- promocja
Nasze podmorskie żony - ebook
Nasze podmorskie żony - ebook
Hipnotyzujące połączenie romansu z horrorem.
Leah pracuje jako biolożka morska i właśnie wróciła z supertajnej misji, która zakończyła się katastrofą. Cokolwiek wydarzyło się podczas ekspedycji, Leah nie chce o tym mówić, a jednocześnie z dnia na dzień jej ciało zmienia się w sposób, za którym umysł nie nadąża. Po sześciu miesiącach spędzonych na dnie oceanu jest zupełnie inną osobą, co szybko zauważa jej żona – Miri. Czy Leah zabrała część podwodnego świata na powierzchnię, zakłócając tym samym panujący tam status quo?
Miri wie, że wspólne życie z Leah bezpowrotnie minęło. I choć ukochana wciąż jest fizycznie obok niej, to czuje, że wymyka się z jej objęć, bo ktoś lub coś się o nią upomina…
To przepiękna historia o miłości, stracie i życiu, które toczy się wszędzie. Nawet na dnie oceanu.
W tej książce historia kochania jest historią tracenia. Julia Armfield połączyła powieść obyczajową z elementami horroru, thrillera i science fiction, zaopatrując całość w psychologiczne drugie dno i metafizyczny pogłos. Literatura popularna w najlepszym wydaniu.
Renata Lis, pisarka
Gotycka baśń, zarazem kunsztowna i przerażająca.
Florence Welch, wokalistka Florence and the Machine
Wspaniała powieść, na wskroś romantyczna i bajecznie dziwna.
Sarah Waters, autorka Złodziejki
Powieść, w której słodko-gorzka historia miłosna przeplata się z trzymającym w napięciu thrillerem o… łodzi podwodnej.
„The Times”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788368217476 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podmorska głębina to nawiedzony dom: miejsce, gdzie rzeczy, które nie powinny istnieć, poruszają się w ciemnościach. „Nieciche” – oto jak określa je Leah, przechylając głowę na bok, jakby w odpowiedzi na jakieś odgłosy, choć wieczór jest spokojny: słychać jedynie suchy szum ruchu z jezdni za oknem, poza tym niewiele zaprząta uwagę ucha.
– Ocean jest niecichy – opowiada Leah – i to znacznie głębiej, niż można by się spodziewać. Wszędzie w nim coś się porusza, aż po samo dno.
Rzadko mówi tak dużo i tak płynnie. Nogi ma skrzyżowane, a spojrzenie skierowane na szybę, jej twarz układa się w znajomy przekrzywiony wyraz, z rysami obsuniętymi lekko ku lewej stronie. Zdaję sobie sprawę – teraz – że te pogadanki nie są przeznaczone dla mnie; to po prostu rozmowa, którą Leah mimowolnie prowadzi, skutek pytań padających w jakimś zatrzaśniętym zakątku jej głowy.
– Musisz zrozumieć – ciągnie – że nawet w niewyobrażalnych warunkach da się żyć. Wystarczy tylko odpowiednia skóra.
Siedzimy na kanapie, jak to zwykle pod koniec dnia, od kiedy w zeszłym miesiącu wróciła do domu. Dawniej przesiadywałyśmy na dywanie, z łokciami na stoliku do kawy, jak nastolatki, i jadłyśmy posiłki przy włączonym telewizorze. Ale teraz Leah rzadko coś jada, więc ja wolę spożywać kolację w kuchni, na stojąco, żeby oszczędzić sobie bałaganu. Czasami Leah wpatruje się we mnie, gdy to robię, a wtedy przeżuwam wszystko na paćkę i pokazuję jej język, żeby przestała się gapić. Przeważnie wieczorami nie rozmawiamy – cisza to kręgosłup tego nowego kształtu, w jaki przyoblekła się nasza relacja. Przeważnie wieczorami, już po jedzeniu, siedzimy do północy na kanapie, a potem mówię, że idę spać.
Jeśli Leah w ogóle coś mówi, to zawsze na temat oceanu; składa razem dłonie i przemawia, jakby deklamowała przed widownią niemającą nic a nic wspólnego ze mną:
– Tam nie ma żadnych pustych przestrzeni – opowiada, a ja wyobrażam sobie, że zerka przy tym na fiszki z notatkami, przerzuca kolejne slajdy. – Bez względu na to, jak głęboko zejdziesz – dodaje – bez względu na to, jak daleko się zapuścisz, zawsze na coś tam wpadniesz.
Dawniej myślałam, że istnieje coś takiego jak pustka, że istnieją na świecie miejsca, do których można się udać i być tam zupełnie samemu. Zresztą nadal uważam, że to prawda – błąd w moim rozumowaniu polegał na założeniu, że samotność to miejsce, do którego można dotrzeć, a nie takie, w którym ktoś musi cię zostawić.
•
Jest godzina trzecia, a ja odsuwam od siebie telefon, żeby nie słuchać automatycznej muzyczki – to chyba Symfonia bitewna Beethovena wykonana na zabawkowym syntezatorze. Kuchnia wygląda jak wysypisko pustych kubków, zlew zatykają torebki po herbacie. Jedna z żarówek nad kuchennym okapem migocze – drganie mięśnia w kąciku pola widzenia, jak powieka skacząca od tiku. Na blacie następujące przedmioty: pomarańcza, w połowie obrana, dwa noże, plastikowa torebka z chlebem. Nie zrobiłam jeszcze lunchu; jakąś godzinę temu powyciągałam, co mi się nawinęło pod rękę, a potem stwierdziłam, że nie dam rady. Na lodówce: kartka z listą zakupów nagryzmoloną fioletowym długopisem: mleko, ser, proszki nasenne (dowolne), plastry, sól.
Muzyczka dalej brzęczy, a ja badam językiem wnętrze jamy ustnej, macam szczerby między zębami, jak zwykle, gdy na coś czekam. Jeden trzonowiec mam pęknięty – ignoruję ten problem już od kilku tygodni, bo nie boli mnie na tyle, żeby robić zamieszanie. Przesuwam językiem po zębie, czuję wybrzuszenie i pęknięcie tam, gdzie przez szkliwo biegnie szczelina. Wyobrażam sobie, jak Leah mówi: „Nie rób tak” – jak to czyniła zwykle, gdy wodziłam językiem po zębach w miejscu publicznym – „bo wyglądasz, jakbyś zapomniała użyć nici dentystycznej”. Przeważnie nocami – choć nie wspominam o tym Lei – śnię o trzonowcach, którymi pluję na całą pościel: podsuwam sobie ręce pod brodę, żeby łapać zęby sypiące się jak woda cieknąca z kranu. Ogólny przebieg tych snów zawsze jest podobny: szarpanie i ciąganie za coś, co się obluzowało, pauza, potem nagły wylew fontanny. Za każdym razem błąd zdaje się tkwić w fakcie, że nie powinnam dotykać palcami dolnego lewego trzonowca. Za każdym razem: wciśnięcie niewłaściwego guzika, ciekawość nagrodzona deszczem zębów, zbyt licznych, by je wyłapać i wcisnąć z powrotem do ust, dziąsła zmieniające się w łyse różowe kreski pod wargami.
Na linii następuje nagła przerwa i nagrany głos zakłóca muzyczkę, aby po raz pięćdziesiąty zapewnić mnie, że mój telefon jest ważny. Następnie Symfonia bitewna rozbrzmiewa raz jeszcze ze – zdałoby się – wzmożoną wrogością. Po drugiej stronie pokoju Leah siedzi z rękami zaciśniętymi na kubku wody – dziwny gest, jakim można by trzymać filiżankę herbaty, żeby się ogrzać. Ale przecież od powrotu nawet nie spróbowała żadnego gorącego napoju, a wręcz prosiła, żebym nie parzyła sobie kawy w jej towarzystwie, bo najwyraźniej woń z zaparzacza budzi w niej teraz mdłości.
„Ale nie przejmuj się – powtarzała niejeden raz. – Wszystko to samo przejdzie. Jak zwykle”. Wciąż ma trudności z doznaniami zmysłowymi – dotyk jest bolesny, zapachy i smaki przypominają niewielkie inwazje. Widziałam, jak czubkiem języka dotyka grzanki i zaraz go cofa, krzywiąc się jak w reakcji na coś kwaśnego.
– Nadal czekam – mówię, właściwie bez żadnego powodu, tak tylko, żeby to powiedzieć.
Ona spogląda na mnie, mruga powoli.
„Na wypadek, gdybyś się zastanawiała” – chcę dodać, ale tego nie robię.
Leah obudziła się dziś koło szóstej nad ranem i natychmiast dostała krwotoku z nosa. Spałam w pokoju po drugiej stronie korytarza, więc nie widziałam tego na własne oczy, ale przywykłam już do jej trybów, i to mimo że tkwię w tym stanie połowicznego odsunięcia. Byłam gotowa: obudziłam się o szóstej piętnaście, w samą porę, żeby wejść do łazienki i podać jej flanelową ściereczkę, puścić wodę z kranu i przypomnieć, by nie odchylała głowy do tyłu. Można by ustawiać według tego zegarek – według tych czerwonych ust o poranku, czerwonej brody, czerwonej strugi lejącej się do zlewu.
Leah mówi – jeśli już w ogóle się odzywa – że to ma coś wspólnego z ciśnieniem, z jego nagłym brakiem. Jej krew nie ma teraz żadnego wyczucia granic, które dawniej uznawała, toteż płynie, jak jej się podoba. Czasami leci jej z zębów, czy raczej nie z samych zębów, ale z otaczających je dziąseł – co w sumie na jedno wychodzi, gdy patrzy się na to z zewnątrz. W dniach bezpośrednio po powrocie Lei potrafiła wręcz znienacka wyciekać jej przez pory, tak że czasami wchodziłam do pokoju, a ona wyglądała jak poduszka do szpilek – cała pokryta czerwonymi kropeczkami, jakby ponakłuwano ją igłą. „Żelazna dziewica” – skomentowała za pierwszym razem i spróbowała się roześmiać; zduszony dźwięk, niczym wyżymanie czegoś mokrego.
Przez kilka pierwszych dni wpadałam wtedy w przerażenie; panikowałam, gdy krwawiła, wciskałam buty na nogi i żądałam, aby dała mi się zabrać na pogotowie. Dopiero po pewnym czasie dotarło do mnie, że ktoś kazał jej się tego spodziewać – tego albo przynajmniej czegoś w tym stylu. Leah odpychała moje dłonie od swojej twarzy w sposób, który wydawał mi się niemal wykalkulowany, i powtarzała, że nic się nie dzieje. „A zresztą, Miri, przecież i tak nie wyszłabyś z domu w tym stanie – dodawała, spoglądając w dół na buty, które włożyłam bez patrzenia. – One są nie do pary”.
Nieraz błagałam, żeby dała sobie pomóc, lecz napotykałam jedynie opór. „Nie ma się czym przejmować” – mówiła i krwawiła dalej, we mnie zaś oczywistość problemu w połączeniu z odrzuceniem pomocy budziła z początku frustrację, a z czasem nawet urazę. Za długo się to ciągnęło i za mało mogłam na to poradzić. Jak wtedy, gdy ktoś zaczyna kichać i po czterech razach z rzędu naraz traci współczucie otoczenia – właśnie tak miałam z Leą. „Mogłabyś już przestać? – Chciało mi się zapytać. – Niszczysz pościel”. W niektóre poranki nachodziła mnie ochota, żeby oskarżyć ją o to, że robi to celowo, ale potem odwracałam głowę, zaciskałam usta w inny kształt i nalewałam sobie kawy, zastanawiając się, czy nie pójść pobiegać.
Dziś rano, w łazience, podałam jej flanelę i patrzyłam, jak rozsmarowuje w rękach mydło Ivory. Moja matka mawiała, że jak chcesz myć twarz mydłem, to już lepiej zostawić ją brudną – chodziło o jakieś podrażniające chemikalia, które pozbawiają skórę naturalnej warstwy ochronnej. Matka wszędzie dopatrywała się podrażniających chemikaliów – miała cały segregator wycinków na temat ryzyka nowotworów płynącego ze spożywania różnych produktów mięsnych, przysyłała mi też książki na temat promieniowania UV i włamań do domów oraz broszury o tym, jak zrobić drabinkę z prześcieradeł w trakcie pożaru.
Po umyciu twarzy Leah odsunęła się od zlewu. Poklepała się po policzkach, najpierw wierzchem dłoni, potem wnętrzem, a potem niespodziewanie zagięła jeden palec i naciągnęła nim sobie skórę pod lewym okiem, żeby przyjrzeć się oleistemu oczodołowi, w którym obracała się gałka oczna. Jej cera w lustrze miała wygląd czegoś wyciągniętego z wody. Oczy były żółte jak u topielca, u kogoś, kogo znaleziono dryfującego na plecach. „Nic mi nie będzie – powiedziała. – Chwila moment i nic mi nie będzie”.
Teraz, w kuchni: zgrzytliwy dźwięk w słuchawce. Nagłe kliknięcie i odzywa się kolejny robotyczny głos, nieco inny od tamtego, który powtarzał, że mój telefon jest ważny. Domaga się, żebym podała numer osobisty Lei, a potem numer jej stopnia, numer transferowy i numer oświadczenia, które powinna była otrzymać z Centrum po ostatecznej demobilizacji. Głos tłumaczy dalej, że jeśli nie wprowadzę tych numerów dokładnie w podanej kolejności, moje połączenie zostanie przerwane. Nie dysponuję numerem osobistym Lei – cały ten telefon do Centrum był właśnie po to, żeby im to wyjaśnić i go od nich wydobyć. Wprowadzam wszystkie żądane informacje poza tą jedną, a wtedy odzywa się trzeci głos z nagrania, by skarcić mnie z robotyczną zwięzłością, na koniec zaś stwierdza usłużnie, że za chwilę nastąpi przerwanie połączenia.Leah.
Wiecie, że jeszcze do bardzo niedawna więcej osób stanęło na Księżycu, niż zeszło pod wodę na głębokość poniżej sześciu tysięcy metrów? Często o tym myślę – o niegościnności pewnych miejsc. Odcisk stopy, raz pozostawiony na powierzchni Księżyca, mógłby w teorii istnieć tam w nienaruszonej postaci niemal bez końca. Każdy trop, który się tam wyciśnie, niepodlegający erozji pod wpływem atmosfery, nienaruszany przez wiatr czy deszcz, z łatwością może przetrwać kilkaset lat. Z oceanem jest inaczej. Ocean zaciera po sobie ślady.
Gdy łódź schodzi pod wodę, w stosunkowo krótkim przedziale czasowym musi się wydarzyć pewna liczba rzeczy. O wyporności danego przedmiotu decyduje w całości woda napierająca na niego z siłą proporcjonalną do wagi wody, którą przedmiot ów wyparł. Tak więc gdy łódź podwodna unosi się na powierzchni, jej pojemniki na balast są wypełnione powietrzem i jej całkowita gęstość jest mniejsza od otaczającej wody (a zatem mniej jej wypiera). Aby mogła się zanurzyć, pojemniki muszą napełnić się wodą zasysaną przez pompy elektryczne. Jednocześnie powietrze jest z nich wypychane na zewnątrz. To taki dziwny akt uległości, gdy się nad tym zastanowić – schodzenie pod powierzchnię. Przecież opadanie na dno to to samo, co zatonięcie, choćby i celowe – prosta kwestia nabrania wody, wystarczy jedynie otworzyć usta.
Miri nazywała takie refleksje moimi „zatopionymi myślami”, stukała mnie otwartą dłonią w podstawę czaszki, gdy cichłam i marszczyłam brwi pod wpływem jakiejś myśli, której nie mogłam do końca namierzyć. „Jak one zdołały zejść tak głęboko? – komentowała. – Jeszcze chwila, a opadną ci aż do szyi”. Często łapałam ją wtedy za rękę i przytrzymywałam w miejscu, a potem sięgałam po drugą i przykładałam ją sobie do skroni, jakbym zrzekała się odpowiedzialności za utrzymanie swojej głowy w jednym kawałku.
Trudno opisać zapach łodzi podwodnej, gdy schodzi się pod powierzchnię. Trudno go uchwycić – to coś w stylu woni metalu i gorącego smaru, i coś w stylu amoniaku i braku tlenu. Wszystkie zapachy poza tym, co niezbędne, zostają odfiltrowane. Dwadzieścia minut przed tym, jak straciliśmy kontakt, Jelka powiedziała mi, że chyba czuje zapach mięsa, co było dziwne, bo ja właśnie myślałam dokładnie o tym samym – nagle zawiało mi czymś rozgrzanym i nieprzyjemnym, jakby coś się gotowało. Pamiętam, że spojrzałam na swoje palce, na wpół spodziewając się, że zobaczę, jak skwierczą, nachyliłam się, aby przypatrzeć się skórze na piszczelach, kolanach, kostkach. Niczego tam oczywiście nie było – nie było też żadnej przyczyny tej woni, która zdawała się uderzać w nas obie z taką siłą. Gdy Jelka powtórzyła swoją uwagę do Mattea, odpowiedział, żeby zatkała sobie nos, skoro tak jej to przeszkadza, a ja słowem się nie odezwałam, żeby ją wesprzeć.
Z początku chodziło tylko o panel komunikacji – trzeszczący kontakt z powierzchnią zerwał się i już nie wrócił. Pamiętam, jak Matteo zmarszczył brwi i poprosił, żebym spróbowała namierzyć sygnał, podczas gdy on sprawdzi główne funkcje kontroli. Wcisnęłam guzik transmisji i zaczęłam nadawać przez radio jakieś bzdury, w każdej chwili spodziewając się, że Centrum wróci na linię i zapyta, co ja wygaduję.
Dziesięć minut później, gdy padł cały system łodzi, przyszło mi do głowy, że komunikacja nie wyłączyła się stopniowo, jak pod wpływem rwącego się sygnału, tylko jakby ją odłączono, choć na tym etapie mieliśmy już bardziej palące problemy.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------