Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja

Nasze podmorskie żony - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
11 września 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nasze podmorskie żony - ebook

Hipnotyzujące połączenie romansu z horrorem.
Leah pracuje jako biolożka morska i właśnie wróciła z supertajnej misji, która zakończyła się katastrofą. Cokolwiek wydarzyło się podczas ekspedycji, Leah nie chce o tym mówić, a jednocześnie z dnia na dzień jej ciało zmienia się w sposób, za którym umysł nie nadąża. Po sześciu miesiącach spędzonych na dnie oceanu jest zupełnie inną osobą, co szybko zauważa jej żona – Miri. Czy Leah zabrała część podwodnego świata na powierzchnię, zakłócając tym samym panujący tam status quo?
Miri wie, że wspólne życie z Leah bezpowrotnie minęło. I choć ukochana wciąż jest fizycznie obok niej, to czuje, że wymyka się z jej objęć, bo ktoś lub coś się o nią upomina…
To przepiękna historia o miłości, stracie i życiu, które toczy się wszędzie. Nawet na dnie oceanu.

W tej książce historia kochania jest historią tracenia. Julia Armfield połączyła powieść obyczajową z elementami horroru, thrillera i science fiction, zaopatrując całość w psychologiczne drugie dno i metafizyczny pogłos. Literatura popularna w najlepszym wydaniu.

Renata Lis, pisarka

Gotycka baśń, zarazem kunsztowna i przerażająca.
Florence Welch, wokalistka Florence and the Machine

Wspaniała powieść, na wskroś romantyczna i bajecznie dziwna.
Sarah Waters, autorka Złodziejki

Powieść, w której słodko-gorzka historia miłosna przeplata się z trzymającym w napięciu thrillerem o… łodzi podwodnej.
„The Times”

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788368217476
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Miri.

Pod­mor­ska głę­bina to na­wie­dzony dom: miej­sce, gdzie rze­czy, które nie po­winny ist­nieć, po­ru­szają się w ciem­no­ściach. „Nie­ci­che” – oto jak okre­śla je Leah, prze­chy­la­jąc głowę na bok, jakby w od­po­wie­dzi na ja­kieś od­głosy, choć wie­czór jest spo­kojny: sły­chać je­dy­nie su­chy szum ru­chu z jezdni za oknem, poza tym nie­wiele za­prząta uwagę ucha.

– Ocean jest nie­ci­chy – opo­wiada Leah – i to znacz­nie głę­biej, niż można by się spo­dzie­wać. Wszę­dzie w nim coś się po­ru­sza, aż po samo dno.

Rzadko mówi tak dużo i tak płyn­nie. Nogi ma skrzy­żo­wane, a spoj­rze­nie skie­ro­wane na szybę, jej twarz układa się w zna­jomy prze­krzy­wiony wy­raz, z ry­sami ob­su­nię­tymi lekko ku le­wej stro­nie. Zdaję so­bie sprawę – te­raz – że te po­ga­danki nie są prze­zna­czone dla mnie; to po pro­stu roz­mowa, którą Leah mi­mo­wol­nie pro­wa­dzi, sku­tek py­tań pa­da­ją­cych w ja­kimś za­trza­śnię­tym za­kątku jej głowy.

– Mu­sisz zro­zu­mieć – cią­gnie – że na­wet w nie­wy­obra­żal­nych wa­run­kach da się żyć. Wy­star­czy tylko od­po­wied­nia skóra.

Sie­dzimy na ka­na­pie, jak to zwy­kle pod ko­niec dnia, od kiedy w ze­szłym mie­siącu wró­ciła do domu. Daw­niej prze­sia­dy­wa­ły­śmy na dy­wa­nie, z łok­ciami na sto­liku do kawy, jak na­sto­latki, i ja­dły­śmy po­siłki przy włą­czo­nym te­le­wi­zo­rze. Ale te­raz Leah rzadko coś jada, więc ja wolę spo­ży­wać ko­la­cję w kuchni, na sto­jąco, żeby oszczę­dzić so­bie ba­ła­ganu. Cza­sami Leah wpa­truje się we mnie, gdy to ro­bię, a wtedy prze­żu­wam wszystko na paćkę i po­ka­zuję jej ję­zyk, żeby prze­stała się ga­pić. Prze­waż­nie wie­czo­rami nie roz­ma­wiamy – ci­sza to krę­go­słup tego no­wego kształtu, w jaki przy­oble­kła się na­sza re­la­cja. Prze­waż­nie wie­czo­rami, już po je­dze­niu, sie­dzimy do pół­nocy na ka­na­pie, a po­tem mó­wię, że idę spać.

Je­śli Leah w ogóle coś mówi, to za­wsze na te­mat oce­anu; składa ra­zem dło­nie i prze­ma­wia, jakby de­kla­mo­wała przed wi­dow­nią nie­ma­jącą nic a nic wspól­nego ze mną:

– Tam nie ma żad­nych pu­stych prze­strzeni – opo­wiada, a ja wy­obra­żam so­bie, że zerka przy tym na fiszki z no­tat­kami, prze­rzuca ko­lejne slajdy. – Bez względu na to, jak głę­boko zej­dziesz – do­daje – bez względu na to, jak da­leko się za­pu­ścisz, za­wsze na coś tam wpad­niesz.

Daw­niej my­śla­łam, że ist­nieje coś ta­kiego jak pustka, że ist­nieją na świe­cie miej­sca, do któ­rych można się udać i być tam zu­peł­nie sa­memu. Zresztą na­dal uwa­żam, że to prawda – błąd w moim ro­zu­mo­wa­niu po­le­gał na za­ło­że­niu, że sa­mot­ność to miej­sce, do któ­rego można do­trzeć, a nie ta­kie, w któ­rym ktoś musi cię zo­sta­wić.



Jest go­dzina trze­cia, a ja od­su­wam od sie­bie te­le­fon, żeby nie słu­chać au­to­ma­tycz­nej mu­zyczki – to chyba Sym­fo­nia bi­tewna Beetho­vena wy­ko­nana na za­baw­ko­wym syn­te­za­to­rze. Kuch­nia wy­gląda jak wy­sy­pi­sko pu­stych kub­ków, zlew za­ty­kają to­rebki po her­ba­cie. Jedna z ża­ró­wek nad ku­chen­nym oka­pem mi­go­cze – drga­nie mię­śnia w ką­ciku pola wi­dze­nia, jak po­wieka ska­cząca od tiku. Na bla­cie na­stę­pu­jące przed­mioty: po­ma­rań­cza, w po­ło­wie ob­rana, dwa noże, pla­sti­kowa to­rebka z chle­bem. Nie zro­bi­łam jesz­cze lun­chu; ja­kąś go­dzinę temu po­wy­cią­ga­łam, co mi się na­wi­nęło pod rękę, a po­tem stwier­dzi­łam, że nie dam rady. Na lo­dówce: kartka z li­stą za­ku­pów na­gry­zmo­loną fio­le­to­wym dłu­go­pi­sem: mleko, ser, proszki na­senne (do­wolne), pla­stry, sól.

Mu­zyczka da­lej brzę­czy, a ja ba­dam ję­zy­kiem wnę­trze jamy ust­nej, ma­cam szczerby mię­dzy zę­bami, jak zwy­kle, gdy na coś cze­kam. Je­den trzo­no­wiec mam pęk­nięty – igno­ruję ten pro­blem już od kilku ty­go­dni, bo nie boli mnie na tyle, żeby ro­bić za­mie­sza­nie. Prze­su­wam ję­zy­kiem po zę­bie, czuję wy­brzu­sze­nie i pęk­nię­cie tam, gdzie przez szkliwo bie­gnie szcze­lina. Wy­obra­żam so­bie, jak Leah mówi: „Nie rób tak” – jak to czy­niła zwy­kle, gdy wo­dzi­łam ję­zy­kiem po zę­bach w miej­scu pu­blicz­nym – „bo wy­glą­dasz, jak­byś za­po­mniała użyć nici den­ty­stycz­nej”. Prze­waż­nie no­cami – choć nie wspo­mi­nam o tym Lei – śnię o trzo­now­cach, któ­rymi pluję na całą po­ściel: pod­su­wam so­bie ręce pod brodę, żeby ła­pać zęby sy­piące się jak woda ciek­nąca z kranu. Ogólny prze­bieg tych snów za­wsze jest po­dobny: szar­pa­nie i cią­ga­nie za coś, co się ob­lu­zo­wało, pauza, po­tem na­gły wy­lew fon­tanny. Za każ­dym ra­zem błąd zdaje się tkwić w fak­cie, że nie po­win­nam do­ty­kać pal­cami dol­nego le­wego trzo­nowca. Za każ­dym ra­zem: wci­śnię­cie nie­wła­ści­wego gu­zika, cie­ka­wość na­gro­dzona desz­czem zę­bów, zbyt licz­nych, by je wy­ła­pać i wci­snąć z po­wro­tem do ust, dzią­sła zmie­nia­jące się w łyse ró­żowe kre­ski pod war­gami.

Na li­nii na­stę­puje na­gła prze­rwa i na­grany głos za­kłóca mu­zyczkę, aby po raz pięć­dzie­siąty za­pew­nić mnie, że mój te­le­fon jest ważny. Na­stęp­nie Sym­fo­nia bi­tewna roz­brzmiewa raz jesz­cze ze – zda­łoby się – wzmo­żoną wro­go­ścią. Po dru­giej stro­nie po­koju Leah sie­dzi z rę­kami za­ci­śnię­tymi na kubku wody – dziwny gest, ja­kim można by trzy­mać fi­li­żankę her­baty, żeby się ogrzać. Ale prze­cież od po­wrotu na­wet nie spró­bo­wała żad­nego go­rą­cego na­poju, a wręcz pro­siła, że­bym nie pa­rzyła so­bie kawy w jej to­wa­rzy­stwie, bo naj­wy­raź­niej woń z za­pa­rza­cza bu­dzi w niej te­raz mdło­ści.

„Ale nie przej­muj się – po­wta­rzała nie­je­den raz. – Wszystko to samo przej­dzie. Jak zwy­kle”. Wciąż ma trud­no­ści z do­zna­niami zmy­sło­wymi – do­tyk jest bo­le­sny, za­pa­chy i smaki przy­po­mi­nają nie­wiel­kie in­wa­zje. Wi­dzia­łam, jak czub­kiem ję­zyka do­tyka grzanki i za­raz go cofa, krzy­wiąc się jak w re­ak­cji na coś kwa­śnego.

– Na­dal cze­kam – mó­wię, wła­ści­wie bez żad­nego po­wodu, tak tylko, żeby to po­wie­dzieć.

Ona spo­gląda na mnie, mruga po­woli.

„Na wy­pa­dek, gdy­byś się za­sta­na­wiała” – chcę do­dać, ale tego nie ro­bię.

Leah obu­dziła się dziś koło szó­stej nad ra­nem i na­tych­miast do­stała krwo­toku z nosa. Spa­łam w po­koju po dru­giej stro­nie ko­ry­ta­rza, więc nie wi­dzia­łam tego na wła­sne oczy, ale przy­wy­kłam już do jej try­bów, i to mimo że tkwię w tym sta­nie po­ło­wicz­nego od­su­nię­cia. By­łam go­towa: obu­dzi­łam się o szó­stej pięt­na­ście, w samą porę, żeby wejść do ła­zienki i po­dać jej fla­ne­lową ście­reczkę, pu­ścić wodę z kranu i przy­po­mnieć, by nie od­chy­lała głowy do tyłu. Można by usta­wiać we­dług tego ze­ga­rek – we­dług tych czer­wo­nych ust o po­ranku, czer­wo­nej brody, czer­wo­nej strugi le­ją­cej się do zlewu.

Leah mówi – je­śli już w ogóle się od­zywa – że to ma coś wspól­nego z ci­śnie­niem, z jego na­głym bra­kiem. Jej krew nie ma te­raz żad­nego wy­czu­cia gra­nic, które daw­niej uzna­wała, to­też pły­nie, jak jej się po­doba. Cza­sami leci jej z zę­bów, czy ra­czej nie z sa­mych zę­bów, ale z ota­cza­ją­cych je dzią­seł – co w su­mie na jedno wy­cho­dzi, gdy pa­trzy się na to z ze­wnątrz. W dniach bez­po­śred­nio po po­wro­cie Lei po­tra­fiła wręcz znie­nacka wy­cie­kać jej przez pory, tak że cza­sami wcho­dzi­łam do po­koju, a ona wy­glą­dała jak po­duszka do szpi­lek – cała po­kryta czer­wo­nymi kro­pecz­kami, jakby po­na­kłu­wano ją igłą. „Że­la­zna dzie­wica” – sko­men­to­wała za pierw­szym ra­zem i spró­bo­wała się ro­ze­śmiać; zdu­szony dźwięk, ni­czym wy­ży­ma­nie cze­goś mo­krego.

Przez kilka pierw­szych dni wpa­da­łam wtedy w prze­ra­że­nie; pa­ni­ko­wa­łam, gdy krwa­wiła, wci­ska­łam buty na nogi i żą­da­łam, aby dała mi się za­brać na po­go­to­wie. Do­piero po pew­nym cza­sie do­tarło do mnie, że ktoś ka­zał jej się tego spo­dzie­wać – tego albo przy­naj­mniej cze­goś w tym stylu. Leah od­py­chała moje dło­nie od swo­jej twa­rzy w spo­sób, który wy­da­wał mi się nie­mal wy­kal­ku­lo­wany, i po­wta­rzała, że nic się nie dzieje. „A zresztą, Miri, prze­cież i tak nie wy­szła­byś z domu w tym sta­nie – do­da­wała, spo­glą­da­jąc w dół na buty, które wło­ży­łam bez pa­trze­nia. – One są nie do pary”.

Nie­raz bła­ga­łam, żeby dała so­bie po­móc, lecz na­po­ty­ka­łam je­dy­nie opór. „Nie ma się czym przej­mo­wać” – mó­wiła i krwa­wiła da­lej, we mnie zaś oczy­wi­stość pro­blemu w po­łą­cze­niu z od­rzu­ce­niem po­mocy bu­dziła z po­czątku fru­stra­cję, a z cza­sem na­wet urazę. Za długo się to cią­gnęło i za mało mo­głam na to po­ra­dzić. Jak wtedy, gdy ktoś za­czyna ki­chać i po czte­rech ra­zach z rzędu na­raz traci współ­czu­cie oto­cze­nia – wła­śnie tak mia­łam z Leą. „Mo­gła­byś już prze­stać? – Chciało mi się za­py­tać. – Nisz­czysz po­ściel”. W nie­które po­ranki na­cho­dziła mnie ochota, żeby oskar­żyć ją o to, że robi to ce­lowo, ale po­tem od­wra­ca­łam głowę, za­ci­ska­łam usta w inny kształt i na­le­wa­łam so­bie kawy, za­sta­na­wia­jąc się, czy nie pójść po­bie­gać.

Dziś rano, w ła­zience, po­da­łam jej fla­nelę i pa­trzy­łam, jak roz­sma­ro­wuje w rę­kach my­dło Ivory. Moja matka ma­wiała, że jak chcesz myć twarz my­dłem, to już le­piej zo­sta­wić ją brudną – cho­dziło o ja­kieś po­draż­nia­jące che­mi­ka­lia, które po­zba­wiają skórę na­tu­ral­nej war­stwy ochron­nej. Matka wszę­dzie do­pa­try­wała się po­draż­nia­ją­cych che­mi­ka­liów – miała cały se­gre­ga­tor wy­cin­ków na te­mat ry­zyka no­wo­two­rów pły­ną­cego ze spo­ży­wa­nia róż­nych pro­duk­tów mię­snych, przy­sy­łała mi też książki na te­mat pro­mie­nio­wa­nia UV i wła­mań do do­mów oraz bro­szury o tym, jak zro­bić dra­binkę z prze­ście­ra­deł w trak­cie po­żaru.

Po umy­ciu twa­rzy Leah od­su­nęła się od zlewu. Po­kle­pała się po po­licz­kach, naj­pierw wierz­chem dłoni, po­tem wnę­trzem, a po­tem nie­spo­dzie­wa­nie za­gięła je­den pa­lec i na­cią­gnęła nim so­bie skórę pod le­wym okiem, żeby przyj­rzeć się ole­istemu oczo­do­łowi, w któ­rym ob­ra­cała się gałka oczna. Jej cera w lu­strze miała wy­gląd cze­goś wy­cią­gnię­tego z wody. Oczy były żółte jak u to­pielca, u ko­goś, kogo zna­le­ziono dry­fu­ją­cego na ple­cach. „Nic mi nie bę­dzie – po­wie­działa. – Chwila mo­ment i nic mi nie bę­dzie”.

Te­raz, w kuchni: zgrzy­tliwy dźwięk w słu­chawce. Na­głe klik­nię­cie i od­zywa się ko­lejny ro­bo­tyczny głos, nieco inny od tam­tego, który po­wta­rzał, że mój te­le­fon jest ważny. Do­maga się, że­bym po­dała nu­mer oso­bi­sty Lei, a po­tem nu­mer jej stop­nia, nu­mer trans­fe­rowy i nu­mer oświad­cze­nia, które po­winna była otrzy­mać z Cen­trum po osta­tecz­nej de­mo­bi­li­za­cji. Głos tłu­ma­czy da­lej, że je­śli nie wpro­wa­dzę tych nu­me­rów do­kład­nie w po­da­nej ko­lej­no­ści, moje po­łą­cze­nie zo­sta­nie prze­rwane. Nie dys­po­nuję nu­me­rem oso­bi­stym Lei – cały ten te­le­fon do Cen­trum był wła­śnie po to, żeby im to wy­ja­śnić i go od nich wy­do­być. Wpro­wa­dzam wszyst­kie żą­dane in­for­ma­cje poza tą jedną, a wtedy od­zywa się trzeci głos z na­gra­nia, by skar­cić mnie z ro­bo­tyczną zwię­zło­ścią, na ko­niec zaś stwier­dza usłuż­nie, że za chwilę na­stąpi prze­rwa­nie po­łą­cze­nia.Leah.

Wie­cie, że jesz­cze do bar­dzo nie­dawna wię­cej osób sta­nęło na Księ­życu, niż ze­szło pod wodę na głę­bo­kość po­ni­żej sze­ściu ty­sięcy me­trów? Czę­sto o tym my­ślę – o nie­go­ścin­no­ści pew­nych miejsc. Od­cisk stopy, raz po­zo­sta­wiony na po­wierzchni Księ­życa, mógłby w teo­rii ist­nieć tam w nie­na­ru­szo­nej po­staci nie­mal bez końca. Każdy trop, który się tam wy­ci­śnie, nie­pod­le­ga­jący ero­zji pod wpły­wem at­mos­fery, nie­na­ru­szany przez wiatr czy deszcz, z ła­two­ścią może prze­trwać kil­ka­set lat. Z oce­anem jest ina­czej. Ocean za­ciera po so­bie ślady.

Gdy łódź scho­dzi pod wodę, w sto­sun­kowo krót­kim prze­dziale cza­so­wym musi się wy­da­rzyć pewna liczba rze­czy. O wy­por­no­ści da­nego przed­miotu de­cy­duje w ca­ło­ści woda na­pie­ra­jąca na niego z siłą pro­por­cjo­nalną do wagi wody, którą przed­miot ów wy­parł. Tak więc gdy łódź pod­wodna unosi się na po­wierzchni, jej po­jem­niki na ba­last są wy­peł­nione po­wie­trzem i jej cał­ko­wita gę­stość jest mniej­sza od ota­cza­ją­cej wody (a za­tem mniej jej wy­piera). Aby mo­gła się za­nu­rzyć, po­jem­niki mu­szą na­peł­nić się wodą za­sy­saną przez pompy elek­tryczne. Jed­no­cze­śnie po­wie­trze jest z nich wy­py­chane na ze­wnątrz. To taki dziwny akt ule­gło­ści, gdy się nad tym za­sta­no­wić – scho­dze­nie pod po­wierzch­nię. Prze­cież opa­da­nie na dno to to samo, co za­to­nię­cie, choćby i ce­lowe – pro­sta kwe­stia na­bra­nia wody, wy­star­czy je­dy­nie otwo­rzyć usta.

Miri na­zy­wała ta­kie re­flek­sje mo­imi „za­to­pio­nymi my­ślami”, stu­kała mnie otwartą dło­nią w pod­stawę czaszki, gdy ci­chłam i marsz­czy­łam brwi pod wpły­wem ja­kiejś my­śli, któ­rej nie mo­głam do końca na­mie­rzyć. „Jak one zdo­łały zejść tak głę­boko? – ko­men­to­wała. – Jesz­cze chwila, a opadną ci aż do szyi”. Czę­sto ła­pa­łam ją wtedy za rękę i przy­trzy­my­wa­łam w miej­scu, a po­tem się­ga­łam po drugą i przy­kła­da­łam ją so­bie do skroni, jak­bym zrze­kała się od­po­wie­dzial­no­ści za utrzy­ma­nie swo­jej głowy w jed­nym ka­wałku.

Trudno opi­sać za­pach ło­dzi pod­wod­nej, gdy scho­dzi się pod po­wierzch­nię. Trudno go uchwy­cić – to coś w stylu woni me­talu i go­rą­cego smaru, i coś w stylu amo­niaku i braku tlenu. Wszyst­kie za­pa­chy poza tym, co nie­zbędne, zo­stają od­fil­tro­wane. Dwa­dzie­ścia mi­nut przed tym, jak stra­ci­li­śmy kon­takt, Jelka po­wie­działa mi, że chyba czuje za­pach mięsa, co było dziwne, bo ja wła­śnie my­śla­łam do­kład­nie o tym sa­mym – na­gle za­wiało mi czymś roz­grza­nym i nie­przy­jem­nym, jakby coś się go­to­wało. Pa­mię­tam, że spoj­rza­łam na swoje palce, na wpół spo­dzie­wa­jąc się, że zo­ba­czę, jak skwier­czą, na­chy­li­łam się, aby przy­pa­trzeć się skó­rze na pisz­cze­lach, ko­la­nach, kost­kach. Ni­czego tam oczy­wi­ście nie było – nie było też żad­nej przy­czyny tej woni, która zda­wała się ude­rzać w nas obie z taką siłą. Gdy Jelka po­wtó­rzyła swoją uwagę do Mat­tea, od­po­wie­dział, żeby za­tkała so­bie nos, skoro tak jej to prze­szka­dza, a ja sło­wem się nie ode­zwa­łam, żeby ją wes­przeć.

Z po­czątku cho­dziło tylko o pa­nel ko­mu­ni­ka­cji – trzesz­czący kon­takt z po­wierzch­nią ze­rwał się i już nie wró­cił. Pa­mię­tam, jak Mat­teo zmarsz­czył brwi i po­pro­sił, że­bym spró­bo­wała na­mie­rzyć sy­gnał, pod­czas gdy on spraw­dzi główne funk­cje kon­troli. Wci­snę­łam gu­zik trans­mi­sji i za­czę­łam nada­wać przez ra­dio ja­kieś bzdury, w każ­dej chwili spo­dzie­wa­jąc się, że Cen­trum wróci na li­nię i za­pyta, co ja wy­ga­duję.

Dzie­sięć mi­nut póź­niej, gdy padł cały sys­tem ło­dzi, przy­szło mi do głowy, że ko­mu­ni­ka­cja nie wy­łą­czyła się stop­niowo, jak pod wpły­wem rwą­cego się sy­gnału, tylko jakby ją odłą­czono, choć na tym eta­pie mie­li­śmy już bar­dziej pa­lące pro­blemy.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: