran i strupów. Ten maluch wydawał się być jednak w wyjątkowo złym stanie. Infekcja skóry wyglądała bardzo poważnie. Musiałem spróbować mu pomóc.
Wziąłem najmiększy kocyk, jaki udało mi się znaleźć, i tak delikatnie, jak tylko umiałem, owinąłem nim psa w nadziei, że materiał posłuży za barierę ochronną, ale mały wydał z siebie rozdzierający serce, zbolały pisk i spojrzał na mnie błagalnie wielkimi oczami.
– Ciii, wszystko będzie dobrze – pocieszałem go. Nie sposób nie mieć wyrzutów sumienia, kiedy sprawiło się komuś jeszcze więcej bólu, nawet gdy intencje były dobre.
Szczeniak był cały czerwony, a z najbrzydszych ran ciekła ropa. Nie potrafił usiedzieć w miejscu, bo dotyk twardej podłogi był dla jego ciałka nieznośny. Wiercił się, szukając ukojenia. Teraz przynajmniej owinąłem go w kokon z kocyka, jak małe dziecko.
Robiło się ciemno. Wiedziałem, że gdyby Rod go tej nocy nie znalazł, szczeniak nie dożyłby świtu.
Otuliłem go tak, by mógł oddychać, i ułożyłem na resztę nocy w cichym kącie. Obok położyłem pluszaka. Często daję szczeniakom i większym psom miękkie zabawki, jakby były dziećmi. Niektóre psy je uwielbiają, nie wszystkie się nimi interesują, ale nawet kiedy nie zwracają na nie uwagi, ja jakoś lepiej się wtedy czuję. Lubię traktować je życzliwie, okazywać im miłość. Zastanawiałem się, co stało się z mamą tego szczeniaka i jak bardzo musiał się bać, kiedy nie miał go kto ochronić.
Drżenie powoli ustało, a jego oczy – dotąd szeroko otwarte i przerażone – zaczęły się kleić. Domyślałem się, że dotychczas był pod wpływem adrenaliny, w trybie „walcz albo uciekaj”. To element instynktu przetrwania; tak właśnie działa żywy organizm. Ale teraz biedny malec czuł się wykończony i wszystkie hormony stresu opuściły jego ciałko.
Wiele razy widziałem to u psów bliskich śmierci. Kiedy wiedzą, że są bezpieczne, rozluźniają się, co wydaje się dobre, ale często oznacza, że ich stan zdrowia gwałtownie się pogarsza. To właśnie wtedy często je tracimy.
Podaliśmy mu podstawowe leki na ból i opuchliznę, aby mógł spokojnie się przespać. Następnego poranka zamierzałem pójść z nim od razu do weterynarza. Przysiągłem sobie, że jeśli przeżyje noc, a weterynarz okaże nieco optymizmu, przygotuję pieskowi pyszny stek i makrelę.
Spotkałem już kiedyś psa o równie okropnej skórze. Nazwaliśmy go Derek. Był cudownym, łagodnym zwierzęciem, które szaleńczo pokochaliśmy (i wciąż kochamy – lepiej poznacie Dereka za jakiś czas!). Osiągnąłem znakomite rezultaty, karmiąc Dereka tłustymi rybami, takimi jak makrela, i okazując mu miłość, cierpliwość i ciepło. Z biegiem czasu straszna choroba skórna Dereka ustąpiła i całkiem wyzdrowiał. Jest wspaniałym psem i bardzo się cieszę, że mogliśmy patrzeć, jak rozkwitają jego zdrowie i urocza osobowość.
Miałem szczerą nadzieję, że leki, czas, wartościowe jedzenie i mnóstwo miłości uratują też tego malucha.
– Wracaj do domu, Rod – powiedziałem do przyjaciela, który wydawał się niemal równie zmęczony co szczeniak. Ratowanie psów to ciężka, wyczerpująca emocjonalnie praca, która zajmuje niekiedy wiele godzin. Rod to jeden z najbardziej oddanych wielbicieli zwierząt, jakich znam.
– To jak nazwiemy tego nowego, Niall? – zapytał Rod, obracając w dłoni kluczyki.
Spojrzałem na drzemiący koło mnie kłębuszek.
– Nazwijmy go Rodney – powiedziałem. – Na twoją cześć. I miejmy nadzieję, że mały poczuje się lepiej, tak jak kiedyś Derek.
Zawsze lubiłem serial _Tylko głupcy i konie_ i bawiło mnie, że będę miał za towarzyszy imienników głównych bohaterów, Del Boya i małego Roddersa.
Kiedy Rod wyszedł, pochyliłem się nad jego maleńkim imiennikiem i, nie przejmując się świerzbem, delikatnie pocałowałem jego maleńki, czarny pyszczek, modląc się w duchu o jego wyzdrowienie. Jego szanse na przetrwanie nocy oceniałem na pięćdziesiąt procent. Ale nie zamierzałem zostawić go teraz samego.
Jeszcze raz pogłaskałem jego drobną łapkę, przygotowując się na czekającą mnie długą noc.Skoro masz w rękach tę książkę, bez wątpienia kochasz zwierzęta. Ale czy zawsze były twoimi najbliższymi przyjaciółmi?
Dzisiaj jestem łysym Irlandczykiem, który każdą wolną chwilę spędza w towarzystwie psów (a jeśli mam być szczery, często też o nich śnię). Można by więc założyć, że w moim życiu zawsze były jakieś wyjątkowe zwierzęta, z którymi od dzieciństwa nawiązywałem więzi. Ale to nieprawda. Kiedy dorastałem, zwierzęta w ogóle nie były dla mnie ważne.
Wychowałem się w Brukseli jako jedynak. Przez lata ja i moi rodzice żyliśmy tylko we troje, szczęśliwi. Moja mama Kathleen i mój tata Ronan związali się, kiedy byli bardzo młodzi. Oboje byli katolikami z sąsiednich wiosek w hrabstwie Tyrone w Irlandii Północnej. Poznali się na jakiejś lokalnej prywatce. Brzmi to staromodnie, gdy pomyśli się o współczesnych aplikacjach randkowych, ale tak się poznawało ludzi, kiedy żyło się w wiejskiej społeczności rybackiej.
Rodzina mamy to dobrzy, ciężko pracujący ludzie, „sól tej ziemi”. Widziałem na zdjęciach, że swego czasu mama była prawdziwą pięknością. Mój tata, ambitny i pracowity człowiek, od razu się w niej zakochał. Wzięli ślub w wiejskim kościele, a ja urodziłem się w 1979 roku, kiedy mama miała dziewiętnaście, a tata dwadzieścia dwa lata. Byłem ich pierwszym i jedynym wspólnym dzieckiem.
Irlandia Północna, w której toczył się właśnie konflikt znany jako The Troubles (Kłopoty), nie stanowiła najlepszego miejsca do życia dla rodziny z dzieckiem. Kiedy byłem jeszcze niemowlęciem, tacie zaproponowano pracę urzędnika państwowego w niedawno ustanowionej Komisji Europejskiej w Brukseli i tam się przeprowadziliśmy. Dla moich rodziców oznaczało to szansę na lepsze życie.
Mieszkaliśmy w zwyczajnym bliźniaku na popularnym wśród ekspatów osiedlu na przedmieściach. Był to skromny dom w typowej dzielnicy sypialnej, ale mnie wydawał się magicznym zamkiem. Miałem własny pokój i ścianę w ogrodzie, z którą mogłem grać w tenisa, rower w garażu i mnóstwo miejsca na trenowanie piłki nożnej.
Moje wczesne dzieciństwo było najprawdziwszą idyllą. Pamiętam dużo szczęścia i miłości: przyjaciół wpadających na grilla, regularne treningi piłkarskie i dziecięce przyjęcia urodzinowe. Miałem fioła na punkcie futbolu. Kibicowałem Manchesterowi United, a moim idolem był Diego Maradona. Sam grałem całkiem nieźle; nie dość dobrze, by zostać profesjonalistą, ale spędzałem na boisku każdą wolną chwilę, by szlifować swoje umiejętności. Z perspektywy czasu myślę, że mógł to być wczesny objaw mojej skłonności do uzależnień. Nigdy mnie oficjalnie nie zdiagnozowano, ale jestem przekonany, że gdybym dzisiaj chodził do szkoły, stwierdzono by u mnie ADHD i umieszczono w klasie dla dzieciaków z orzeczeniem. Miałem mnóstwo energii i nie potrafiłem usiedzieć w miejscu, a mój umysł był kompletnie rozproszony. Szczerze mówiąc, pod tym względem nieszczególnie się zmieniłem!
Podczas gdy tata pracował, mama zajmowała się domem i wychowywaniem mnie, co w latach osiemdziesiątych było dość typowe. Na pewno nie było jej łatwo; nie dość, że mieszkała daleko od domu i całej swojej dużej rodziny, to jeszcze musiała zajmować się dzieckiem, i to mimo młodego wieku. Tanie loty jeszcze nie istniały, więc nie można było kursować sobie swobodnie między Belgią a hrabstwem Tyrone, ale w każde letnie wakacje i na Boże Narodzenie odwiedzaliśmy rodzinę. Mama miała siedmioro rodzeństwa, więc mogłem się bawić z mnóstwem kuzynów. Biegaliśmy po polach, odgrywając żołnierzy i ganiając się z cudnym spanielem mojej babci o imieniu Pickles.
Jako jedynak zawsze byłem niezależnym introwertykiem i samotnikiem. Doskonale się bawiłem także sam ze sobą. To mi zostało. Przez całe życie w sytuacjach społecznych czułem niepokój.
Mama i tata przyjaźnili się z inną parą Irlandczyków, którzy przeprowadzili się do Belgii mniej więcej w tym samym czasie. Ich syn Sean był w moim wieku. Do dzisiaj jest moim najlepszym kumplem. Życie mnie rozpieszczało; chodziłem do dobrej międzynarodowej szkoły z innymi brukselskimi ekspatami. W tak młodym wieku łatwo uczy się języków, więc szybko zacząłem płynnie mówić po francusku i flamandzku – choć irlandzki akcent pozostał mi do teraz.
Dzisiaj moim domem jest Tajlandia, ale przez długi czas nie miałem pojęcia, gdzie go znajdę. Nigdzie nie czułem się u siebie. Ani w Irlandii Północnej, ani w Belgii, ani nawet w Dublinie, gdzie spędziłem później wiele lat. Jestem jednak wdzięczny za doświadczenie kosmopolitycznego, europejskiego dorastania, za frytki i mule oraz znajomości z ludźmi z całego świata.
Na kontynencie podejście do alkoholu było luźne. Dzieciaki mogły spróbować z rodziną piwa czy wina i wydawało się całkiem normalne, że czternastolatki piją piwo po meczu albo idą po południu do pubu. Niestety pijacka kultura Anglii i Irlandii jest na świecie dobrze znana, ale w Belgii, kiedy dorastałem, było inaczej. Mama wypijała kieliszek wina do kolacji, a tacie zdarzało się opróżnić w ogrodzie kilka piw, ale nie można by ich w żadnym razie nazwać pijakami. Mojego późniejszego uzależnienia od alkoholu nie da się więc zrzucić na rodzinę.
Niewątpliwie jednak w późniejszym życiu przez wiele lat nosiłem w sobie poczucie winy w związku z ich rozstaniem. Obwiniałem mamę, obwiniałem tatę, obwiniałem siebie.
Do trzynastych urodzin wszystko w moim życiu układało się idealnie. Byłem rozpieszczony, bezpieczny i szczęśliwy. Rozwód rodziców mną wstrząsnął. Nie miałem pojęcia, że mają w ogóle jakieś problemy małżeńskie. Nie przypominam sobie kłótni. Choć jednej strasznej nocy, kiedy odrabiałem w pokoju pracę domową (a w zasadzie to chyba jej nie odrabiałem), usłyszałem na dole hałasy. Działo się coś ważnego. Ktoś trzasnął drzwiami. Usłyszałem, że tata płacze podczas rozmowy przez telefon.
– Tato? – zawołałem ze szczytu schodów.
– Chodź na dół, Niall. Musimy porozmawiać.
Powoli zszedłem na dół na bosaka, czując, jak ściska mi się żołądek. W salonie stał mój silny ojciec, mój bohater, mój opiekun, blady i załamany. Jego zaczerwienione oczy były mokre od łez.
Co tu się…
– Twoja mama… – powiedział łamiącym się głosem. – Twoja mama odeszła, Niall.
Odeszła? Dokąd?
– Co masz na myśli? – zapytałem, próbując zrozumieć te dziwne, obce słowa, które wydobywały się z ust taty.
– Twoja mama nas opuściła, Niall. Odeszła do innego mężczyzny – odparł, po czym usiadł na kanapie i się rozpłakał.
Zacząłem przeczesywać wspomnienia w poszukiwaniu przeoczonych wskazówek. Przypomniałem sobie kłótnię sprzed kilku dni, którą się nie przejąłem; grałem w piłkę, czytałem książki, dobrze się bawiłem. Wkraczałem w wiek dorastania i więcej myślałem o dziewczynach w moim wieku niż o mamie, która po prostu zawsze tu była.
– Ale później wróci, prawda, tato?
– Nie, synu. – Tata wbijał wzrok w ziemię. – Nie wróci.
I nie wróciła.
Mama odeszła w grudniu 1992 roku i od tamtej pory nienawidzę Bożego Narodzenia.
Nie było wtedy telefonów komórkowych, więc przez długie tygodnie nie miałem z mamą kontaktu. Najpierw przeniosłem się „na ferie” do Seana. Potem tata zabrał mnie ze szkoły i wysłał na Boże Narodzenie do Irlandii. Rodzina była wobec mnie życzliwa, ale nikt nie mówił o tym, co się działo.
Mama odeszła? I to tak bez pożegnania?
Musiałem przepracować mnóstwo rzeczy. Moja trzynastoletnia głowa nie była w stanie pojąć, co się stało. Wolałem więc o wszystkim zapomnieć.
Kilka tygodni później w Brukseli wreszcie spotkałem się z mamą. Przepraszała mnie i próbowała wyjaśnić, że miała dobre powody, żeby odejść. Zapewniła mnie, że i ona, i tata bardzo mnie kochają i chcą dla mnie jak najlepiej. Wypowiadała właściwe słowa, ale ja nic z tego nie rozumiałem. Atmosfera była niezręczna, nie bardzo umieliśmy ze sobą rozmawiać. Kiedy spróbowała mnie przytulić, odepchnąłem ją.
Nie wiem, jak trzynastolatek powinien radzić sobie z taką sytuacją, ale ja zacząłem pyskować. Zmieniłem się w zbuntowanego gówniarza. Przebudziła się autodestrukcyjna część mojej natury.
Kilka dni po tych ponurych feriach świątecznych spróbowałem pierwszego papierosa. Jeden z moich śmielszych kolegów z klasy, niezły zarozumialec, dowiedział się o rozstaniu moich rodziców. Społeczność ekspatów była niewielka i wszyscy lubili plotkować.
– To co się dzieje? – zapytał.
Wymamrotałem wszystko, co wiedziałem. Mama odeszła z innym facetem. Ja mieszkałem z ojcem.
– Och, to słabo – zauważył. – Może spróbujesz? – Zamachał paczką Lucky Strike’ów.
Olać to, mogę być niegrzeczny. W końcu i tak wszystko się zjebało.
Pierwszy mach był jak każde pierwsze doświadczenie z paleniem – obrzydliwy. Kaszlałem i rozbolało mnie gardło. Ale to nieprzyjemne wrażenie doskonale zgrywało się z tym, co czułem. Było okropne – ale doskonale okropne.
Po rozstaniu tata zaczął szczególnie hojnie obdarzać mnie kieszonkowym. Wydawałem więc pieniądze na papierosy, szybko zacząłem je też podkradać ze sklepu, bardziej dla frajdy niż z konieczności. Teraz wydaje mi się to kompletnym wariactwem, ale w szkole w Brukseli był nawet kącik dla palących, gdzie chodziły dzieciaki, którym rodzice pozwalali jarać. I tak zaczęło się moje wieloletnie uzależnienie.
Polubiłem też piwo i cydr. Szum w głowie sprawiał mi przyjemność. Jako nieśmiały chłopak, pełen lęków społecznych, doceniałem to, że dzięki alkoholowi byłem bardziej rozluźniony i gadatliwy. Pewniejszy siebie.
W moim miasteczku stał nawet automat z piwem, więc za dwadzieścia franków belgijskich można było kupić sobie alkohol równie łatwo co coca-colę. Szybko odkryliśmy, że nasze małe ręce da się włożyć do środka, żeby wyciągnąć puszkę – nawet nie musieliśmy płacić.
W tygodniu mieszkałem z tatą. Bez mamy było zupełnie inaczej; jakby radość, bezpieczeństwo i ciepło wyprowadziły się razem z nią. Zawsze podejrzewałem, że tata miał nadzieję, że jeszcze do siebie wrócą. Dla nas obu rozpoczął się trudny, bolesny czas, ale tata opiekował się mną, gotował obiady i był kochającym ojcem, co na pewno sprawiało mu trudność, bo musiał godzić wychowanie z pracą.
Z mamą spotykałem się w weekendy. Ona i Andreas – mężczyzna, dla którego zostawiła ojca – zamieszkali na tyle blisko, że mogłem do nich jeździć na rowerze. Nie zawsze jednak miałem na to ochotę. Mama poznała Andreasa w biurze, gdzie razem pracowali. Romansowali przez kilka miesięcy, zanim ostatecznie zostawiła tatę. Starałem się dogadywać z Andreasem, ale dojrzewanie to nie jest fajny czas, więc nie było łatwo. Mniej więcej wtedy zainteresowałem się hazardem.
Zaczęło się od zwykłej gry w kości, zorganizowanej w szkole w ramach jakiejś charytatywnej zbiórki. Tamtego dnia totalnie się uzależniłem, błagałem tatę o więcej franków, żeby móc zagrać jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze. Widziałem, że zawsze wygrywa „kasyno”, ale dzieciaki i tak z radością dorzucały kolejne monety. Sam więc założyłem w szkole własne małe kasyno, działające na tych samych zasadach. Tym razem to ja miałem wygrywać, nie szkoła czy organizacja charytatywna. Póki nauczyciele nie zorientowali się, co się dzieje, dzieciaki zbierały się wokół mnie na każdej przerwie obiadowej. Tonąłem w ogromnej ilości cudzego kieszonkowego i rozwijałem w sobie ducha przedsiębiorczości.
Od tamtej pory miałem w szkole coraz to nowe kłopoty i obmyślałem coraz to nowe plany. Nie przejmowałem się, że wpadnę w tarapaty. Na pewnym etapie chciałem zostać dziennikarzem, więc zainwestowałem w dyktafon – niby po to, żeby nagrywać wywiady. W rzeczywistości nagrałem dźwięk dzwonka. Na koniec lekcji elektroniczny dzwonek ogłaszał przerwę, więc postanowiłem puszczać nagranie na piętnaście minut przed ich faktycznym końcem, żeby nauczyciele wcześniej zwalniali nas z zajęć.
Innym moim psikusem było pisanie rzeczy takich jak „Pan O’Neill to dupek” w cudzym zeszycie z pracą domową. Ciągle lądowałem na dywaniku u dyrektora. A jako że się obijałem, nie zdałem egzaminów do następnej klasy. Często się zdarza, że ktoś nie zdaje z klasy do klasy. Ale ja nie zdałem raz, drugi, trzeci. Jako wyrośnięty piętnastolatek wciąż chodziłem do klasy z dwunastoletnimi dziećmi. Czułem się jak w absurdalnej komedii. Prawdopodobnie gdybym się postarał, wszystkiego bym się nauczył, ale byłem już wtedy dziki i nieokiełznany. Wszyscy zgodzili się, że lepiej będzie, jeśli opuszczę szkołę.
Rodzice znaleźli dla mnie surowszą szkołę z internatem, ale moje zachowanie nie uległo szczególnej poprawie. Wciąż testowałem granice. Wywołałem chaos, kiedy wyłączyłem poranny budzik zarówno wszystkim w naszym internacie, jak i nauczycielowi odpowiedzialnemu za pobudki. Zaspaliśmy, i to było super! Inne dzieciaki traktowały mnie wtedy jak bohatera. Do tej szkoły chodziło pełno łobuzów takich jak ja. Wszyscy paliliśmy, a w piątek wieczorem w pociągu do domu popijaliśmy piwo. Kompletnie się nie przejmowałem, że mogę narobić sobie kłopotów.
Znacznie bardziej martwiłem się o mamę. Przychodziła na wszystkie moje mecze i wieczorami spędzaliśmy razem czas, wypijając czasem nawet po piwku. Dostała nową pracę i bardzo się starała, żeby w jej domu było mi dobrze. Ale jeśli chodzi o jej związek z Andreasem, sprawy przybrały fatalny obrót.
Kiedy się do niego wprowadziła, zaczął ją bić. Coraz częściej miała na ciele siniaki, a jej wymówki takie jak „wpadłam na drzwi” albo „spadłam ze schodów” były coraz mniej wiarygodne.
Bałem się Andreasa i bałem się o mamę. Nienawidziłem siebie za to, że nie umiałem jej pomóc. Siedziałem w pokoju i udawałem, że nie słyszę kłótni – jej płaczu, straszliwego huku uderzeń, krzyków i trzepnięć. Zdawało się, że powodem wszystkich tych afer była głównie jego zazdrość; kiedy ważyła się pójść gdzieś bez niego, mieć jakieś życie poza nim, czuł się zagrożony. Nie pił dużo, ale wystarczył mu jeden drink, żeby wybuchnąć. Nienawidziłem się za to, że nie potrafię jej ochronić. Chowałem się, szlajałem z kumplami i wlewałem w siebie piwo po piwie, żeby zagłuszyć smutek.
Jak wielu przemocowców, Andreas ciągle przepraszał i przekonywał mamę, żeby z nim została, obiecując, że „to się nigdy więcej nie powtórzy”. I przez jakiś czas się nie powtarzało. Bywało normalnie, ale wciąż siedziałem jak na szpilkach. Przemoc w końcu zawsze wracała.
Pewnego dnia usłyszałem z pokoju kłótnię i zakradłem się do korytarza. Stanąłem przed drzwiami salonu. Powinienem zapukać? Zacząć hałasować? Po prostu wbić do środka? – zastanawiałem się chwilę, a potem wszedłem.
Mama leżała na sofie, a on siedział na niej okrakiem, trzymając w dłoni coś przypominającego lampę, czym się na nią zamachiwał. Oboje znieruchomieli i spojrzeli na mnie. Ja patrzyłem na nich z przerażeniem. Wróciłem do pokoju. Pamiętam, że pomyślałem sobie: „No dobra, tym razem go powstrzymałem, uratowałem ją”. Pamiętam też, że pomyślałem: „Życie nigdy już nie będzie tak straszne jak teraz”.
Następnego dnia Andreas wymyślił jakąś durną wymówkę, żeby zabrać mnie na długi spacer. Opowiedział jakąś łzawą historyjkę o tym, że jego rodzice też go bili. W zasadzie go nie słuchałem. Uznałem, że niezależnie od moich uczuć, powinienem po prostu udawać, że słucham. Był idiotą, ale też dorosłym facetem. A ja – chudym dzieciakiem. Z pewnością zdołałby skopać mi dupę. Może i „uratowałem” mamę tamtego dnia, ale czekało ją jeszcze wiele złego, w tym pęknięty oczodół. Andreas był po prostu skurwielem.
Mama żyła z nim bardzo długo, a kiedy miałem szesnaście lat, urodziła moją siostrę Veronikę. Przemoc nieco wyhamowała, kiedy zajmowała się niemowlakiem, którego pokochałem równie mocno, jak nienawidziłem tego potwora Andreasa. Wreszcie, długo po tym, jak opuściłem rodzinne gniazdo, mama zebrała się na odwagę i, dzięki Bogu, zostawiła go. Cała ta historia nękała mnie latami.
W domu byłem grzeczny, ale moje zachowanie w szkole tylko się pogarszało. Kłóciłem się zwłaszcza z pewnym szczególnie władczym nauczycielem z internatu. Nocami czytałem w łóżku podręczniki do geografii. Opowieści o dalekich krajach były dla mnie ucieczką. Pewnego razu zobaczył mnie z latarką, skonfiskował książkę i zawiesił mnie. Z natury nie jestem agresywny, ale tamtego dnia kompletnie mi odbiło.
– Pierdol się, kutasie! – zawołałem wściekle, po czym dodałem jeszcze wszelkie znane mi przekleństwa. – Próbuję się czegoś nauczyć, a ty możesz sobie całą tę twoją szkołę w dupę wsadzić! – Kipiałem ze złości. Po roku w internacie stamtąd też mnie wyrzucili.
I tak dotarłem do siedemnastego roku życia; bez wykształcenia, bez pojęcia, co zamierzam w życiu robić, i kompletnie nieprzygotowany do dorosłości.Mama wspierała mnie i kochała, ale musiała się teraz zająć małą Veroniką.
Mój najdroższy tata nigdy się na mnie nie wściekał, choć miał przecież ku temu wszelkie powody. Jestem przekonany, że był okrutnie rozczarowany i zmartwiony, ale chciał, żebym miał jakiś zawód i w przyszłości mógł zarabiać na życie. Kiedy większość moich kumpli planowała studia, on zachęcał mnie do gastronomika w Dublinie. Był dobrym kucharzem, a i mnie zdarzyło się wyrazić zainteresowanie gotowaniem. Często wyciągałem jego stare książki kucharskie. Okazało się, że przygotowywanie zwykłych potraw jak makaron z kurczakiem działało na mnie terapeutycznie. Krojenie, mieszanie i tworzenie czegoś smacznego uspokajało mój chaotyczny umysł.
No więc poleciałem do Irlandii na rozmowę kwalifikacyjną. Czułem się jak kretyn w starym garniturze taty, a podczas podróży rozpaczliwie próbowałem nauczyć się nazw kuchennych sprzętów. Bóg jeden wie, czego się spodziewałem, tymczasem nie było o co się martwić; zostałem przyjęty do Dublin College of Catering, a to oznaczało, że musiałem z żalem pożegnać się z moim najlepszym kumplem Seanem i moją dziewczyną Kate. Spotykaliśmy się już od kilku miesięcy. Pożegnalna impreza niespodzianka, którą dla mnie zorganizowała, była jedną z najmilszych rzeczy, jaką ktokolwiek kiedykolwiek dla mnie zrobił. Rozmawialiśmy o możliwości związku na odległość, ale dystans między Belgią a Dublinem szybko zweryfikował te plany.
Tamtego lata przed rozpoczęciem zajęć pracowałem w restauracji w Irlandii Północnej i mieszkałem u babci. Zarabiałem funta na godzinę (zapewne nie była to stawka zgodna z prawem) za nakładanie gościom weselnym indyka i szynki oraz słuchanie rozkazów podczas tłuczenia ziemniaków. Uwielbiałem to. Bawiłem się znacznie lepiej niż w nudziarskiej szkole. Czułem wielką dumę, gdy pod koniec tygodnia otrzymywałem kopertę z pięćdziesięcioma funtami w środku. Ciężar samodzielnie zarobionych monet i banknotów był bezcenny.
Wszystko wydawałem na cydr, na drinki w buteleczkach, fajki i chipsy. Spędzałem czas z nowymi kumplami z pracy, kolesiami równie nagrzanymi co ja. Któregoś razu wypiłem o parę browarów za dużo i lobem wrzuciłem kamień do fontanny, a potem przed policjantem udawałem, że mówię tylko po francusku. Innym razem tańczyłem na dachu samochodu. Możecie się domyślić, jaki ochrzan dostałem od babci.
Wtedy też pierwszy raz spróbowałem trawy. Wystarczyło kilka machów cudzego jointa, żebym poczuł mdłości. To zniechęciło mnie do narkotyków na jakiś czas, ale za to nabrałem jeszcze większego apetytu na alkohol.
Nagle poczułem się znacznie doroślejszy. Nie chciałem znowu wszystkiego spieprzyć tak jak w szkole. Kiedy zacząłem zajęcia, byłem zdeterminowany, żeby zostać kimś. Szczerze mówiąc, sama szkoła nie dała mi zbyt wiele, ale dzięki mojemu doświadczeniu i obsesyjnej lekturze książek kucharskich nabrałem pewności siebie, wprosiłem się do jednej z nielicznych gwiazdkowych restauracji w mieście, Peacock Alley, i dostałem pracę (na bardzo niskim stanowisku).
Każdego dnia po zajęciach szedłem do Peacock Alley i zabierałem się do roboty. To był kompletnie inny świat niż tamta knajpa od wesel; najlepsza restauracja w mieście, a w jej kuchni pracowało dwudziestu czterech owłosionych, napędzanych testosteronem kucharzy, którzy rzucali mięsem i posługiwali się ostrymi nożami oraz wielkimi patelniami. Za każdym razem, kiedy w Dublinie działo się coś ważnego, przychodziło tam mnóstwo gwiazd, od Ronana Keatinga po Mariah Carey. Ten splendor i blask mnie fascynowały.
Do moich obowiązków należały wszystkie te głupie zadania, takie jak odcinanie łodyżek szpinaku, obieranie czosnku, przygotowywanie dekoracji talerza. Kiedy na chwilę oddalałem się od stanowiska, dostawałem w żebra. Jezu, jak oni tam klęli! To dopiero była edukacja. Cała brygada składała się z mizoginistycznych twardzieli, a ja byłem małym, chudym, bladym chłopaczkiem z zagranicy. Ale uwielbiałem każdą chwilę, jaką spędzałem w tym szalonym miejscu, gdzie chłonąłem kolejne umiejętności jak gąbka.
Dwóch francuskich szefów kuchni raz mnie ochrzaniło:
– Ten dzieciak gówno wie! – zawołał jeden z nich. Mówiąc szczerze, nigdy nie miałem najlepszej techniki. Byłem za to na tyle bezczelny, by przekomarzać się z ważniejszymi od siebie. Bardzo podobał mi się wyraz zdumienia rysujący się na ich twarzach, gdy odpowiedziałem im z perfekcyjnym francuskim akcentem. Szybko mnie polubili – nie za mój talent, ale za entuzjazm.
Szefem kuchni był charyzmatyczny olbrzym Conrad Gallagher, facet w typie Gordona Ramsaya. Miał prawie dwa metry i kiedy stał na wydawce – to znaczy w miejscu, w którym jedzenie przekazywane jest przez kucharzy kelnerom – skinieniem głowy witał słynnych gości i jednocześnie wykrzykiwał rozkazy. Koleś miał temperament: potrafił rzucić talerzem, jeśli coś nie odpowiadało jego wyśrubowanym standardom. Musieliśmy ciężko pracować, żeby mu nie podpaść. Ja potrafiłem sobie z nim żartować – nie byłem niegrzeczny, ale też się go nie bałem – i chyba mnie polubił. Wszyscy stresowali się jego humorami, ale ja się z niego śmiałem.
– No dawaj, Conrad, gdzie są te cholerne ziemniaki? – pytałem. Udawał wściekłego, ale na koniec puszczał do mnie oko.
Szesnastogodzinne dni pracy były normalnością. Widziałem, jak dorośli mężczyźni płaczą, wyczerpani brutalnym tempem tego miejsca. Ale ja jako młody chłopak chciałem się uczyć i jakoś tam wytrwałem aż do końca szkoły. Wtedy dyplom nic już dla mnie nie znaczył. Kiedy ktoś w branży gastronomicznej chce sprawdzić, czy umiesz gotować, po prostu na cztery godziny wpuszcza cię do kuchni. Nikogo nie obchodzą dyplomy. Cieszyłem się tylko, że wreszcie zrobiłem coś, z czego mój tata mógł być dumny. Czymś się wyróżniłem.
Dużo wtedy pracowałem, ale imprezowałem jeszcze więcej. Po zakończeniu długiej zmiany o dwudziestej trzeciej byłem gotowy do zabawy. Sean mieszkał już wtedy z powrotem w Irlandii, podobnie jak wielu innych kumpli ze szkoły, którzy przyjechali na studia do Dublina. Spotykaliśmy się po pracy, by „nadrobić zaległości” i porządnie się narąbać.
Jaki był wtedy mój ulubiony wyrafinowany drink? Podwójna wódka z energetykiem albo potrójna wódka, a do niej jeszcze Smirnoff Ice. Chcąc się narąbać tak bardzo, jak to tylko możliwe przed zamknięciem pubu o drugiej, zamawiałem po trzy drinki. Nie ma sensu pić piwa, kiedy pilnie chcesz się nawalić, prawda?
Zwykle mi się to udawało i kończyłem wieczory znacznie bardziej pijany niż Sean i reszta chłopaków. Nie przejmowałem się tym zbytnio: chlanie było powszechnie akceptowane. Czasami zdarzało mi się iść do pracy po godzinie snu. Nikogo to nie wzruszało.
Pamiętacie moje upodobanie do hazardu, które narodziło się w szkole? Szybko zacząłem zostawiać pensję w punktach przyjmowania zakładów. Konie, psy, bingo, piłka nożna – wszystkie zakłady przyprawiały mnie o dreszcz podniecenia.
Do pierwszej kreski kokainy zachęcił mnie kucharz. Kokaina jest w gastronomii powszechna. Daje energię, która pozwala znieść szalone godziny pracy. Narkotyki mnie stresowały i przez parę dobrych lat umiałem się im oprzeć.
– No dawaj, nie bądź cipa – drwili, machając mi przed nosem torebkami z białym proszkiem i zrolowanymi banknotami. Wreszcie poddałem się ich naciskom.
Mniej więcej w tym samym czasie wziąłem też pierwszą pigułkę ecstasy. Po kilku latach odmów w końcu zgodziłem się połknąć jedną w obskurnym dublińskim nocnym klubie. Pół godziny później uśmiechałem się jak psychopata.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki