- W empik go
Nas dwoje – nastroje - ebook
Nas dwoje – nastroje - ebook
Wiesława Bladoszewska – absolwentka filologii polskiej w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Słupsku, 34 lata przepracowała jako nauczycielka języka polskiego w wiejskich szkołach na Pomorzu. Wnikliwa obserwacja środowiska nauczycielskiego zaowocowała wydaniem powieści Słodkie – gorzkie (pod pseudonimem Tamara Brzoza) w 2011 roku. Oddajemy do rąk czytelników rozszerzoną historię sympatycznej Wiktorii, polonistki z wiejskiej szkoły, która stawia czoła licznym wyzwaniom. Obserwujemy, jak bohaterka ewoluuje i mierzy się z kolejnymi przeciwnościami, jakie niesie jej z pozoru monotonne życie.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-968107-8-6 |
Rozmiar pliku: | 9,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Osiem długich lat czekała Wiktoria na wybudowanie bloku, a tam z kolei czekało na nią pięciopokojowe mieszkanie – przestronne, eleganckie, jasne. Tak przynajmniej wtedy myślała. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość, że sama tego nie wymyśliła. Nadzieje na to mieszkanie rozbudził w niej inspektor oświaty w Wilczku, Feliks Magnat, który zatrudniał ją do pracy. Była młoda, bardzo młoda, kiedy wraz z mężem, z dyplomami magisterskimi w kieszeniach, ruszyli na podbój okolicznych wiosek. Mogła bez przeszkód mieszkać na wsi, bo po prostu kochała przestrzeń życiową, a tam tej przestrzeni nie brakowało. A już szczególnie Wiktoria kochała drzewa. Uwielbiała wpatrywać się w ich korony i rejestrować pory roku, które tam widoczne były jak mało gdzie. Wiosną podziwiała świeżą, soczystą zieleń liści, nieporównywalną z żadną inną zielenią. Latem bujne i gęste listowie zasłaniało świat i to też miało dla Wiktorii swój urok. Jesień przynosiła całe bogactwo barw, od jasnożółtych, poprzez brązowe, aż do bordowych. Ale nawet te cudne liście i tak w końcu sfruwały z drzew. Ten taniec liści na wietrze także nie uszedł uwadze Wiktorii, nigdy. To był taki jej prywatny film jeszcze z dzieciństwa, zarejestrowany nie na kasecie wideo czy na płycie CD, tylko po prostu w jej głowie. Zimowe, ciemne konary drzew siały natomiast lekki zamęt w uczuciach Wiktorii, trochę ją przerażały i przypominały o śmierci, o której nie chciała na razie myśleć.
Miała zamiar na stałe osiedlić się na wsi, bo najzwyczajniej lubiła wieś i chciała po prostu uczyć dzieci.
Oboje z mężem byli absolwentami Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Słupsku; on ukończył matematykę, a ona filologię polską.
– Wiesz, Antoś, nie mogę już doczekać się, kiedy wyniesiemy się z naszego stryszku. Mam już dosyć tego palenia w piecu, kurzu na ścianach. I w ogóle, chcę już wreszcie być u siebie, a nie siedzieć kątem u obcych ludzi – przekonywała męża z błyskiem w oku.
– Coś mi się zdaje, że jeszcze nieraz zatęsknisz za naszym gniazdkiem – Antek z wyrozumiałością przyjmował gorączkowe zapędy Wiktorii. W tym momencie myślał raczej praktycznie. Wiedział, że musi wynająć jakiś ciągnik z przyczepą i kogoś do pomocy. Trochę się tych gratów nazbierało!
– Ale pomyśl, będziemy mogli dać chłopakom oddzielne pokoje, a i sobie urządzimy coś w rodzaju takiego gabinetu do pracy. Boże, będzie cudownie!
A w myślach już widziała ten wymarzony pokoik, taki tylko ich, do pracy i kochania, będący ich bazą i przystanią. Taki azyl, który da schronienie i w razie potrzeby schowa przed niedobrym światem. Czas miał pokazać, że to marzenie nigdy się nie ziści, przynajmniej w takiej postaci.
Wiktoria miała tę właściwość, że bezkrytycznie wierzyła ludziom. Nigdy nie wietrzyła żadnego podstępu w ich słowach, nie wyczuwała ironii czy fałszu. Nic. Żadnej pułapki. Sądziła, że każdy wie, co mówi, i bierze w pełni odpowiedzialność za swoje słowa. Dlatego przyjęła niemalże za pewnik słowa Feliksa Magnata, który zapewnił ją, że w nowym bloku, który właśnie był w budowie, da im mieszkanie pięciopokojowe. Bo to nikt inny, tylko on – Feliks – miał jako inspektor oświaty dysponować tymi mieszkaniami. Raz nawet wywiązała się rozmowa na ten temat w czasie obiadu w szkolnej stołówce.
Siedziało wtedy parę osób przy stole, był Feliks Magnat, jego żona Natalia, Kinga Modnicka („Modliszka” – zdaniem uczniów, „Hrabina” – zdaniem zawistnych koleżanek), była tam też Wiktoria. Tak się jakoś zgadało na temat mieszkań.
– No, komu mam to dać, komu? Tu jest dwoje nauczycieli, matematyk i polonistka. Zgodnie z Kartą Nauczyciela należą się dodatkowe pomieszczenia do nauki i pracy. Jest też dwoje dzieci, o właśnie – wysłał jeden z tych swoich czarujących uśmiechów w stronę Wiktorii, a ona już gotowa była uwierzyć, że urządza to właśnie pięciopokojowe. Chociaż w duchu myślała: „Zbyt piękne, zbyt piękne”. Ale chciała, bardzo chciała w to wierzyć.
– Feliks, nie galopuj się. – To Natalia, czujna jak zwykle, próbowała studzić zapędy męża. – Przecież Wiki ma dwóch chłopców, mogą mieć jeden pokój. – Jej uśmiech był prawie jadowity. Ach, te żony dyrektorów, inspektorów, ministrów. Dużo mogą, za dużo.
– A nie sądzisz, że należałoby powołać komisję, która byłaby takim głosem doradczym? Sam chcesz brać na siebie tę odpowiedzialność? – dorzuciła od niechcenia Kinga Modnicka vel Modliszka, vel Hrabina.
***
I faktycznie, komisja wsparła Feliksa i to tak, jak on tego oczekiwał, a raczej – jak tego oczekiwała Natalia, która już tam znalazła sposób, by przekonać męża co do słuszności swego zdania. Wszystko odbyło się zgodnie z „literą prawa” – w skład komisji weszły osoby o wysokim poczuciu sprawiedliwości i wysokim morale. (Hrabina także się tam znalazła. Magnat doceniał jej elokwencję, szczególnie gdy mu była na rękę). Te właśnie osoby dokonały jak najbardziej sprawiedliwego podziału szkolnych mieszkań.
Osiem razy drzewa zmieniały swą szatę, ubierały i zrzucały liście, nim wreszcie Kostrzewscy zamieszkali w wymarzonym bloku. Trzeba bowiem wiedzieć, że wtedy, w PRL, było takie, a nie inne tempo budowania domów, a w ogóle tempo pracy. Do nowego mieszkania przeprowadzali się dokładnie pierwszego czerwca. Nie było to pięcio- czy nawet czteropokojowe mieszkanie, tylko trzy pokoje, ni mniej, ni więcej – trzy. Wiktoria przełknęła tę gorzką pigułkę i zabrała się ochoczo do urządzania nowego gniazdka. Jednak najbardziej cieszył się Łukasz. Miał już wtedy jedenaście lat i potrafił docenić przestronność nowego mieszkania. W końcu siedemdziesiąt metrów kwadratowych to nie żadna klatka, tylko dość przyzwoite lokum. Łukasz ganiał po całym mieszkaniu, oglądał każdy kąt. Od razu zaakceptował swój pokój, który był sporo mniejszy od tego w poprzednim kurniczku na strychu, tym wynajmowanym przez szkołę. Ale co tam! Wreszcie jesteśmy u siebie, u siebie! Trzeba było wydobyć trochę przytulności z tego betonu. O to już zadbała Wiktoria – w oknie pojawiły się białe firanki i czerwone zasłonki w białe groszki (te z poprzedniego pokoju Łukasza), czerwony dywanik w esy-floresy, biurko, tapczanik do spania, szafki na ciuchy i książki. Sama radość! Trochę trudniej było z urządzeniem pozostałych pokoi, które mimo wielu starań Wiktorii wciąż wydawały się jakieś nieprzytulne, zimne, nie to, co tamte w mieszkanku na strychu. Tam każdy, kto wchodził, od razu nie omieszkał powiedzieć: „Jak tu u was milutko!” czy coś w tym rodzaju. Tu nie było na to szansy. Było po prostu zwyczajnie, jak u wszystkich. Tamto mieszkanko na strychu posiadało „duszę”. Było „klimatyczne”, jak to mówią młodzi ludzie, gdy coś im się podoba, bo jest po prostu wyjątkowe, nieszablonowe. Tu, w bloku, było znacznie trudniej mówić o „klimatyczności” czy „duszy”. Ale Wiktoria nie poddawała się i uparcie poszukiwała sposobu na ocieplenie nieprzyjaznego człowiekowi betonu. Wkrótce w oknach pojawiły się kwiaty (o które Wiktoria dbała, jak umiała, z różnym skutkiem), ściany zapełniły obrazy zaprzyjaźnionego malarza, Juliana Zakrzewskiego. A już szczególnie dużo w domu było książek. Były praktycznie wszędzie – w pokojach, kuchni, nawet ubikacji. Tu wszyscy uwielbiali czytać i czynili to namiętnie, w różnych miejscach. Nawet mały Mateusz przewracał z zacięciem tekturowe kartki swoich dziecięcych lektur, wodził paluszkiem po kolorowych rysunkach, wreszcie rzucał książeczkę, gdzie popadło.
Życie w bloku zaczynało nabierać rytmu. Do pracy było stąd bardzo blisko, bo szkoła znajdowała się dosłownie o kilka kroków. Łukasz znowu miał powód do radości. Do Mateusza, który miał już półtora roku, przychodziła niania – babcia Celina, która albo pozostawała z nim na miejscu, albo szła do siebie, „do kurków”, co było dla malca nie lada atrakcją.
Czas płynął. Praca, dom. Praca, dom.
Łukasz był bardzo zrównoważonym i pogodnym chłopczykiem. Potrafił być odpowiedzialny, chociaż nie przepadał za obowiązkami i jak się tylko dało, migał się od nich. Czasami jednak pomagał Wiktorii – brał na spacer brata, który w takich okolicznościach nie sprawiał raczej żadnych kłopotów i przyjmował z zadowoleniem wyprawę po uliczkach i drożynach Wilczka. Z perspektywy wózka dziecięcego świat wydawał się piękny i intrygujący. Malec podziwiał bujną trawę na polnej drodze, maki i chabry w zbożu, raz nawet widział konika pol-nego. Łukasz bardzo skrupulatnie podchodził do tych spacerów. Gdy matka powierzyła mu Mateusza na godzinę, odstawiał brata do domu zgodnie z wyznaczonym czasem. Jeżeli jednak wrócił z wyprawy po Wilczku nieco wcześniej, krążył wokół bloku i tęsknie spoglądał w okna swego domu… i na zegarek. Z chwilą, gdy mijał wyznaczony przez Wiktorię czas spaceru, wracał natychmiast do domu. A tam już Wiktoria i Antek zajmowali się młodszym synem, czasem do późnej nocy. Mateusz był dzieckiem bardzo żywotnym, z dużym temperamentem. Zdarzało się, że wieczorem nie mógł zasnąć i rodzice na różne sposoby próbowali go uśpić. Zamieszkali z nim w pokoju, bo było to po prostu wygodne. Opracowali różne wariacje na temat usypiania dzieciaka. Łóżeczko stało w pobliżu tapczanu tak, że można było, leżąc w pościeli, wyciągnąć tylko rękę, chwycić za szczebelek i potrząsać nim (łóżeczkiem – nie dzieciakiem). Jeżeli to nie skutkowało, Wiktoria brała synka do siebie do łóżka, Antek wówczas lądował na podłodze, na materacu. Bywało, że i ta metoda kończyła się niepowodzeniem. Wtedy jedyna nadzieja była w Antku – brał Mateusza na ręce, maszerował z nim po całym pokoju i miarowo podrzucał w takt Marsza Radetzkiego – ta da ta, ta da ta, ta da ta, ta, ta… To się Mateuszowi bardzo podobało, no i w końcu potrafiło go ukoić i ukołysać do snu.
Wiktoria i Antek ciągle uczyli się życia w bloku. Rządziło się ono swoimi prawami. Pewnego popołudnia, gdy Mateusz spał w swoim pokoju, Wiktoria siedziała przy stole w kuchni i przeglądała jakieś papiery.
– Wiesz, mamo, Zośka miała dużo owoców: kiwi, pomarańcze – usłyszała wyraźnie głos Irenki Kownackiej dobiegający przez kratkę wentylacyjną… z drugiego piętra.
– Owoców? I jak ona je podała? – To pani Kownacka, jak zwykle pełna sceptycyzmu.
– Zwyczajnie, poukładała na paterze, tak piętrowo.
– Też mi cudowanie. Na osiemnastkę najważniejszy jest tort. I to jakiś porządny, choćby czekoladowy – przekonywała córkę pani Kownacka.
– Też wymyśliłaś! To już lepiej zrobić owocowy, sto razy lepszy. O, można też podać lody. To, co wszyscy lubią, a nie jakiś tam czekoladowy, który tylko zemdli człowieka – nie ustępowała Irenka.
„No, no, niechcący poznałam menu na osiemnaste urodziny Irenki Kownackiej spod szóstki” – pomyślała z uśmiechem Wiktoria. Uroki bloku!
Innym znowu razem Wiktoria wylegiwała się w wannie pełnej piany.
„Nareszcie chwila ciszy. Mogę się nią delektować do woli”. – Zanurzyła się po czubek nosa.
– Tomek, wymyj mi plecy – to wyraźnie głos Miry, mieszkającej piętro wyżej. Wiktoria zamarła bez ruchu. Potem lekko uchyliła drzwi łazienki.
– Antek, chodź no tu szybko! – zawołała półgłosem. – Posłuchaj, jak Mira z Tomkiem mydlą się w łazience – zachichotała.
– Może my do nich dołączymy? – Antek nie należał do tych, którzy zasypiają gruszki w popiele. Jego łakomy wzrok zatrzymał się na drobnych piersiach Wiktorii.
– Wynoś mi się! Belmondo akustycznych łazienek się znalazł! – Delikatnie wypchnęła męża za drzwi i ponownie zanurzyła się w wodzie. A i na górze trochę jakby przycichło.
„A to heca. Przecież tu wszystko słychać. Trzeba uważać, co się mówi” – zadumała się Wiki.
Z czasem Wiktoria miała się przekonać, że są jeszcze inne, kto wie, czy nie gorsze, odgłosy dające się słyszeć w tym bloku. Mieszkanie Kostrzewskich znajdowało się na parterze. Tuż obok ich drzwi przechodzili dosłownie wszyscy – mieszkańcy, ich goście, psy, koty, palący, niepalący – klasyfikację można by rozszerzać w nieskończoność. Wszyscy oni byli głośni – stukali butami, nawoływali się, uderzali w balustradę, i tak bez końca. Ale to wszystko było jeszcze do wytrzymania. Najgorsze były psy! Taka się jakaś ogólnopolska moda zrobiła na miłość do zwierząt, a szczególnie do psów, że w zasadzie co drugi z mieszkańców bloku posiadał swojego czworonoga. W klatce Wiktorii mieszkały cztery psie panienki – Bora, Busia, Niunia i Kama. Wszystkie one defilowały ze swymi paniami tuż obok drzwi mieszkania Wiktorii. A i to byłoby do wytrzymania. Gorsze jednak były liczne i niezapowiedziane wizyty składane przez psich kawalerów. Można ich było spotkać na parterze przy drzwiach wejściowych, nieraz bezpośrednio za drzwiami, czyhających na gapowicza, który nie zamknie za sobą drzwi. Toczyli boje między sobą – głośne, oj, głośne.
Ale najczęściej znakowali swoje terytorium pieczątkami o różnym odcieniu zapachowym. I to już było nie do zniesienia. Wiktoria cierpiała katusze. Wspólnie z sąsiadką, właścicielką urodziwej Kamy, walczyły z tymi „dowodami” psich zalotów.
„Oto spełniły się moje marzenia. Zamieszkałam w swoim wytęsknionym bloku. Ale nigdy, w najczarniejszej godzinie, nie przypuszczałam, że zamieszkam w schronisku dla psów!”.rozdział 2
Wiktoria wracała z pracy szybkim krokiem, gdyż babcia Celina zamierzała dziś jechać do córki i musiała wcześniej wyjść.
– Jestem już, jestem! – krzyknęła od progu.
– O, patrz, Mateusz, mama przyszła – zawołała babcia w stronę zajętego rysowaniem chłopczyka. Mateusz miał dopiero trzy lata, a już trzymał kredkę pewną ręką i przelewał na papier przeżycia dzisiejszego poranka.
– No, jak tam? Co słychać? Ale ładnie rysujesz. No, pokaż mamie, co tam namalowałeś – przysunęła się Wiktoria bliżej swojego pupila. A on z przejęciem tłumaczył:
– Mamo, patrz. To są kurki. One jedzą ziarno.
– Śliczne, jak żywe! – zachwyciła się Wiktoria. Rysunek naprawdę był niezły, pełen ekspresji.
– Pani, ja będę się zbierać. Muszę jeszcze do sklepu. A mały zjadł zupę, ale niecałą. Trochę spał, ale chyba tylko pół godziny.
– To u niego normalne. Nie przepada ani za jedzeniem, ani za spaniem, niestety – westchnęła Wiktoria.
– A jutro, pani, to o której przyjść? Normalnie?
– Tak, tak. Mam na ósmą.
– To do widzenia! Mateusz, jak będzie ładnie, to jutro też pójdziemy do kurków – pożegnała się babcia Celina.
– Do widzenia pani – uśmiechnęła się Wiktoria. A Mateusz już złapał wiatr w żagle.
– Do kurków! Do kurków! Do kurków! – wydzierał się wniebogłosy, ganiając po całym mieszkaniu. Wiktoria westchnęła i zaczęła swoją codzienną krzątaninę. Nastawiła pranie i zaparzyła sobie kawę. Pozbierała porozrzucane klocki oraz zabawki, bo jakoś nie przyszło jej do głowy, aby przyuczyć synka do jakichkolwiek obowiązków. W jej pojęciu chłopiec był za mały do robienia czegokolwiek. Nawet nie ubierał się sam, bo go w tym wyręczała. Może nie do końca była winna takiemu stanowi rzeczy. Malec po prostu był wyjątkowo odporny na te jej nieudolne eksperymenty wychowawcze, że w końcu kapitulowała i robiła wszystko za niego. Tak było szybciej i wygodniej. A może to praca w szkole sprawiała, że w domu, w stosunku do swoich dzieci, zapał pedagogiczny wygasał i była po prostu sobą, czasami trochę zmęczoną, czasami po prostu leniwą kobietą?
– Cześć, mamo, cześć, młody! – zawołał wesoło od progu Łukasz. – Dostałem piątkę z polaka za pracę klasową. Miecia mnie pochwaliła przed całą klasą i kazała czytać na głos! Ale obciach!
– Dlaczego „obciach”? Jak postawiła ci piątkę, to na pewno dobrze napisałeś. Ona znowu nie taka szybka do stawiania piątek za darmo, już ja ją znam – uśmiechnęła się Wiktoria. Jej starsza koleżanka po fachu (też polonistka) była istną pedantką jeśli chodzi o sprawdzanie wypracowań uczniów. Liczyła skrupulatnie wszystkie przecinki, polowała z zapartym tchem na błędy językowe i ortograficzne. Po prostu czuła się wtedy w swoim żywiole! Ach, ta Miecia! Wymarzony materiał na nauczycielkę. Osoba samotna, a zatem dyspozycyjna (dyrekcja to uwielbia), i do tego ambitna i pracowita. Brrr! Za dużo tych zalet.
Wiktoria w przeciwieństwie do Mieczysławy nie lubiła sprawdzać prac uczniowskich. Robiła to, bo musiała. Zresztą, teraz w domu nie mogła się skupić. Mateusz chciał się bawić, ciągle o coś ją pytał. Musiała się nim zajmować, chodzić na spacery, wreszcie usypiać godzinami. Antek jej w tym dzielnie pomagał, ale uparty łobuziak upatrzył sobie Wiktorię do tego wieczornego „lulania”. Ona też lubiła te wspólnie spędzane przed snem chwile. Tuliła się wtedy do pachnącego kąpielą dziecka, śpiewała mu, czasem czytała. Wreszcie zasypiali oboje. Czasami spała tak aż do rana, częściej jednak cichutko wychodziła z pokoju i zajmowała się „lekcjami” na następny dzień.
***
Antek Kostrzewski miał bogatą naturę. Ciągle przebywał między ludźmi, załatwiał jakieś sprawy, jeździł na zebrania, spotkania. Wiktoria nie mogła zrozumieć tego jego rozbiegania. Kiedyś, przed laty, był aktywnym piłkarzem miejscowej drużyny, teraz sam został jej trenerem. Przejmował się niesportową postawą swoich zawodników, którzy jeżdżąc na mecze, wypijali ogromne ilości piwa, a czasami nawet wódki. To taka pegeerowska przypadłość, z którą Antoś walczył bezskutecznie. Sport wypełniał połowę jego życia. Uwielbiał kopać piłkę albo patrzeć w szklany ekran i podziwiać, jak inni kopią. Z treningami i meczami wiązały się częste wyjazdy Antka. Wiktoria mruczała pod nosem, ale nie znajdowała sensownych argumentów, aby zniechęcić męża do tej pasji. Denerwowała ją częsta nieobecność Antka w domu, jego wieczne zatroskanie losami drużyny LKS „Orkan” Bardzino. To ciągłe sprawdzanie miejsca w tabeli, jakieś awanse do wyższej grupy czy klasy. Słyszała, jak mówił: „Rozgrywki A klasy” czy coś w tym stylu.
– Cześć, moje skarbości! – wesoła twarz Antka pojawiła się w drzwiach kuchni. – Co tam słychać nowego?
– Nic nadzwyczajnego, wszystko po staremu.
– Pijemy kawę? Mam jeszcze godzinę do treningu – zerknął w stronę Wiktorii i zaczął pakować sportowe ciuchy do torby.
– Jasne, że pijemy, mój ty wieczny sportowcu.
Po chwili siedzieli już oboje w salonie (tak żartobliwie nazywali największy pokój z oknem na zachód, słoneczny i przestronny) i wymieniali uwagi dotyczące minionego dnia.
– Co masz taką niewyraźną minę? Coś się stało? – zapytał żonę.
– E tam, zaraz stało. Po prostu ścięłam się z Miećką. Miałyśmy dziś konkurs recytatorski. I, jak zwykle, różne zdania co do oceny naszych recytatorów. Boże, jej nic powiedzieć nie można! Zadarła nos i poszła obrażona do domu.
– Nie przejmuj się Miecią, przejdzie jej. Panienki w pewnym wieku mają prawo do humorów.
– Ty wstręciuchu, co ty znowu imputujesz?
– Chłopa jej trzeba, ot i wszystko – wypalił Antek.
– Mądrala się znalazł, znawca psychiki dojrzałych samotnych kobiet.
– A my, moja śliczna, kiedy umówimy się na randkę? – spojrzał filuternie na Wiktorię. – Długo jeszcze mam czekać? Usycham przy tobie, a ty nic.
– Randki to ja mam najczęściej z Mateuszem. Chociaż, wiesz, ostatnio chyba lepiej zasypia. Nie ma co, idzie na lepsze.
– Jasne, że tak. Zobaczysz, latem już całkiem się usamodzielni. Trzyletnie dziecko może już samo spać w pokoju. A my… przeniesiemy się do siebie – zamruczał jak kocur wygrzewający się na murku.
– A tobie tylko jedno w głowie.
– Pewnie, że tak. Na co mam czekać, aż się zestarzejemy? Mówię ci, korzystaj, kobieto, z życia, żebyś potem nie żałowała.
– Idź już lepiej na ten swój trening – powiedziała ze śmiechem Wiktoria.
Po chwili została sama. To znaczy niezupełnie sama, bo Mateusz bawił się w pokoju, a Łukasz z kolegami kopał piłkę na sąsiednim podwórku. Miała na nich oko.
Na dworze wybuchł maj w pełnej swej krasie. Wokół zazieleniło się i liście wypełniły dziurawy krajobraz. Wiktoria miała pod oknem swój własny krzak bzu, który zadomowił się tu na dobre. Patrzyła z balkonu z dumą na kształtne listki. Na razie jeszcze nie kwitł, ale za kilka lat z pewnością doczeka bujnego kwiecia, była tego pewna. Wyszła na balkon i usiadła na leżaku. Na wprost jej oczu rozpościerał się zielony dywanik upstrzony żółtymi cętkami mleczów. Przyciągał uwagę Wiktorii i zapraszał do wyciągnięcia się na nim. Ach, to byłoby cudowne! A właściwie dlaczego tego nie można zrobić? Dlaczego nie wypada wyjść przed blok i położyć się na tej prześlicznej, pachnącej trawie? Dlaczego to dorosłe życie przynosi tyle ograniczeń? Gdyby była dzieckiem, nikogo nie dziwiłoby, że leży sobie na łące. Nagle pojawiło się tyle zakazów, nakazów, wiecznego „nie wypada”. I te permanentne spojrzenia cudzych dzieci. Świdrowały ją na wylot. Nie było od nich urlopu i wakacji. Śledziły ją, jak wieszała pranie, jak czekała w kolejce do dentysty, chodziła na „majowe” do kościoła czy wreszcie opalała się na balkonie. Wiktoria zrobiła zdumiewające odkrycie – mimo pozorów wolności nie była wolnym człowiekiem. Nie mogła, ot tak, pójść sobie gdzieś, zająć się tylko sobą, a już tym bardziej gdzieś wyjechać.
„Już niedługo, już niedługo – pocieszała się. – Mateusz trochę podrośnie, pójdzie do przedszkola, a ja będę miała trochę luzu”. Ale do czego potrzebny był ten „luz”? Na to pytanie nie bardzo potrafiła odpowiedzieć. Urwać się z domu i wyskoczyć gdzieś z przyjaciółkami? Ale dokąd? I niby skąd wziąć na to pieniądze? Nie, to nie to. Ale kiedy pojawiła się okazja zrobienia kursu przedmiotowego z języka polskiego i w konsekwencji specjalizacji, od razu z niej skorzystała i z dwiema koleżankami z roku zapisały się. To był taki sentymentalny powrót do czasów studenckich. Raz w miesiącu wyjeżdżały na trzy dni do Kowalina na zajęcia. Mogły gadać do woli, trajkotać jak nakręcone, wspominać, przywoływać jak duchy postaci koleżanek i wykładowców z roku. Gdy tamte tematy się wyczerpały, gadały o sprawach bieżących – mężach, dzieciach, zawirowaniach w pracy. Ze śmiechem wspominały doktora Zycewicza, jeszcze ze studiów, specjalistę od literatury romantycznej, który mawiał, że w pracy z pewnością będą rozmawiać o ciążach i pierścionkach, bo to jest ulubiony temat nauczycielek. Coś w tym było! Faktycznie to były wiodące tematy w pokoju nauczycielskim. Początkowo Wiktorię trochę raził poziom tych rozmów, ale z biegiem lat odkryła, że to właśnie jest samo życie. Spostrzegła, że życie nie składa się z literatury i romantycznych uniesień, jak uważał z pewnością doktor Zycewicz, tylko z życia właśnie. Z drobiazgów, które układają się w różne sploty i desenie i, jak pająk swą sieć, tkają kolejny dzień.
***
Mąż Kingi Modnickiej był lekarzem weterynarii. To tu, to tam widziało się jego charakterystyczny zielony samochód. Wciąż był wśród ludzi, bo w końcu na tym polegała jego praca. Gospodarze wzywali go do chorych zwierząt, jeździł więc. Ludzie wyrażali się o nim z szacunkiem. W końcu na wsi doktor coś znaczy, choćby to był doktor od zwierząt. A może właśnie dlatego, że od zwierząt. Kinga, jego żona, uważała, że są wyjątkową parą. On – wiadomo, ona – z dobrego domu, z hrabiowskim rodowodem. Miała swój herb szlachecki, którego wzór pokazywała zaufanym znajomym. Tu, na Pomorze, ściągnęli „za pracą”, a tak naprawdę oboje pochodzili gdzieś z południa Polski.
Kinga miała w sobie coś niepokojącego. Przy niej trzeba było uważać na słowa, równie łatwo wpadała w euforię, co nostalgię. Bywała sarkastyczna i bezwzględna. Wzruszała się do łez, by znów bluzgać, co prawda wyszukanymi słowami. Raz nawet Wiktoria na własne uszy słyszała, jak sztorcowała swoje dzieci. Robiła to „w rękawiczkach”, bo wrzeszczała: „debilku” (to do syna), „kretyniątko” (to z kolei do córki). Wiktoria była w szoku. Nie posądzała Kingi o takie dosadne odzywki do własnych dzieci, zwłaszcza przy kimś obcym. No cóż, widocznie prawdziwe damy odczuwają wszystko wyraźniej i nie zwracają uwagi na takie drobiazgi, jak obecność innych ludzi w chwili, gdy emocje biorą górę nad człowiekiem. Trzeba dać im upust, człowiek będzie zdrowszy. Tak to wyglądało. Tylko Kinga mogła sobie pozwolić na taką swobodę w kontaktach międzyludzkich. I tak każdy ją usprawiedliwiał, bo ona po prostu już taka była. Miała na przykład odwagę opowiadać w towarzystwie dowcip, który mógł obrazić wielu z obecnych. Otóż pytała: „Czym się różni śpiew wróbelka od śpiewu słowika?”. Po chwili ze śmiechem wyjaśniała: „Obaj kończyli wyższe uczelnie, ale słowik ukończył studia dzienne, a wróbel zaoczne”.
– Bardzo śmieszne, bardzo śmieszne. He, he, he. Hm, hm – pochrząkiwali słuchacze.
Ona mogła tak żartować, choć w tym gronie, tu, w Wilczku, zdecydowana większość kadry pedagogicznej studiowała właśnie zaocznie.
Miecia Kowalik jakimś cudem znalazła nić porozumienia z Kingą. Bo tak naprawdę Kinga przyjaźniła się z wszystkimi i z nikim. Ale z Miecią to było co innego. Potrafiły odwiedzać się, godzinami siedzieć przy kawie i, patrząc sobie w oczy, z zapartym tchem zwierzać z najskrytszych sekretów. Jakich? Było to dla wszystkich tajemnicą. Kinga miała męża, dwoje dzieci w wieku szkolnym, a Mietka była samotna. Ale w Wilczku mówiono o niej po prostu „stara panna”. Pokutowały tu jeszcze, mimo widocznego postępu lat dziewięćdziesiątych, zaściankowe poglądy. Jak to na wsi. Może to, że były rówieśnicami, bo obie miały po czterdzieści lat, zbliżyło je do siebie? Któż to wie. Złośliwe koleżanki twierdziły, że Kinga po prostu potrzebowała Mieczysławy do zajmowania się dziećmi, gdy sama z mężem gdzieś wyjeżdżała. Ale chyba nie miały racji. One obie potrzebowały się wzajemnie, po prostu uzupełniały się.
***
– O Boże, jestem dziś taka niewyspana – Mieczysława dyskretnie ziewnęła w dłoń. – Sama nie wiem, jak ja dziś wytrzymam, jeszcze mam dwie lekcje – jęknęła.
– To coś ty w nocy robiła, dziewczyno? Przyznaj się, bo zacznę się sama domyślać! – Wiktoria zrobiła szelmowską minę. Była długa przerwa. Siedziały przy stoliku w pokoju nauczycielskim i rozmawiały półgłosem.
– A wiesz, byłam wczoraj u Kingi, Bronek miał urodziny. Wróciłam o trzeciej w nocy – uśmiechnęła się jakimś szczególnym uśmiechem, który oznaczał, między innymi, że bywanie u Modnickich jest czymś w rodzaju awansu towarzyskiego, przynajmniej powodem do zadowolenia.
– No, to rozumiem. Kawy się napij. Jest właśnie wrzątek, zalej szybko – przejdzie ci sen. – Wiktoria zerknęła w stronę dymiącego czajnika.
– Mówisz? Może masz rację. – Podeszła do stolika i energicznym ruchem przekręciła kurek, podstawiając jednocześnie szklankę z wsypaną doń kawą. Rozszedł się przyjemny zapach świeżo zaparzonego napoju. Już siedziała przy stoliku i piła małymi, chciwymi łykami.
– Mówię ci – podjęła przerwany wątek – impreza na dwadzieścia osób. Co tu dużo gadać – bez dna, bez dna, naprawdę.
Dzwonek przerwał pogawędkę i już po chwili pokój nauczycielski świecił pustkami. Wszyscy rozeszli się na lekcje do swoich gabinetów. Tylko wiosenne słońce błąkało się po szarych szafkach i stolikach, jakby dziwiło się, że trafiło w takie nieciekawe miejsce.
***
Rodzina i praca całkowicie wypełniały życie Wiktorii. W pracy czuła się jak ryba w wodzie. Kontakt z dziećmi i młodzieżą sprawiał jej przyjemność. Szczególnie program klas siódmych i ósmych był fascynujący – ciekawe lektury, sylwetki ulubionych pisarzy i poetów, nawet w gramatyce dużo tego, co lubiła najbardziej – składnia. A miała zostać księgową! Tak chciała mama i do takiej szkoły średniej ją wysłała.
– Księgowy, drogie dziecko, to w pegeerze zawsze był wielki pan. Już tam księgowy z biedy nie zginie – mawiała.
A Wiktoria, bezwolna jak ta Jagna z Chłopów, bez słowa sprzeciwu poszła do Technikum Rachunkowości Rolnej, by potem cierpieć i studiować zawiłości takich przedmiotów jak: rachunkowość rolna, księgowość, arytmetyka gospodarcza, hodowla zwierząt czy uprawa roślin. Okropność! Jak ona w ogóle wytrzymała w tej szkole! Ale to już przeszłość. Teraz, na szczęście, może robić to, co lubi i na czym się zna. W domu też wszystko szło wypracowanym rytmem. Dobry mąż, dwóch synów na schwał, wreszcie własny kąt (co prawda w bloku, ale i tak jest dobrze).
Z Łukaszem nigdy nie było większych kłopotów. W styczniu skończył trzynaście lat, w szkole radził sobie świetnie. Miał już, co prawda, pewne nawyki jedynaka, ale potrafił się odnaleźć w nowej sytuacji, gdy w rodzinie pojawił się młodszy brat, który w dodatku miał być siostrą. Różnica wieku między chłopcami była duża – dziesięć lat! Jednak potrafili się dogadać. Czasami bawili się razem, budowali coś z klocków, oglądali bajki o batmanach czy spidermanach albo wreszcie rzucali się poduszkami. Każdy z nich odnajdywał w tych zabawach co innego, ale było to zawsze coś bliskiego. Coś, co łączyło ich jakąś szczególną więzią. Nawet jeśli zabawa kończyła się tym, że jeden drugiego „przyduszał” i z boku wyglądało to dość groźnie, tak naprawdę groźne nie było.Rozdział 3
Dzień dobry państwu! Co tak siedzicie w domu w taką piękną pogodę? Zbierać się i maszerujemy przed siebie! Raz – dwa, raz – dwa! Idziemy! – Nad uchem Wiktorii zabrzmiał donośny głos Marzenki Łoś, szalonej wuefistki, która wyrosła nagle jak wyrzut sumienia przed Wiktorią.
– O rany! Skąd się tu wzięłaś? – zdziwiła się Wiktoria. – W ogóle nie słyszałam, jak weszłaś. Matko Boska! Ludzie wchodzą i wychodzą jak na dworcu centralnym!
– Chodźmy na spacer! Kisisz siebie i dzieciaka, no nie, mały? Idziesz z ciocią Marzenką do lasu?
– Do lasu, do lasu! Mamo, idziemy do lasu! – podskakiwał z radości Mateusz.
– A dokąd pójdziemy? Za daleko nie można, Mateusz nie da rady – ociągała się Wiktoria, sama jak zwykle leniwa, do długiego chodzenia raczej niechętna.
– Czy ja wiem? Ty znasz Wilczko lepiej ode mnie. Sama zaproponuj trasę wyprawy. W końcu ja jestem „napływowa”.
– No dobrze, już dobrze – ugodowo odrzekła Wiktoria. – Idźmy na Piaskową Górkę. Podobno jest zatrzęsienie poziomek, dzieciaki w szkole mi mówiły.
– To klawo. To co, wiara, gotowi?! – zakrzyknęła Marzenka.
– Wiesz co, wezmę spacerówkę. Boję się, że mały nie da rady, to trochę daleko. Tylko droga jest tam wyboista, mogą być kłopoty z wózkiem.
– E tam, najwyżej Mateusza weźmiemy na ręce.
Piaskowa Górka to było ulubione miejsce dzieciarni, a także dorosłych spacerowiczów z Wilczka. Niewielki las, piaszczyste podłoże, wysokie sosny sięgające nieba, no i wreszcie piaszczysta skarpa, z której przed laty prawdopodobnie wybierano piasek na budowę. Dziś przyroda wykonywała tu swój żywiołowy taniec, skarpa częściowo porosła trawami i krzewami, w innym znów miejscu osunęły się drzewa, których korzenie próbowały wczepiać się nieco niżej, na jałowym piasku. Ale, co najważniejsze, było tu dużo krzaczków poziomkowych, które teraz właśnie, w czerwcu, obficie owocowały. Wiktoria i Marzena zrywały je i podsuwały do zjedzenia Mateuszowi, który pochłaniał z apetytem czerwone kuleczki.
– Wiem, pamiętam, ty lubiłeś poziomki… – zanuciła Wiktoria. – Marzę o wakacjach. Jeszcze tylko trzy tygodnie. Dosłownie liczę dni – westchnęła.
– Masz jakieś szczególne plany? Może w sezonie pójdziesz do pracy do Łeby?
– Zwariowałaś? A co niby miałabym robić? – żachnęła się Wiktoria. – W wakacje będę odpoczywać. Opalać się i kąpać w morzu. Ot co! – triumfalnie zawołała.
– A ja chyba gdzieś się zaczepię. W jakiejś garkuchni czy innej spelunce – śmiała się Marzena. A już po chwili wciągnęła Mateusza w zabawę polegającą na łapaniu zająca. Ich donośny śmiech rozbrzmiewał po lesie.
– Jak tu cudnie pachnie! – Wiktoria położyła się na nagrzanej słońcem, pachnącej poziomkami trawie. Po chwili zaczęła podwijać rękawy bluzki. – Trzeba łapać każdy promień słońca. Kocham słońce, kocham lato!
– To łap! Łap i nie puszczaj! A ja sobie daruję to smażenie, idę w cień. – Marzenka przysiadła w cieniu leszczyny, której gałęzie stanowiły świetny parasol chroniący przed słońcem. Zerwała gałązkę i zaczęła się nią wachlować, robiąc przy tym błazeńskie miny.
– Pić! Mamo, pić chcę! – zawołał Mateusz i objął Wiktorię za szyję. Już po chwili siedział na jej brzuchu.
– Mateusz, przestań! Bo mnie udusisz! – Wiktoria ze śmiechem zdjęła malca z siebie, posadziła obok i sięgnęła do plecaka po sok.
– Wycieczka, idziemy na lody! – zakomenderowała Marzenka. – W dwuszeregu zbiórka!
Po chwili maszerowali polną drogą. Cudowne, kochane Wilczko!
Wieczorem, po powrocie z treningu, Antek zaczął wypytywać o minione popołudnie.
– Marzenka tu była? No, proszę, proszę. Znowu cię zadręczała swoimi przyśpiewkami? – uśmiechnął się Antek.
– Nie mów tak, ona jest bardzo sympatyczna. Chociaż nieraz, fakt, bywa trochę męcząca. Byłyśmy z Mateuszem na Piaskowej Górce. Było piekielnie gorąco. I pięknie, jak zawsze. Zresztą, mam sentyment do Piaskowej Górki, jeszcze z dzieciństwa. Spędzaliśmy tu dużo czasu. – Wiktoria zamyśliła się.
– Pamiętasz? My też tam wydeptaliśmy kilka ścieżek.
– Bez przesady. No, najwyżej jedną – stwierdziła polubownie.
– Że też ty się dogadujesz z tą Marzenką. Ona jest fest postrzelona.
– Wiesz, ja lubię ją na swój sposób. Chociaż przyznaję, jest nieobliczalna. Nigdy nie wiadomo, z czym wyskoczy. I te jej wieczne wygłupy i błazenady. Czasami mnie to krępuje, zwłaszcza gdzieś wśród ludzi.
Wiktoria chyba do końca życia zapamięta wspólną wyprawę do Łeby i marzenie, by zapaść się pod ziemię, gdy na targowisku obok kina „Rybak” spotkały córkę koleżanki po fachu, Edytę, handlującą bibelotami i… takimi, no, powiedzmy żartobliwymi zabaweczkami dla dorosłych. Wśród tego wielce dziwnego towaru był lśniący, brązowy obwarzanek (z plastiku) jako żywo przypominający ludzką kupę, dopiero co skręconą. Po wymianie grzecznościowych pozdrowień Wiktoria chciała czym prędzej się oddalić, tym bardziej że Mateusz właśnie upodobał sobie ową kupę. I wtedy do akcji wkroczyła Marzenka…
– Córka takiej matki gównem handluje! Ludzie, ludzie! Do czego to doszło? Córka takiej matki gównem handluje! – wydzierała się na całe targowisko, świetnie bawiąc się tą całą sytuacją.
Tak, tak, z Marzenką człowiek nigdy się nie nudził. Wiktoria uśmiechnęła się do swoich myśli.
– E tam. Przecież nie możesz odpowiadać za czyjeś zachowanie. To w końcu dorosły człowiek – zauważył Antek.
– Tak naprawdę to błaznowanie to tylko maska. Nasza Marzenka też ma duszę i tęskni…
– Za czymże ona może tęsknić? – Antek zrobił zdziwioną minę.
– Na przykład za… miłością, jak każdy.
– No, no. Wpadamy w egzaltowany ton. Widzę, że moja pani książek się naczytała… o miłości.
Wiktoria lubiła miłość. Ona ją zwyczajnie radowała. A życie bez niej? Czy miałoby sens? Czy i wtedy byłoby to „coś”, co gna człowieka do przodu i motywuje do działania? Czytała kiedyś, w jakimś czasopiśmie czy książce, że sens temu, co robimy na co dzień, nadaje śmierć. To, że już od chwili narodzin zaczyna się nasze odliczanie sprawia, że człowiek tak się stara i uparcie dąży do tego, by jak najlepiej i jak najpełniej przeżyć życie. Ale Wiktoria uważała, że bez miłości człowiekowi nie chciałoby się starać. Sama wiedza o ograniczonym czasie naszego ziemskiego żeglowania nie stanowi napędu do kolejnych życiowych wyzwań. Dopiero ktoś, kto kocha, potrafi góry przenosić. Tak sobie nieraz myślała, chociaż czternastoletni staż małżeński dawno ostudził pierwsze uniesienia. Ale, mimo niepewności co do swoich uczuć, była pewna Antka. Po prostu czuła, że on kocha ją bezgranicznie. Wystarczyło, że spojrzała w jego dobre, szare oczy, wiedziała, że jest jej i tylko jej. Potrafił być taki czuły i pleść niewymowne głupstwa w chwilach wielkich uniesień. Dla niego była piękna, najpiękniejsza. Całował każdy skrawek jej ciała, poczynając od stóp, na zakamarkach za uszami kończąc. Był zachłanny, był nienasycony. Ciągle jej pragnął. I to było takie fascynujące. Wiktoria tylko z filmów czy jakichś tam powieści dla kobiet znała sytuacje, gdy mąż odtrącał żonę, która właśnie dla niego się stroiła czy czekała na niego godzinami w łóżku. Zresztą, chciała być szczęśliwa i była. Tak gdzieś w zakamarkach podświadomości czuła, że te wszystkie hołdy jej się należą. Po prostu była kobietą stworzoną do miłości. Może nie była klasyczną pięknością, ale podobała się mężczyznom. Była kobieca, cokolwiek miałoby to oznaczać. Miała subtelne, wyraziste rysy twarzy. Małe, delikatne usta, prosty nos, piwne oczy z łukami czarnych brwi sprawiały, że na tę twarz chciało się patrzeć. Reszty dopełniała jasna cera i ciemne, proste, długie i lśniące włosy opadające na ramiona.