Nasza część nocy - ebook
Nasza część nocy - ebook
Uzbrojeni po zęby żołnierze, strzeżone drogi i unoszące się w powietrzu napięcie – to Argentyna pod rządami wojskowej junty. Ojciec z synem zamierzają przeprawić się z Buenos Aires do północnej granicy kraju z Brazylią. Matka Gaspara, bo tak ma na imię chłopiec, zginęła w tajemniczych okolicznościach.
Ojciec jest zdeterminowany, by uratować chłopca przed jego przeznaczeniem. Gaspar ma bowiem zostać medium na usługach Bractwa – tajnego stowarzyszenia, które przy pomocy zakazanych i niebezpiecznych rytuałów kontaktuje się z Ciemnością. By zyskać nieśmiertelność, członkowie Bractwa, rządzonego przez krewnych matki Gaspara, nie cofną się przed niczym. Ich starania sięgają setki lat wstecz, odkąd wieść o Ciemności przewędrowała z Afryki, przez Anglię, do Argentyny.
Enriquez czerpie garściami z historii swojego kraju i dawno zapomnianych wierzeń, tworząc niepokojącą, lecz olśniewającą powieść. Nasza część nocy to kolejny dowód na to, że autorka jest jednym z najważniejszych głosów w literaturze latynoamerykańskiej.
- Premio de la Crítica 2019
- Zdobywczyni Premio Herralde 2019
Utalentowana pisarka. W jej dziełach skażone rzeki, zepsute ulice, zgniłe mięso i zabite dzieci dogłębnie oddają horror znanych motywów. Swoje opowiadania osadza w atmosferze prawdy, nadając im mrocznego i poetycko opisowego tonu.
Patti Smith
Czytanie Enriquez to trudne, ekscytujące doświadczenie. Jej historie nie są kojące. Jest mistrzynią makabry, która nie odwołuje się do tanich emocji, ale każdy najmniejszy szczegół mroku ma swój powód, a każda jej opowieść zawiera ładunek polityczny.
Anne Meadows „Granta”
Horror, który rygorystycznie, wprost i z ogromnym entuzjazmem trzyma się zasad gatunku.
„El Cutural”
Najambitniejsza powieść autorki łączy opowieść grozy, w której pojawia się okrutne bóstwo, z krytyką argentyńskiej dyktatury i jej miejsc kaźni. Na długo zostaje z czytelnikiem.
„El Imparcial”
Ta powieść to saga, podróż przez krajobrazy z najgorszych koszmarach. Kontynuuje tradycję „wielkich latynoamerykańskich powieści” – utworów bardzo różnych, ale tak samo ambitnych i równie oszałamiających, jak Gra w klasy (…), Sto lat samotności czy 2666.
Juan Pablo Villalobos
Mariana Enriquez – argentyńska pisarka i dziennikarka. Urodzona w Buenos Aires w 1973 roku uznawana jest za jedną z najważniejszych latynoamerykańskich autorek. Debiutowała jako nastolatka w 1995 roku. Jej opowiadania ukazywały się w antologiach i czasopismach na całym świecie. Wydany w 2016 roku tom opowiadań To, co znaleźliśmy w ogniu wdarł się na listy bestsellerów w Argentynie i Hiszpanii. Od tamtej pory został przetłumaczony na trzydzieści języków. Nasza część nocy to najbardziej wyczekiwana powieść pisarki.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8143-937-4 |
Rozmiar pliku: | 3,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
styczeń 1981
_Uważam, że nieśmiertelność tracimy dlatego, iż instynkt samozachowawczy nie postąpił w swej ewolucji; rozwój badań wskazywałby na pierwszą zasadniczą myśl: utrzymać całe ciało przy życiu. Należałoby tylko szukać sposobu utrwalenia wszystkiego, co wiąże się z zachowaniem świadomości._
Adolfo Bioy Casares, _Wynalazek Morela_ (przeł. Andrzej Nowak)
_I cried, ‘Come out of the shadow, king of the nails of gold!’_
W.B. Yeats, _The Wanderings of Oisin_Bradford klęczy w oczekiwaniu, ponieważ wie, że to nastąpi tej nocy, myśli, że wszystko przypomina te durne historie o minutach poprzedzających śmierć; nawet jego pacjenci, ci inteligentni i ci mniej – gdyż wszyscy w obliczu śmierci głupieją – nieraz mu opowiadali: obrazy przesuwają mi się przed oczami, widzę całe swoje życie. Chociaż ono nie jest właściwie moje, myśli Bradford, to moje życie z nim, bo to, co było przedtem, mimo że nie jest pozbawione sensu, nie ma już znaczenia. Wie, że to nastąpi tej nocy, czuje to w miejscu, gdzie brakuje mu palców, palce nieobecne, które Ciemność pożarła dawno temu, wzywają te obecne i tej nocy Ciemność jaśnieje; jak to wytłumaczyć komuś, kto nigdy nie widział takiej jaśniejącej ciemności, emanującej z owego chłopca, który teraz jest mężczyzną, i jest ogromny i blady, i ze spuszczoną głową otwiera ramiona; niechby w ostatniej chwili ją podniósł. Zanim wniknie w Ciemność, Bradford chce spojrzeć w jego żółte oczy, a teraz palą go blizny, które zostawił mu na brzuchu; kiedy zbliżyły się do niego te pazury, szpony, paznokcie, uwierzył. Potem nigdy nie jest łatwo ich sobie przypomnieć, czarne i zaostrzone palce nie wyglądają jak ludzkie ani zwierzęce, raczej jak jakieś narzędzie mechaniczne, proteza, element przebrania; jego ręce rozszarpały mu brzuch, a on spodziewał się widoku szarych wnętrzności rozwleczonych po łące w upalną noc, ale nie, rany pulsowały i nie eksplodowały, i nie otwierały się, i nie otworzyły, a kiedy chłopiec, który już był mężczyzną, zasklepił je, zrobił to czystym zimnem. I chociaż teraz Bradford jest nagi, nie widzi swoich blizn, ale je czuje, zimne i płonące, lód, który pali, wszystko to przywołuje Ciemność, to nastąpi tej nocy, obyś mi pozwolił spojrzeć ci w oczy, Juanie, ten ostatni raz.
Pierwszy raz oczy chłopca były podkrążone, jak teraz, jak zawsze. Bradford skończył właśnie specjalizację z chirurgii naczyniowej i dołączył do najbardziej prestiżowego zespołu w kraju, w Szpitalu Włoskim. Był rok 1957, kiedy przywieziono mu tego chłopca, pacjenta innego szpitala, który nie mógł już dłużej zajmować się jego leczeniem. Miał pięć lat i Bradford postanowił nie czekać z operacją. To miał być jego pierwszy zabieg wrodzonej wady serca – tetralogii Fallota. Od początku dzieciak nie dawał o sobie zapomnieć: umierał, a mimo to patrzył na niego wyzywająco i wyniośle, chociaż jego rodzice – para tępych emigrantów z Europy Północnej, którzy gdyby nie ich przygarbienie i służalczość, wyglądaliby jak wcielenie Thora i Frei, płaczliwie powtarzający, że biedactwo, że ich nie stać, że umrze, doktorze, że moja siostra też chorowała na serce (o, jakże Bradford nienawidził takiego prostactwa) – byli parą wieśniaków zasługujących na upokorzenie. A ich syn nie. Miał niebieskawą skórę, wargi barwy fioletu, już nie mógł chodzić. Nawet nie dostrzegał uniżenia rodziców i wydawał się koncentrować na oddychaniu, na życiu, z mocą, którą Bradford uznał za monstrualną i która dodała mu odwagi, aby zoperować chłopca z wykorzystaniem najbardziej – dla pacjentów i lekarzy – zaawansowanych metod tamtych czasów. Powtarza je teraz na klęczkach, a tymczasem Ciemność rozciąga się nad jego głową, ostatnim razem też tak było, Ciemność, która ogarniała niebo, a podobno jej władza jest coraz mniejsza? Nie czuje się tego tej nocy, w tym nieznośnym upale. Bradford wspomina i czeka: cięcie poziome od mostka pod pachę do trzeciej przestrzeni międzyżebrowej, rozdzielenie drugiej i trzeciej chrząstki, wejście do jamy opłucnej, lewe płuco wyglądające normalnie, i nagle Bradford przerwał swoje wspomnienie, obojętny na to, co działo się wokół niego, jęki i skrybów, którzy gorączkowo notowali – on sam nigdy nie słyszał głosu Ciemności – i powiedział do siebie, że to nieprawda, tamten chłopiec od wewnątrz nigdy nie wyglądał normalnie, od wewnątrz był piękny. Jego ciało w dotyku było zimne; w owych czasach podczas operacji temperaturę ciała obniżano tak bardzo, że zabieg przypominał raczej sekcję zwłok albo lekcję anatomii, chyba że organy się poruszały, oddychały, krwawiły albo tętniły. Chłopiec nie był normalny nie tylko ze względu na swoją wadę serca, która – kiedy już otwarto mu bok – okazała się jeszcze bardziej złożona, niż to zakładali kardiolodzy, gdyż do zespołu Fallota dochodziło jeszcze wiele innych wad: ubytek w przegrodzie międzykomorowej długości dziesięciu milimetrów i bardzo poważna anomalia prawej tętnicy wieńcowej, która miała znacznie utrudnić chirurgiczną korekcję zwężenia zastawki płucnej; jak on zdołał dotrzeć żywy na tamten stół operacyjny? Nie był normalny, ponieważ od wewnątrz był piękny, dotyk jego spracowanego i przerośniętego serca wydał się Bradfordowi doświadczeniem na miarę spotkania z nimfą w jakimś świętym lesie, złotego poranka, zaskoczenia na widok kwiatu, który otwierał się w nocy. Kolory wnętrza tego chłopca były bardziej intensywne, jego krew pachniała jakimś nieznanym słonym metalem, arterie przypominały szare i niebieskie, i czerwone maźnięcia pędzlem. Prawa tętnica płucna zidentyfikowana i przecięta. Górna żyła płucna zbyt mała, zidentyfikowana, przecięta lewa tętnica podobojczykowa, transpozycja tętnicy kręgowej do pnia tarczowo-szyjnego. Klips na tętnicy podobojczykowej w punkcie dystalnym od jej odejścia od aorty. Dwa klipsy na lewej tętnicy płucnej, pierwszy w miejscu odejścia, drugi przy wejściu do płuc. Nacięcie poprzeczne ściany tętnicy płucnej. Zespolenie za pomocą nici jedwabnej między zakończeniem lewej tętnicy podobojczykowej a bokiem lewej tętnicy płucnej. Po usunięciu klipsów prawie nie stwierdza się krwawienia.
To ciało ma w środku jedwab, pomyślał Bradford i przypomniał sobie, jak szybko chłopiec doszedł do siebie, nie upłynął jeszcze dzień, a on już się zaróżowił i usiadł w łóżku, jednak pielęgniarki, które w każdym innym przypadku byłyby wzruszone, o dziwo, nie przejawiały wobec „chorutkiego” prawdziwej serdeczności. Mówiły o nim „chorutki”, co za draństwo, do pacjentów należy się zwracać po imieniu, a one udawały, że go lubią, ale przychodziło im to z trudem i nic dziwnego, skoro była to mała bestia wściekająca się na swoje ciało, na wszystkich, którzy chcieli jej pomóc, i na rodziców, a łagodniała, fizycznie się rozluźniała, jedynie przy swoim bracie, jeszcze jednym z tych dumnych chłopaków, za których, zdaniem Bradforda, należałoby podziękować Peronowi; a jego powinien nienawidzić, chociaż w rzeczywistości był mu obojętny i nawet trochę go podziwiał, nie uważał, aby stanowił zagrożenie dla jego klasy ani nie odczuwał żadnych skutków ekonomicznych jego rządów, ponieważ wyznawcy Kultów Cienia zawsze trzymają się blisko władzy i w związku z tym nie podlegają wahnięciom dziejów. Tak więc Bradforda nie obchodził Perón ani jego żona – owa fascynująca, śmiertelnie chora kobieta – i w duchu był mu wdzięczny za owych pełnych arogancji chłopców, którzy nie spuszczali głowy; taki był Juan i taki był jego brat Luis, w owym czasie niemal nastolatek z oczami koloru akwamaryny, brat przesiadujący z chłopcem dłużej niż rodzice, którzy stale się spieszyli, stale z wymówką, że muszą pracować, że autobusy, że tramwaje, że muszą zarobić na chleb; Bradford ich nie znosił, cuchnęli ciasnotą i dymem, częściowo dlatego, właśnie dlatego, że wiedział, że się gnieżdżą w jakimś domku na peryferiach, poprosił o spotkanie z kierownikiem zespołu, dyrektorem kliniki i ordynatorem oddziału kardiologii i wystąpił do nich o pozwolenie na zatrzymanie chłopca w szpitalu na stałe. Mówił o warunkach higienicznych w rodzinnym domu dziecka, ale także o pionierskich metodach, które miały zapewnić szpitalowi miejsce w awangardzie chirurgii już nie regionalnej, ale światowej, a wspominając o dobrych rokowaniach chłopca, wcale nie przesadził: w odróżnieniu od większości pacjentów z wrodzoną kardiomiopatią ten nie był niedożywiony, miał normalny wzrost, odpowiedni do wieku – było to niezwykłe: zawsze był taki, chociaż czasami tracił na wadze – i doskonale zniósł pierwszą operację paliatywną. Za kilka miesięcy Bradford chciał przeprowadzić drugą, rozleglejszą, korekcyjną. Zgodzili się. Wicedyrektor kliniki, również członek Bractwa, chociaż niskiego szczebla, był bliskim przyjacielem rodziny. Gonzalo Biedma. Jego znakomita córka miała w przyszłości zostać prawą ręką Bradforda; ręką, której teraz mu brakowało.
Tak właśnie działały wpływy: żeby dostać to, czego chciał, musiał tylko poprosić. Przez długi czas Bradford myślał, że to było tylko to: wpływy, bractwa, towarzyskie spotkania, masoneria pod inną nazwą, gdzie się piło i czasami śpiewało przy fortepianie, zebrania kobiet, obnoszących się ze swymi ciężkimi klejnotami, i mężczyzn połączonych sekretami polowań i zamiłowaniem do starych książek, spotkania, na których w pewnym momencie zaczynało się mówić o różnicach między wyznawcami Wisznu a zwolennikami Śiwy i dyskutowało się o setkach odmian tantryzmu. Przez długi czas fakt, iż jego rodzina stanowiła część Kultu Cienia, Bractwa, znaczył tylko tyle, że poruszała się w międzynarodowym kręgu pieniędzy, przywilejów i stosunków.
To, że Bractwo to coś innego, zrozumiał jako osiemnastolatek, tuż przed wstąpieniem na uniwersytet, kiedy ojciec zabrał go na jakiś rytuał na wieś, nie do własnego majątku, tylko należącego do Florence Mathers, Angielki, jak ją nazywano w rodzinie; dziwne, że nazywali ją Angielką, jakby oni sami też nie byli Anglikami, ale Bradford czuł, że nie, że już nimi nie są, on urodził się w Buenos Aires, jego ojciec również. Mówili po angielsku, chodzili do angielskich szkół, ale już nie byli Anglikami. Ojciec zwykł mawiać z dumą: jestem Kreolem całą gębą. Bradford nie przywiązywał do tego żadnej wagi. Był chirurgiem i kardiologiem: jego ojczyzną były chore ciała.
Po rytuale ojciec opowiedział mu o mediach. O braku mediów. O istnieniu wielu Kultów Cienia, różniących się między sobą interpretacjami i praktykami; niektóre z nich były sobie wrogie, inne łączyły więzy braterstwa. Tamtego wieczoru na wsi, podczas gdy kilkoro mężczyzn i kobiet snuło się jeszcze po majątku i polach niczym lunatycy, machając rękami w powietrzu i płacząc, strasząc psy i konie, zrozumiał, że to nie klub. Że Florence jest kapłanką. Jorge Bradford zobaczył rzeczy, których nie potrafił wyjaśnić. Rzeczy, które na wiele nocy odebrały mu sen i kazały wrócić do książek ojca; nigdy nimi nie gardził, ale przestudiował je dość pobieżnie. Teraz stały się równie ważne co jego seminaria, książki medyczne, wyczerpująca rezydentura. Postanowił spędzić kilka miesięcy w Londynie, żeby udoskonalić się jako chirurg i odwiedzić wielką bibliotekę Bractwa, znajdującą się w tym mieście. Florence, Angielka, która między jedną podróżą a drugą spędzała jakiś czas w Anglii, pozwoliła mu przeczytać Księgę z własnymi notatkami oraz interpretacjami dodanymi przez ekspertów. Bradford uwierzył. Miał swoje wątpliwości, które jednak szybko miały się rozwiać.
Teraz, kiedy klęczy, słychać jęk i Ciemność zabiera Inicjowanego wysokiego wzrostu. Jeszcze jest daleko, o jakieś trzydzieści metrów. Tej nocy ma przyjść po niego, ale zostało mu trochę czasu. Przypomniał sobie swoje pierwsze spotkanie z Ciemnością. Było nieoczekiwane i przykre, zupełnie jakby niechcący wdepnął do rynsztoka.
Druga operacja małego Juana Petersona została przeprowadzona w pięć miesięcy po korekcji paliatywnej. Hipotermia, wspominał Bradford: błękitny chłopiec znowu zanurzony w lodzie, piękny jak nieboszczyk. Przypomniał sobie przyjemność, z jaką przecinał piłą mostek, tępy i nieszczęśliwy wyraz twarzy instrumentariuszki, musiał jej powiedzieć, ratujemy mu życie, proszę się ogarnąć, to nie jest żadne łzawe słuchowisko, a ona wymamrotała coś o współczuciu, od czego prawie zadrżały mu ręce, a to już najgorsze, co może spotkać chirurga. Była to operacja nieznana dotychczas w kraju, zaplanowana na trzy procedury: zamknięcie ubytku przegrody międzykomorowej łatą, otwarcie zastawki płucnej i usunięcie przerośniętego mięśnia, a następnie umieszczenie łaty w prawej komorze i w pniu płucnym w celu poprawy krążenia płucnego. Jeśli starczy czasu, zamknięcie ubytku w przegrodzie międzyprzedsionkowej. Starczyło: Bradfordowi udało się dokonać tego wszystkiego w ciągu sześciu godzin, podczas których odpoczywał zaledwie przez kilka minut; nie chciał, aby ktokolwiek inny zakładał szwy, nawet na najprostszych odcinkach.
Chwile poprzedzające objawienie pamiętał z nieznośną precyzją. Kiedy już miał ogłosić, że skończył, że przystępuje do zamykania, serce, które wytrzymało tak długo, przyspieszając tylko nieznacznie w niektórych momentach, nagle zaczęło gwałtownie bić, wpadło w arytmię i Bradford rozpoznał migotanie komór, niekontrolowane drżenie mięśnia, niechybny objaw śmierci. Ostrożnie przystąpił do ręcznej reanimacji, wymagało to zdecydowania i delikatności, i kazał przygotować defibrylator, nowoczesny sprzęt, w razie potrzeby z powodzeniem stosowany przez zespół kardiochirurgii naczyniowej.
Zanim zdążyli go użyć, zgasło światło. Była to wilgotna przerwa w dostawie prądu, tak to Bradford zapamiętał, jako zimną wilgoć. Chłopiec od kilku minut był reanimowany ręcznie, ale potrzebna mu była defibrylacja. Lampa gazowa, latarki, świece, generator, cokolwiek, krzyknął i nagle przeraźliwie namacalnie poczuł, że inna ręka wyciąga go z ciała chłopca. Bradford wrzasnął do zespołu chirurgów, co wy robicie, i w ciemności – dopiero świtało – usłyszał, nic, doktorze, nic nie robimy, reszta szpitala ma prąd, przerwa w dostawie jest tylko tutaj, na chirurgii, i kiedy ktoś zbliżył lampę gazową do stołu operacyjnego, wszyscy zobaczyli jasno i wyraźnie, że nad otwartą klatką piersiową chłopca, nad spokojnym sercem unosi się to, co można było opisać jedynie jako skrawek nocy, ale przejrzysty, może sadzę, gęsty dym, a kiedy chirurg asystujący chciał tego dotknąć, przeszyć na wylot, szepcząc, co tu się dzieje, dobry Boże, ledwo jego palce musnęły czarny pył, krzyknął i wyciągnął dłoń, i to już nie była jego dłoń, teraz brakowało w niej połowy trzech najdłuższych palców, środkowego, serdecznego i wskazującego, a on krzyczał i krzyczał, i prądu ciągle nie było, a Bradford nie zamierzał ryzykować jak jego asystent, bo chociaż nie rozumiał, co się dzieje, i nie mógł w to uwierzyć, wiedział, że ta ciemność, która powoli się cofała, jest niebezpieczna. Więcej niż niebezpieczna. Ciemność, o której opowiedział mu ojciec, ta, którą przywoływały media Bractwa, ta, której rozpaczliwie szukała Angielka. Chłopiec od piętnastu minut miał zatrzymanie akcji serca, a pielęgniarki wykrzykiwały jakieś niedorzeczności, opatrywały asystenta, ktoś mówił, że to wypadek, że asystent niechcący wziął do ręki skalpel, to niemożliwe, ale ludzie, kiedy muszą uwierzyć, wolą usprawiedliwiać, zmyślać, zaprzeczać i nie widzieć. Bradford przeczekał popłoch pielęgniarek, anestezjolożki i instrumentariuszki, które mówiły, że widziały, jak ciemność otoczyła chłopca niczym kokon, odczekał, aż ta się cofnęła, i ponownie sięgnął do nieruchomego serca chłopca, i wyszeptał do niego, no, jesteś tu z jakiegoś powodu, jeśli jesteś głosem bogów, bij, i serce zabiło mu w dłoni, jakby nigdy się nie zatrzymywało. Bradford zamknął klatkę piersiową sam i w milczeniu, nie słuchając wyjaśnień, narzekań i skarg pozostałych, nawet nie wiedział, kim są, czy innymi lekarzami, czy dyrekcją, czy jeszcze kimś innym. Kiedy skończył szyć, przypadkiem odsunął zielone prześcieradło zakrywające ramiona chłopca i wtedy zobaczył dowód. Znak. Rękę na ramieniu chłopca, odcisk ręki, niczym blizna po oparzeniu. Nic dziwnego, powiedział sobie nawet jeszcze wtedy: czasami zimno lodu stosowanego dla osiągnięcia hipotermii podczas operacji zostawiało oparzeliny; tym bardziej nie było w tym nic dziwnego po tym nieszczęśliwym zdarzeniu, do jakiego doszło na sali operacyjnej. Jakaś pielęgniarka mogła oprzeć tam dłoń, a lód zostawił ślad. Obejrzał go dokładnie. Był głęboki. Wyglądał na zadawniony. To była blizna. Lewa ręka na lewym ramieniu, Lewa Ręka Ciemności. Czytał już o tym znaku. Rozumiał, co oznacza.
Zaczekał, aż chłopiec się wybudzi w sali intensywnej terapii. Dziesięć godzin. Był przekonany o uszkodzeniach mózgu – wyjaśnił je rodzicom, którzy zdawali się nic z tego nie rozumieć, tak jak zresztą niczego – a jednak starszy brat, owszem, zrozumiał, skąd się brała ta inteligencja u tych małych _gringos_, spodziewał się śpiączki, spodziewał się nowej arytmii, która ostatecznie by go zabiła. Zamiast tego około południa chłopiec obudził się i encefalogram wyglądał normalnie; Bradford zarządził, aby nie pozwolono mu cierpieć nawet przez sekundę, a ponieważ nie mógł spać, ale musiał z kimś porozmawiać, w drodze do domu omal nie rozbił samochodu i w takim nastroju zastukał do drzwi siostry, swojej ponurej siostry, która zajmowała dwa piętra w tym samym budynku co on, w jednej z siedzib rodowych w Buenos Aires, najokazalszej, najpiękniejszej. Mercedes mieszkała w apartamencie, w którym prawie zawsze małżonek zostawiał ją samą; wyszła za mąż za mężczyznę bogatego, zabawnego i niewiernego. A jej córka Rosario większość czasu spędzała w szkole, a następnie w swoim pokoju albo z koleżankami. Bradford kochał swoją siostrzenicę: pod jej pozorną wesołością kryła się prawdziwa inteligencja. Bradford mówił, a Mercedes słuchała w ciszy przerywanej dźwiękiem łyżeczki do herbaty i zegara, stojącego w salonie na poczesnym miejscu. Nie spiesz się, stwierdziła. Dlatego zwrócił się do Mercedes: bo była zimna. Jeśli to, co zaszło, jest prawdą, musi być twój. Musi być nasz. Ale nie wolno nam budzić podejrzeń. Nie mogę go zostawić w rękach tej ciemnoty, Mercedes, tych wieśniaków. Oczywiście, że nie, ale musimy być ostrożni.
Ach, ten plan, myśli Bradford na klęczkach, słysząc coraz więcej zduszonych jęków i czując, że płonie mu brzuch, że nie zostało mu już dużo czasu. Pozwoliłem twoim rodzicom cię zabrać. Zatrudniłem ludzi, żeby mi donosili, a oni opowiadali o twojej płaczącej matce, pijanym ojcu, bracie, porządnym jak zawsze, jedynym porządnym w tym żałosnym blaszanym domu. O nędznej szkółce, do której cię posłali i którą tak szumnie nazywali szkołą, podczas gdy ty zasługiwałeś na coś znacznie lepszego. Kardiolodzy twierdzili, że twój stan się poprawia, ale nie potrafili opanować arytmii, a ja domyśliłem się, ach, domyśliłem się, jeszcze zanim nadeszła noc, która połączyła nas na zawsze, że to był strach, że to, z czym nie mogłeś sobie poradzić, to panika, tak nazywało się to zbiorowe przerażenie nimf, kiedy pojawiał się wielki bóg Pan, panika, i to właśnie czułeś, tamto przerażenie. Znowu przywieziono cię do kliniki, byłeś szczupły, ale jeszcze silny, twój ojciec plótł jakieś głupoty, że nie może się tobą zajmować, moja radość w obliczu jego alkoholizmu i nędzy oraz chromania twojej matki; i tej pierwszej nocy, kiedy wszystko się potwierdziło, bo wszystko widziałeś, w szpitalu było gorzej, oczywiście, pozwoliłem ci cierpieć, musiałem się upewnić, to była próba, którą tak czy inaczej musiałeś przejść, pozwoliłem ci dojść do kresu, a potem cię reanimowałem – ileż to razy, Juanie; już jako dorosły żartem nazywałeś mnie swoim osobistym resuscytatorem – i tamtej nocy, kiedy wiedziałem i ja, i wszyscy, że nie przeżyjesz, jeśli arytmie komorowe nadal będą się powtarzać, odbyliśmy rozmowę. Co się dzieje, spytałem, a ty opowiedziałeś mi o mężczyznach i kobietach, których nikt inny poza tobą nie widzi, i że do ciebie mówią, ale też o jakimś lesie za oknem i o stopach unoszących się w powietrzu, i o kimś, kto wgryzał się w kark jakiejś kobiecie, i powiedziałeś, że nie wiesz, kim oni są, ale że nie znikają. Tutaj jest ich więcej, powiedziałeś, tutaj krzyczą. Oczy już ci nie błyszczały. I nauczyłem cię najprostszej metody blokowania tego, co się z tobą działo, takiej, której ja sam nigdy nie potrzebowałem, ale której Angielka uczyła wszystkich członków Bractwa. Położyłem ci dłoń powyżej żołądka, tak jak słyszałem, że ona im tłumaczyła, a ty cofnąłeś się lekko, twoje ciało miało już dość obmacywania i ran. Jednak wytrzymałeś i w kilka sekund opanowałeś tę technikę. To nie było oszustwo ani sugestia, byłeś tym, na kogo czekaliśmy, byłeś medium; kiedy przestałeś widzieć to, co widziałeś, opadłeś na poduszkę i stopniowo twoje oddychanie i serce się uspokoiły, i spytałeś, co mam zrobić, jeśli wrócą, a ja odpowiedziałem, tymczasem powtórzyć to ćwiczenie. Ach, Juanie, ta ufność tamtego pierwszego razu. Obym mógł spojrzeć ci w oczy ostatni raz, zanim wniknę w Ciemność.
Kiedy wyzdrowiałeś, zabrałem cię do domu. Od tej pory się nie rozstawaliśmy. Kiedy Ciemność, którą otworzyłeś, odebrała mi palce, już nigdy nie mogłem się znaleźć wewnątrz ciebie. Mogłem tylko patrzeć. Jeszcze dwukrotnie. I to było wszystko. A teraz Ciemność mnie zabiera: najpierw wyjada wnętrzności i to nie boli, mam czas, żeby myśleć i próbować patrzeć ci w oczy, ale są już daleko, ty już jesteś daleko, i proszę Ciemność o litość, bo teraz słyszę ją pierwszy raz.
Litości. A kiedy Ciemność znowu gryzie i czuję zapach jej radości zmieszany z zapachem mojej krwi, podczas gdy widzę, jak zjada moje ręce, ramiona, jak rzuca się na mój bok, przypominam sobie, że kiedyś mi powiedziałeś, że Ciemność nie rozumie, że nie zna żadnego języka, że to bóg dziki albo zbyt daleki. Czy będę zapamiętany jako człowiek, który znalazł i niejeden raz ocalił medium? Czy będą o mnie pisać, czy moje imię będzie wymawiane z podziwem? Nie powinienem myśleć o swojej chwale. Niech pozostanie tajemnicą, jeżeli tak musi być. Już nie proszę o litość. Nie ma na tym świecie słów na opisanie wnikania w Ciemność, na ten ostatni kęs.