Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Nauczyciel z Auschwitz - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 marca 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nauczyciel z Auschwitz - ebook

Powieść inspirowana niezwykłą historią mężczyzny, który ryzykował wszystko, aby chronić dzieci w Auschwitz.

Pośród brutalizmu Holokaustu, w nazistowskim obozie zagłady Auschwitz, jedno miejsce wyróżnia się swym blaskiem. W cieniu kominów stoi drewniana chatka, w której czas spędzają najmłodsi więźniowie. Śpiewają, występują w przedstawieniach, piszą wierszyki i starają się nieco poznać świat. Tu nie nęka ich robactwo, tu otrzymują lepsze posiłki, tu próbują wyobrazić sobie, że wcale się nie boją. Tym, który wlewa w ich serca nadzieję, jest młody żydowski więzień, Fredy Hirsch.

Pełnienie roli nauczyciela w niezwykle brutalnym obozie koncentracyjnym jest nie lada wyzwaniem. Zmuszony do błagania oficerów SS o lepsze zaopatrzenie, Fredy każdego dnia ryzykuje życie, aby chronić dzieci przed grożącym im śmiertelnym niebezpieczeństwem, i buduje im kawałek nieba w piekle.

Czas Fredy’ego i setek dzieci, którymi się opiekuje, nieubłaganie mija. Czy ten miły, współczujący i odważny człowiek znajdzie sposób, żeby nauczyć podopiecznych jedynej lekcji, której naprawdę potrzebują – jak przetrwać?

Nauczyciel z Auschwitz kieruje uwagę na niezwykłego człowieka i opowiada jego historię – historię mężczyzny, który walczy, aby chronić niewinność i nadzieję w świecie przesiąkniętym demoralizacją i rozpaczą.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8230-978-2
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Mam na imię Alfred, Alfred Hirsch, choć przyjaciele wołają na mnie Fredy. Proszę, bądź tak miły i zapamiętaj moje imię. Słowo Hirsch oznacza po niemiecku jelenia i – podobnie jak jeleń – ja też przez większość życia uciekałem.

Dzisiaj polowanie na Fredy’ego Hirscha zakończy się śmiercią. Nie boję się o siebie, lecz o dzieci, które powierzono mojej opiece. Odkąd świat stanął w płomieniach, dbam wyłącznie o nie i drżę na samą myśl, co może się z nimi stać.

Nazywam się Fredy Hirsch. Mam dwadzieścia osiem lat. Jestem nauczycielem. Jestem marzycielem. Nie jestem tylko numerem. Nie identyfikuje mnie również żółty trójkąt, do którego noszenia zostałem zmuszony.

Nazywam się Fredy Hirsch i walczyłem o zachowanie w tym piekielnym świecie resztek normalności i przyzwoitości. Kochałem, śmiałem się, płakałem i prawie umarłem tysiąc razy.

Nazywam się Fredy Hirsch. Jestem dobrym człowiekiem. Proszę, bądź tak miły i zapamiętaj moje imię…1

Wrzesień 1943 r.

– ALLE RAUS! RAUS!

Ledwie odsunięto ciężkie drzwi, naziści z gotowymi do ataku bagnetami zaczęli się na nas drzeć, abyśmy wysiadali. Podmuch powietrza, który wpadł do cuchnącego wagonu, przyprawiał o zawrót głowy. Psy toczyły pianę z pysków, ciągnęły smycze i skakały, atakując, jakby chciały nas zagryźć.

Starsi rangą esesmani lustrowali tłum, gdy mrużąc oczy i łapczywie przełykając ślinę, ruszyliśmy prosto w poranny blask, żebrząc o wodę.

– Wody! Wasser, bitte!

Popychani od tyłu i wyciągani z wagonów na ziemię, potykaliśmy się i upadaliśmy, kolana uginały się pod nami, lecz czekała na nas nie woda, a pandemonium.

Po trzech dniach i nocach udręk, jakie upłynęły od opuszczenia naszego getta w Czechosłowacji, w końcu przybyliśmy do celu. W straceńczej, klaustrofobicznej podróży musieliśmy załatwiać się tam, gdzie staliśmy. Ludzie to szlochali, to znów przywierali do siebie, tuląc się w ciszy. Starsi konali. Matki śpiewały kołysanki kwilącym maleństwom, a dorośli popadali w obłęd.

Sunąc rytmicznie po torach w tej znienawidzonej trumnie na kółkach, zajmowałem uwagę dzieci opowieściami i piosenkami, jak umiałem, ale tylko nieliczni doceniali moje starania. W końcu się poddałem, gdy jakaś starsza pani wydarła się:

– Zamknij się! Po prostu się zamknij!

Pociąg wielokrotnie zwalniał i się zatrzymywał, czasem zjeżdżał na boczne tory, aby umożliwić szybki przejazd wojskowym ładunkom. Ludzie na zmianę wystawali przy oknie, odczytując na głos nazwy mijanych stacji:

– Jesteśmy w Kolínie! – raportowali.

Albo:

– Ołomuniec już blisko!

Każda kolejna nazwa wyzwalała fale płaczu z tęsknoty za tymi miejscami, utraconymi rodzinami i minionym życiem.

Nagle ktoś zawołał z paniką w głosie:

– Przekroczyliśmy granicę Polski!

W wagonie zapadła martwa cisza. Choć wokół nie brakowało okropieństw, do tej pory przynajmniej byliśmy na ziemiach, które znaliśmy i kochaliśmy. Ale pociąg toczył się dalej.

Kiedy wreszcie stanął z szarpnięciem i usłyszeliśmy niemieckie słowa, ktoś zawołał:

– To jakiś ogromny obóz. Wszędzie wieże strażnicze i ogrodzenia.

Nim zdołaliśmy pozbierać rzeczy, wypadliśmy z wagonów, a mężczyźni o ogolonych głowach upchnęli nas w równe rzędy za pomocą pałek i bambusowych kijów. Ich ubrania przypominały niebiesko-szare pasiaste piżamy, uszyte z szorstkiej bawełny. Wszystkie bagaże pozostały w wagonach razem z ciałami tych, którzy nie przetrwali.

Mężczyzn, kobiety i dzieci zapakowano razem na ciężarówki, a po przejechaniu pewnego odcinka sprawnie powiedziono korytarzem wytyczonym pomiędzy liniami drutu kolczastego ku budynkowi, który stał samotnie na jałowej równinie. Wciąż żałośnie spragnieni, mimo odrętwiałych po podróży kończyn maszerowaliśmy w szybkim tempie.

Mój nastoletni towarzysz Miloš i kilkoro dzieci, które udało mi się zgromadzić, pilnowali się mnie, wpatrując się ze strachem w złowrogie wieże strażnicze na drewnianych palach – wszystkie obsadzone żołnierzami z karabinami maszynowymi.

– Dokąd nas zabierają? – Osierocony Tomáš cały się trząsł.

– Pewnie chcą nas poddać tutejszym procedurom i zarejestrować – odpowiedziałem, ale i mnie głos się łamał, sabotowany przez strach.

Nasz pobyt w obozie nie trwał jeszcze nawet kwadransa, gdy po raz pierwszy dobiegł nas wykańczający smród. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie czułem. Był obezwładniający, niemal zwierzęcy, a przy tym ostry, gryzący od czegoś, co się paliło. W oddali przed nami z jednego z dwóch ogromnych stożkowatych kominów buchały wysokie na dwa metry języki ognia i ciężkie kłęby czarnego dymu. Tłuste płatki popiołu opadały wokół jak śnieg.

– Co oni, u licha, tak smażą? – zachodził w głowę stojący obok mnie mężczyzna, marszcząc nos od mdlącego zapachu, który osadzał się z tyłu gardła. – Cokolwiek to jest, śmierdzi jak zjełczałe.

Jeden z ludzi w pasiakach, którzy nas przeganiali, mruknął pod nosem:

– Zgniłe mięso zazwyczaj jełczeje.

Wtedy jeszcze sądziłem, że ma na myśli wątpliwą jakość oferowanego w obozie pożywienia.

Gdy stanęliśmy przed czymś, co nazywali sauną, oficer SS wrzasnął: Zieh alle deine Kleidung aus!.

Przetłumaczyłem tym, którzy nie zrozumieli.

– Każe nam zdjąć wszystkie ubrania.

Kilka osób zaczęło dopytywać z przerażeniem:

– Co, wszystkie?

Niektóre kobiety próbowały uciekać, lecz tłukli je kolbami karabinów, powalając na ziemię.

Pochyliłem się, jakbym zamierzał zdjąć buty, i szybko odczepiłem gwizdek od sznurka, na którym wisiał. Wsunąłem go w kieszeń policzka, modląc się, abym zdołał zachować tę ostatnią, najcenniejszą pamiątkę. „Jeśli kiedykolwiek wpadniesz w tarapaty, dzięki niemu będziesz mógł wezwać pomoc, Fredy” – powiedział mój ukochany wuj Alfred w czasach, które wydawały się prehistorią. Żałowałem, że teraz nie mogę wezwać pomocy.

Wszędzie dookoła ludzie ze wstydem ściągali ubrania. Pomagaliśmy z Milošem rozebrać się najmłodszym. Nadzy, drżący z upokorzenia, ustawiliśmy się w kolejkę do urzędników o twarzach bez wyrazu, którzy notowali numery i zawody, po czym kazali każdemu wstawić datę i coś podpisać. Formularze zabierano tak szybko, że nie zdążyłem przeczytać, co podpisuję, dostrzegłem tylko fragment o przyjęciu wyroku za „działalność antyniemiecką”, opatrzony kodem „SB6”.

Potem zapędzono nas do kolejnego pomieszczenia i wepchnięto pod wspólne prysznice. Oficerowie i oficerki SS z biczami w dłoniach obserwowali nas czujnie. Pilnując, aby Miloš i inni nazbyt się nie oddalili, z trudem zmuszałem się do powolnych, głębokich wdechów. Wpatrywałem się w główki pryszniców, widoczne nad naszymi głowami, i powtarzałem sobie, że przecież nie wszystkie rozpylają śmiercionośny gaz.

– Pomyślcie tylko. Parę minut i wszyscy znów będziemy czyściutcy – zagadywałem dzieci.

Ich wystraszony wzrok przypomniał mi czasy własnego dzieciństwa, gdy pracowałem u ojca w rzeźni. Zastanawiałem się wtedy, czy gdy nadejdzie mój czas, będę równie przerażony jak czekające na rzeź zwierzęta, a to wspomnienie wprawiło moją duszę w dygot. Z góry pociekła chłodna woda. Jak wszyscy wokół otworzyłem usta niczym małe pisklę dziób, pragnąc ugasić nieznośne pragnienie, lecz szybko splunąłem, kaszląc niemiłosiernie, gdy nienadająca się do picia ciecz podrażniła przełyk.

Bez żadnego mydła dano nam mniej niż minutę, abyśmy spłukali z siebie smród wagonu, po czym wypchnięto nas na zewnątrz, wciąż mokrych. Nie było ręczników, ale grupa więźniarek o ogolonych głowach pochylonych nad wielkim stosem rozmaitych ubrań rzucała nam to, co akurat wpadło im w ręce, nie bacząc na rozmiary.

Gdy się zastanawiałem, dlaczego nie dają nam pasiaków, jakie nosili inni więźniowie, trafiło mnie coś, co wyglądało na luźną damską sukienkę. Rozejrzałem się dookoła i szybko wymieniłem ją na parę szerokich spodni, którą wciśnięto stojącej obok dziewczynie. Następnie podano mi jakieś paskudne drewniaki i za dużą zielonkawą myśliwską kurtkę, w której kieszeni szybko ukryłem swój gwizdek.

– Miloš, sprawdź, czy wszystkie dzieci mają buty i coś ciepłego – poprosiłem, otulając kurtką dygoczącego nastolatka, po czym zaprowadziłem ich do następnej kolejki, nie mając pojęcia, za czym stoi.

Dopiero kiedy zbliżyliśmy się do jej czoła, dostrzegłem, jak jacyś mężczyźni tatuują więźnia po więźniu, wbijając im brudne igły w mięso przedramienia.

– Nie chcę zastrzyku! – zawył Tomáš.

Wielkie łzy popłynęły szybko, gdy uczepił się moich nóg.

– Ja też nie! – wtórowali mu inni, przerażeni perspektywą.

Rozpaczliwie próbowałem ich uspokoić.

– To tak naprawdę nie boli. Zobaczcie, chwilka i już po wszystkim. A poza tym pomyślcie tylko, będziecie mieli coś, co pokażecie po wojnie przyjaciołom i rodzinie. Taki indywidualny numer, wyjątkowy, należący tylko do was.

Tymczasem maleńka cząstka mnie skrycie odetchnęła z ulgą: nie wierzyłem, że naziści zadawaliby sobie tyle trudu, robiąc tatuaże, gdyby planowali nas wymordować. Niewielu reagowało jednak podobnie do mnie. Raczej stali, szlochając, rozedrgani. Gdzieś przede mną ktoś rzucił:

– Co to w ogóle za miejsce? Co nas tutaj czeka?

Strażnik zdzielił go i wydarł się Ruhig sein!, każąc mu się zamknąć.

Kiedy oprawca się oddalił, usłyszałem, jak starszawy tatuażysta zwraca się do tego mężczyzny szeptem:

– Jesteś w Auschwitz.

Myśli ruszyły galopem. Próbowałem nadać jakiś sens temu, co powiedział. Po niemiecku aus oznacza „z”, natomiast Schwitz to „pot”. Czy byliśmy w obozie pracy, czy też była to przypadkowo zbieżna polska nazwa? Tak czy inaczej, uznałem za dziwne to, że przez wszystkie te lata, więziony przez nazistów, nigdy jej nie słyszałem.

Rozglądając się dookoła, szukałem znajomych twarzy. Kilka zauważyłem – młodą artystkę o imieniu Dinah, którą poznałem w Brnie, oraz uprzejmego doktora Hellera i jego rodzinę. Mojego przyjaciela Leo Janowitza tatuowano trzy rzędy dalej. Był blady jak kreda. W długim brązowym płaszczu i białej koszuli bez kołnierza przypominał mnicha.

Gdy przyszła moja kolej, podwinąłem rękaw, gotów na to, co musiało nastąpić, i spojrzałem prosto w surową twarz więźnia, który miał mnie naznaczyć.

– Nazywam się Fredy Hirsch – oświadczyłem butnie.

– Jesteś Niemcem? – Pytanie rzucił stojący obok strażnik, szturchając mnie przy tym kolbą w żebra. A gdy przytaknąłem, warknął: – Niemcy nie muszą. Odsuń się. – Po czym odwrócił się do następnego rzędu.

Obawiając się, że to wyrok, że zaraz zostanę zabity, spojrzałem uważnie na mężczyznę, który zamarł z igłą w ręku, i syknąłem:

– Gdzie jesteśmy?

Nie unosząc wzroku i prawie nie poruszając ustami, wyszeptał:

– W Auschwitz, w miejscu, w którym wszyscy umrzemy.2

Grudzień 1941 r.

Terezín, Protektorat Czech i Moraw

Wijąca się kolumna dzieci otulonych płaszczami i szalikami maszerowała rozgadanymi parami do przedszkola, odciskając w śniegu ślady drobnych stópek. Małe istoty z rumieńcami na twarzach trzymały się za ręce i wydawały się nieświadome okrucieństw świata.

Zatrzymałem się, patrząc, jak mnie mijają, lecz gdy znienacka kolba karabinu zdzieliła mnie w potylicę, z krzykiem runąłem jak ścięte drzewo.

– Bewegen, Juden!

Esesman wydarł się do mnie, żebym ruszał dalej, inny wbił mi lufę w klatkę piersiową. Dysząc ciężko, podniosłem się i zrównałem krok z pozostałymi więźniami, maszerującymi ze stacji kolejowej.

Dotknąłem szyi i spostrzegłem, że krwawię. Widząc to, dwoje dzieci zamarło. Z uśmiechem uniosłem tę dłoń, która pozostała niezakrwawiona, i bezgłośnie wyszeptałem „Nic mi nie jest”, zanim przypomniałem sobie, że przecież mówią w innym niż mój języku.

Radosne maluchy przywróciły mi cień nadziei. Byliśmy pierwszymi mieszkańcami miasta garnizonowego Terezín, położonego sześćdziesiąt kilometrów na północ od Pragi. Przeznaczone przez nazistów na nowe getto i przemianowane na Theresienstadt, miało się stać moim nowym domem. Nie byłem pewien, czego się spodziewać, gdy przechodziliśmy pod łukiem głównej bramy miasta, ale widok dzieci niósł pewne pocieszenie.

Ta iskierka nadziei zgasła w chwili, gdy zobaczyłem, gdzie będę spał. Zaniedbywane przez dziesięciolecia budynki wojskowe, do których nas przyprowadzono, nie dysponowały ogrzewaniem, sanitariatami ani łóżkami. Nie było też ciepłych posiłków, choć nam je obiecano.

Uświadomiwszy sobie, ile pracy trzeba włożyć w wyszykowanie getta, natychmiast zaoferowałem swoje usługi Jakubowi Edelsteinowi, przewodniczącemu żydowskiej Rady Starszych, wizjonerowi, którego podziwiałem. O trzynaście lat starszy ode mnie, już w wieku trzydziestu ośmiu lat był niestrudzonym przywódcą i podzielał moje marzenia, by zapewnić każdemu żydowskiemu dziecku schronienie przed prześladowaniami.

– Tu więc jesteś, Jakubie – rzuciłem, gdy znalazłem go w jednym z największych budynków, nazywanym przez nas Magdeburgiem.

Wzniesiono go dookoła ogromnego czworobocznego dziedzińca, który pełnił funkcję placu apelowego.

Ciesząc się, że spotkałem kogoś, kto w przeszłości miał mnie za odpowiedzialną osobę, dodałem:

– Mów, co robić, żeby ci pomóc.

Przytłoczony skrzyniami z ładunkami i tonami papierów do wypełnienia, mężczyzna o nalanej twarzy, z okrągłymi okularami na nosie, zaśmiał się głucho.

– Większość ludzi przychodzi prosić o pomoc, a nie ją oferować, Fredy, niech cię więc Bóg błogosławi. Ale od czego zacząć?

– Cóż, jak widzę, w budynkach zagnieździło się robactwo, bo wiele z nich porzucono lata temu. Co to za miejsce?

– Wzniesiona półtora wieku temu przez cesarza Józefa II cytadela, która miała nam służyć do obrony przed Prusami. O ironio, jej ośmioboczny kształt przypomina gwiazdę Dawida. Mam wrażenie, że ten zbieg okoliczności bawi nazistów.

– A kompleks z czerwonej cegły, który widzieliśmy po drodze na drugim brzegu rzeki?

– To Mała Warownia, więzienie Gestapo i siedziba SS. Od niemieckiej inwazji przetrzymują w niej i torturują niezliczonych więźniów politycznych oraz członków ruchu oporu. Mnóstwo ludzi w niej zabito bądź wysłano stamtąd do obozów.

Przebiegł mnie dreszcz.

– W takim razie nie pozwolę, aby mnie tam kiedykolwiek zabrano.

– Dostaliśmy prawie niewykonalne zadanie przeobrażenia tego miasteczka w getto dla Żydów z Pragi, Fredy. – Jakub westchnął głęboko. – Nikt się nie spodziewał, że będzie aż tak zniszczone, a w dodatku nikt z nas wcześniej takich prac nie organizował. Chociaż mamy do dyspozycji tysiąc pięciuset sprawnych młodych mężczyzn z AK, Aufbaukommando, którzy mogą odbudowywać miasto, to nie wystarczy drewna ani wody ciągniętej z prymitywnych, zanieczyszczonych studni.

– Kiedy przybędą nowi mieszkańcy?

– Za tydzień. Nie mamy szans zdążyć na czas. Całe połacie dachów zapadły się pod ciężarem śniegu. Musimy też uruchomić kuchnie zdolne wykarmić tysiące, a przecież wciąż walczymy o choćby podstawowe wyposażenie sanitarne i dostęp do prądu.

Pokręciłem głową z niedowierzaniem.

– Jak oni to sobie wyobrażają? Tyle osób ma przetrwać zimę bez ogrzewania, pijąc tylko skażoną wodę? A co z dziećmi?

– I tu właśnie widzę rolę dla ciebie, Fredy – wszedł mi w słowo Jakub. – Przydzielam cię do wydziału mieszkań. Nikt nie potrafi lepiej uspokajać skołowanych, zdruzgotanych ludzi. Wiem, że mogę ci zaufać, że pomożesz nowo przybyłym. I nie zapomnisz o najmłodszych.

Gdy tej pierwszej gorzkiej nocy ułożyłem się w ubraniach na nierównej ceglanej podłodze w zawilgoconym pokoju, sen nie nadchodził. Wciśnięty pomiędzy kilku członków Aufbaukommando, chrapiących unisono, leżałem na swoim „posłaniu”, podłożyłem sobie plecak jako poduszkę i obserwowałem kłębuszki pary unoszące się z moich ust z każdym oddechem. Wreszcie wstałem w mlecznym blasku świtu i wyszedłem rozprostować nogi.

Po krótkiej rozgrzewce, gdy już potruchtałem w miejscu, udałem się na samotną przechadzkę.

Terezín wzniesiono na planie siatki, a w centrum wszystkich ulic znajdował się duży plac, przy którym dominował biały kościół. Obok niego stał imponujący ratusz, zarekwirowany przez niemieckie naczelne dowództwo. Wokół placu rozsiadły się dziesiątki odrapanych, pozbawionych okien budynków, które przypominały mi bezzębnych starców. Spacerując po obwodzie zabudowań, liczyłem bramy i strażnice, wbudowane w dziesięciometrowe skarpy i szerokie wały, otoczone głęboką fosą. Twierdza była nie do zdobycia.

– Tylko gazela zdołałaby stąd uciec – oznajmiłem jeszcze tego samego ranka Jakubowi, a on gorzko się roześmiał.

– Myślałem, że byłeś mistrzem w skoku wzwyż i o tyczce, Fredy?

– Młodszy i sprawniejszy, a nie po dwóch latach usilnych prób przeżycia na wojennych racjach żywnościowych!

– Cóż, ciesz się wolnością, dopóki możesz. Gdy przyjadą deportowani, wszyscy zostaną zamknięci w barakach, chyba że będą mieli eskortę lub przepustkę. My, administratorzy, niby będziemy mogli wychodzić, ale nie ma pewności, jak długo.

***

– Guten Morgen – zagaiłem wesoło, stojąc pośrodku przepełnionej sali, przekonany, że taką właśnie uśmiechniętą twarz powinni zobaczyć nowo przybyli. – Witajcie w Terezínie. Nazywam się Fredy Hirsch.

Ci, którzy mnie nie zrozumieli, zwracali głowy ku pozostałym w nadziei, że oni im przetłumaczą. Jęknąłem w duchu. Żałowałem, że nie umiem rozmawiać po czesku. Frustrowała mnie własna ledwie podstawowa znajomość ich języka. Znalazłem się na okupowanej ziemi, mówiąc językiem okupanta.

Zgodnie z przewidywaniami Jakuba pierwsze transporty kolejowe deportowanych Żydów liczyły po tysiące osób, a każdej z tych osób wolno było przywieźć tylko pięćdziesiąt Reichsmark oraz pięćdziesiąt kilogramów bagażu. Lecz choć mieli niewiele, i tak zajmowanie się nimi stanowiło nie lada wyzwanie, gdyż wszystkich trzeba było gdzieś ulokować.

– Wiem, że teraz musicie się czuć bardzo niepewnie – kontynuowałem przemowę – ale wkrótce wskażemy wam miejsca, w których będziecie mogli spać, a potem otrzymacie nieco jedzenia.

Kiedy rozejrzałem się wokół, zauważyłem, że po trudach dwukilometrowej drogi wiodącej ze stacji przez śnieg wielu było na granicy omdlenia. Liczne warstwy odzieży zniekształcały ich sylwetki. Ledwie weszli do bloku Schleuse, w którym koordynowano działania, większość przysiadła na walizkach. Zbyt wyczerpani, by zrobić jeszcze choć krok, rozcierali obolałe karki i ściągali buty, sięgając po plastry, podczas gdy dzieci marudziły. Przepatrując tłum w tym pozbawionym powietrza miejscu, wyszukiwałem wpierw najbardziej niezaradnych. W parę minut wyłowiłem z chaosu stojącego samotnie chłopca, zagryzającego dolną wargę. Przypominał mi znajomego dzieciaka, przezywanego Wróblem, lecz odegnałem to wspomnienie.

– Jak się nazywasz, chłopczyku? – spytałem go, lecz on tylko wpatrywał się we mnie, zwróciwszy w górę wielkie brązowe oczy, zbyt przerażony, a może zbyt wycieńczony, by mówić. – Chcesz się napić? – Wskazałem drewniane wiadro, ująłem go za rękę i zaprowadziłem do niego.

Najpierw ostrożnie sączył podejrzaną wodę, jaką oferowało getto, ale zaraz chwycił chochlę obiema rękami i tak łapczywie przełykał, że ciekło mu po podbródku. Dałem mu odrobinę dżemu z buraków i przekazałem go pod opiekę parze z małym dzieckiem. Usłyszałem bowiem, że nadciąga miejski karawan pogrzebowy. Dowoził kolejny żywy ładunek, wyszedłem więc pomóc tym, którzy byli za słabi, aby samodzielnie dotrzeć do getta. Bogato zdobiony czarny pojazd, niegdyś ciągnięty przez konie w pióropuszach, teraz holowały ludzkie zjawy, Rollwagenkommando, prężące wygięte w łuk ciała. Bez emocji przewozili zmarłych i umierających, bagaże, drewno na opał i bochenki chleba, nigdy nie myjąc wozu między jednym a drugim transportem.

– Tędy, kochani – wskazałem drogę parze staruszków, która wtoczyła się przez bramę. – Upewnijcie się, że zabraliście wszystkie rzeczy.

Ująłem starszą kobietę pod ramię i patrzyłem na jej spopielałą od bólu twarz. Lustrowała wzrokiem okolicę, a zaszklone oczy tęskniły za życiem, do jakiego przywykła. Gdy spojrzałem, co ze sobą przywieźli, z niechęcią pomyślałem, że nikt ich nie ostrzegł, co ich tutaj czeka. Przybyli do miejsca, w którym nieustannie brakowało jedzenia i ciepła, a zamiast ubrań, garnków i patelni przytargali pościel oraz srebrne sztućce.

Bombardowany ze wszystkich stron pytaniami, uniosłem dłoń.

– Gdy zostaniecie zarejestrowani, wydamy wam karty identyfikacyjne i talony na racje żywności.

Nie ostrzegłem, że wprawne dłonie przeczeszą ich bagaże w poszukiwaniu papierosów, alkoholu oraz leków, a wszystko to zostanie skonfiskowane, podobnie zresztą jak gotówka i wartościowe przedmioty.

– Każdego przebada wykwalifikowany personel medyczny, aby zapobiec szerzeniu się chorób – perorowałem łagodnie.

Nie chciałem wzbudzać paniki, dlatego nie dodałem, że ci, u których zostaną odkryte pchły lub wszy, zostaną ogoleni do zera i oblani środkiem dezynfekcyjnym, po którym będą tydzień kasłać.

– Każdy, kto posiada praktyczne umiejętności, może zaczynać pracę od zaraz. Jeśli jesteście w stanie pomagać przy budowie lub naprawach, proszę, powiedzcie nam o tym. Potrzebujemy też kucharzy, osób do sprzątania, lekarzy i pielęgniarek. – Pragnąc znaleźć osoby, które mogłyby pomagać mi przy dzieciach, zawołałem jeszcze: – Czy mamy tu jakichś piosenkarzy, artystów albo nauczycieli?

Kiedy uniosło się kilka zmęczonych rąk, podszedłem do tych ludzi. Sięgałem do kieszeni po małe kawałki czarnego chleba, jaki jadaliśmy w getcie, i rozdawałem je najbardziej wygłodniałym dzieciom.

– A kiedy będzie obiad? – Parę głosów domagało się informacji.

– Wkrótce.

Kuchnie właściwie nie działały, a więc „obiad” składał się z chleba i miski zupy ze sproszkowanej soczewicy lub rzepy, do czego serwowaliśmy kubek gorącej wody o słabym posmaku herbaty albo kawy. A potem nie dostaną nic więcej aż do podobnego śniadania i znów w południe trochę zupy i upieczonego ziemniaka, a jeśli będą mieli szczęście, to parę klusków, salami lub nieco koniny. Nic nie uciszy najokrutniejszego wroga, z jakim przyjdzie im się mierzyć w getcie – głodu.

Gdy wybuchło jakieś zamieszanie, ruszyłem w tamtym kierunku. W kolejce do latryn zemdlała wychudzona nastolatka.

– Czyje to dziecko? – zawołałem, klękając przy niej. Oparłem jej głowę na swoim ramieniu i wyciągnąłem z kieszeni sole trzeźwiące.

Łapczywie chwytając powietrze, stopniowo wracała do przytomności, kaszląc tak, że aż się dławiła.

– O tak, wracaj do nas. – Uśmiechałem się do niej.

– Tata. Gdzie jest tata? – spytała dziewczynka, a z jej zamglonych oczu kapały łzy.

– Twój ojciec pewnie zamieszka w jednym z baraków dla mężczyzn, moje dziecko. Może pozwolą ci go odwiedzić w niedzielę… – Zawiesiłem głos i szybko zmieniłem temat: – Ale powiedz mi: jak masz na imię?

– Zuzana – przedstawiła się ledwo słyszalnie, siadając i poprawiając wstążkę na skołtunionych brązowych włosach.

– Wie alt bist du? – spróbowałem po niemiecku.

Dałbym jej mniej więcej jedenaście lat.

– Vierzehn – czternaście, zaskoczyła mnie tym – zawsze wyglądałam na drobną jak na swój wiek.

– Doskonale mówisz po niemiecku – pochwaliłem ją, a ona z dumą wyznała, że zna też francuski, słowacki i polski.

Gdy znów poczuła się w miarę dobrze, pomogłem jej wstać i wtulić się w ramiona zafrasowanej matki. Pogratulowałem sobie w duchu, że właśnie znalazłem tłumaczkę, i powróciłem do obowiązków.

***

Odprowadzanie nowo przybyłych po dopełnieniu wszelkich procedur do ich kwater było szczególnie trudne, podtrzymywanie ludzi na duchu wyczerpywało moje zasoby energii. Widząc ich osłupienie w konfrontacji z ogołoconymi, pozbawionymi nawet łóżek pokojami, w których mieli przemarzać do kości, rzucałem ku pokrzepieniu:

– Za dzień lub dwa przywiozą worki, to napełnimy je trawą i będą z nich materace.

Tak jakby to cokolwiek zmieniało.

Brak perspektyw u wielu kobiet wyzwalał histerię. Gdy uświadamiały sobie, że każda otrzyma do dyspozycji ledwie kilka metrów podłogi, że będą leżeć jedna obok drugiej jak śledzie i tylko pościel złagodzi ich dyskomfort, próbowały się buntować:

– To nie do przyjęcia!

– Chyba nie oczekujecie, że się tu wszystkie wciśniemy!

– To jakaś okropna pomyłka.

Tylko tyle Zuzana zdążyła mi przetłumaczyć. Nawet jej elegancka matka w skrojonym na miarę kostiumie, kiedy ujrzała ich pokój, wyglądała, jakby miała się załamać. Zdawszy sobie sprawę, że będą mieszkać, spać, myć się i rozbierać przy obcych, zrobiła się naraz blada jak ściana.

Jakiś zamyślony chłopczyk, ogłuszony kakofonią rozbrzmiewających dookoła dźwięków, z namysłem pocierał czubkiem buta o tył łydki, próbując zetrzeć ślady zadrapań. Wreszcie spojrzał na mnie w górę i zauważył z wyrzutem:

– Przecież na tej podłodze strasznie się pobrudzę.

Schyliłem się i poklepując go po głowie, odparłem:

– To tylko na jakiś czas, przyrzekam. Szybciutko urządzimy tu wszystko na błysk. Bądź tylko dobrym chłopcem dla swojej matki.

Podsadziłem malucha na biodro, zadąłem w gwizdek i zacząłem wyganiać najmłodszych na dwór, aby się pobawili. Matki pozostawiłem w środku, żeby ochłonęły, a dzieci powiodłem na zaśnieżone podwórko, gdzie rzuciłem:

– Kto umie się bawić w czarnego luda? Ten, kto najdłużej nie da się złapać, dostanie ode mnie dodatkową łyżkę dżemu.3

Czerwiec 1924 r.

Akwizgran, Niemcy

Ostrze zalśniło w porannym słońcu, nagle oślepiając szlifującego je mężczyznę. Uznawszy, że jest już wystarczająco naostrzone, z zadowoleniem wykonał szybkie cięcie po gardle owcy o szeroko rozwartych oczach, zawieszonej na haku za kopyta. Gdy stworzenie wydało obrzydliwy gulgot, mnie śniadanie cofnęło się z żołądka.

– Alfredzie! – skarcił mnie ojciec, na jego twarzy malowało się rozczarowanie. – Panuj nad sobą, chłopaku. Jeśli będziesz tak reagował za każdym razem, nigdy nie zostaniesz mistrzem rzeźnickim.

Otarłem usta wierzchem dłoni i odszedłem zmieszany. Mając osiem lat, tak bardzo chciałem zadowolić ojca, lecz nic mi się nie udawało, czego nie można było powiedzieć o moim przystojnym, charyzmatycznym bracie Paulu, źrenicy w oku całej rodziny.

Gdy przebiegłem dwie przecznice i wróciłem do naszego mieszkania, położonego w Akwizgranie, najdalej wysuniętym na zachód niemieckim mieście, odnalazłem Paula w jego pokoju, pochylonego nad hebrajskimi książkami – uczył się pilnie, aby zostać rabinem. Matka zachęcała go, by szedł za powołaniem, ale ojciec po cichu marzył, że najstarszy syn przejmie po nim rodzinny interes – właściwie ja też na to liczyłem.

– Znowu zwymiotowałem – oznajmiłem starszemu bratu, siadając na skraju jego łóżka i machając nogami, zbyt krótkimi, aby sięgały podłogi.

Spojrzał na mnie z westchnieniem i współczuciem.

– Och, Fredy. I co papa na to?

– Rozgniewał się – odparłem, spoglądając smętnie przez okno.

Paul odłożył wieczne pióro.

– Tak naprawdę nie gniewa się na ciebie. Po prostu chce synów, z jakich mógłby być dumny. Widziałeś, jaką wiadomość zamieścił w gazecie, kiedy się urodziłeś.

– Oczywiście. – Pomyślałem o wiszącym na ścianie salonu, oprawionym w ramkę wycinku obwieszczającym moje przybycie na świat 11 lutego 1916 roku jako zweiter Kriegsjunge, czyli „drugie dziecko czasu wojny”. W środku zajadłego konfliktu zbrojnego, w którym ojciec z racji zawodu nie brał udziału, zostałem okrzyknięty kolejnym synem Rzeszy, podczas gdy tysiące ludzi ginęły w okopach wzdłuż jej granic.

– Nie chodzi tylko o moje lęki, prawda? – spytałem i jęknąłem na samą myśl o wyrazie twarzy ojca za każdym razem, gdy wzdrygałem się przed nakładaną na mój talerz porcją mięsa. – Uważa też, że jak na swój wiek jestem za mały.

Papa nieustannie narzekał, że powinienem być tłusty jak pies rzeźnika. Widok mojej szczuplutkiej postury źle na niego wpływał. „Zobacz, jaki zdrowy apetyt ma twój brat” – mawiał często. „A gdzie się podział twój apetyt?”

– To dlaczego mu nie powiesz, co naprawdę sądzisz o jedzeniu mięsa? – Paul zamknął temat i powrócił do swoich ksiąg.

Rozmyślałem o tym, wciąż wymachując nogami. Nawet nie wiedziałbym, od czego zacząć, żeby wyjaśnić mu, jak niewłaściwe wydaje mi się zjadanie cielaka, który swoim aksamitnym nosem dopiero co muskał moją dłoń, wpatrując się we mnie z zaufaniem. W głębi serca czułem, że nigdy nie mógłbym kierować ubojnią ani zostać rzeźnikiem, postanowiłem więc znaleźć inny sposób, aby zaimponować ojcu.

***

Pomysł nabrał realnego kształtu w trakcie jednej z wielu wypraw przez lasy naszego górzystego regionu Eifel, gdzie w niemal każdą niedzielę wędrowaliśmy z Paulem w towarzystwie innych młodych ludzi skupionych wokół synagogi. Podczas marszu skąpanymi w zieleni ścieżkami oraz biegnąc wzdłuż brzegów rzek i jezior, ze zdumieniem odkryłem, że jestem znacznie wytrzymalszy niż pozostali chłopcy.

Okazałem się nawet twardszy od brata, a to pierwszy raz, kiedy w ogóle byłem w czymkolwiek od niego lepszy.

– Te wzgórza to twój świat, twoje naturalne środowisko, Fredy. Tu przynależysz – zauważył Paul z zazdrością po ośmiokilometrowej wędrówce, czując piekący ból w miejscu dawnej kontuzji, której nabawił się, uprawiając sporty.

Bez słowa dźwignąłem jego plecak i poniosłem go dalej razem ze swoim. Uśmiechnąłem się, kiedy dodał:

– Na dobrej ziemi Wszechmogącego najbliżej ci do nieba.

Rozglądając się wokół, wiedziałem, że ma rację. Gdy przebywałem w tej liściastej dziczy, czułem się obdarzony szczególną łaską. Opalizujące skrzydło motyla niezmiennie sprawiało, że moje serce zaczynało śpiewać, i podobnie działało odkrycie ptasiego gniazda – szczególnie jeśli było ono wymoszczone miękkim puchem. Widok dzika w przesiece dawał mi większy dreszcz emocji niż jakikolwiek przeczytany komiks, a rozbicie namiotu na noc przy wodospadzie powodowało, że wdzięczność zapierała mi dech. Stanowiąc pod gwiazdami jedność z naturą, nie myślałem o niczym innym, tylko żeby zanurzyć się w lodowatą toń, w której miałem wrażenie, że się odradzam.

Nie chodziło jednak tylko o poczucie wolności związane z pobytem na świeżym powietrzu. Przyświecała mi ukryta idea. Wiedziałem, że choć nigdy nie będę przypominał psa rzeźnika, to gdy stanę się silny jak wół, też zadowolę swego ojca, mężczyznę o szerokich ramionach, ucieleśnienie tradycyjnego wzorca męskości.

Kiedy tamtego dnia schodziliśmy ze wzgórz, a Paul kuśtykał za mną, dotarło do mnie, że ojciec ostatnio nie był sobą. Brak energii u papy wiązałem z poczuciem hańby, które zrodziło się w nim po przegranej naszego kraju w wojnie, dwa lata po moich narodzinach. Porażka zdawała się wysysać szpik z jego kości. „Jak przetrwać takie upokorzenie?” – drążył nieustannie temat. „Jak Niemcy zdołają cokolwiek odbudować, skoro zmusza się nas do spłacania milionowych reparacji wojennych?” Ja wiedziałem tylko, że kiedy kazano nam oddać część terytorium, wywołało to niepokoje społeczne, co mogłem obserwować choćby w drodze ze szkoły do domu.

Skręciwszy za róg Jakobstrasse, natknąłem się na grupę robotników, do których z pasją przemawiał jakiś związkowy przywódca.

– Nasza imperialna armia nie przegrała tej wojny na polu bitwy – grzmiał przez metalową tubę. – Przegraliśmy, ponieważ cios w plecy zadali nam komuniści, socjaliści i Żydzi!

Czując, jak krew barwi mi policzki rumieńcem, ukryłem głowę w ramionach i szybko minąłem rozjątrzony tłum, zastanawiając się, co, u licha, mamy wspólnego z przegraną Niemiec na wojnie. O ile mi wiadomo, do tej pory – poza jednym chłopakiem z sąsiedztwa – nikt nigdy nie mówił niemiłych rzeczy o mnie ani o mojej rodzinie. Tym większy, bardziej namacalny był to dla mnie wstrząs. Bezpiecznie wróciwszy do domu, zapytałem Paula, co przywódca związku miał na myśli. Wzruszył tylko ramionami i skwitował:

– Żydzi zawsze byli prześladowani, więc my pewnie też będziemy.

Nie potrafiłem tego pojąć.

– Ale dlaczego, Paul? Co takiego zrobiliśmy?

Jak mogłem tego wcześniej nie dostrzec? Może po prostu byłem zaślepiony?

– Nie ma prostej odpowiedzi na twoje pytanie. – Paul się zasępił. – Chyba nerwowo podchodzą do naszych przekonań. Pewnie w grę wchodzi też brak zrozumienia naszych tradycji. Niektórzy postrzegają nas wręcz jako zagrożenie. Niezależnie od przyczyny różnice rodzą strach, a strach może się przeobrazić w nienawiść.

Swoboda, z jaką mi to objaśniał, mną wstrząsnęła. Do tej chwili myślałem o sobie przede wszystkim jako o Niemcu, a dopiero w drugiej kolejności jako o Żydzie, i wierzyłem, że moja rodzina stanowi integralną część tej szeroko pojętej społeczności. Uczestniczyłem nawet w chrześcijańskich procesjach, które zresztą uwielbiałem ze względu na kostiumy i dramatyzm. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że ludzie mogą postrzegać tę sytuację odmiennie.

Bardzo chciałem porozmawiać o tym z kimś dorosłym, lecz matka była zbyt zajęta przeglądaniem błyszczących kart magazynów i jednoczesnym narzekaniem, że musi ograniczać wydatki, a ojciec coraz bardziej posępniał wraz ze spadkiem liczby klientów.

– Dziś do sklepu przyszło tylko pięć osób – rzekł pewnego wieczoru po powrocie z pracy, napinając mięśnie szczęki, i rzucił paczkę mięsa na kuchenny stół. Widząc, jak pochmurnieję, ojciec uśmiechnął się bez przekonania. – Lecz nie wolno pozwalać, aby zmartwienia odbierały nam lepszą część nas, prawda? Jak mówi przysłowie, Fredy, ten, kto nie potrafi przetrwać złych czasów, nigdy nie dożyje dobrych.

***

– Posprzątam dziś wieczorem książki, Herr Steil.

Kiedy zgłosiłem się pod koniec lekcji na ochotnika, przyjaciele spojrzeli na mnie znacząco, co ze mnie taki wzór wszelkich cnót. Mrugnąłem, jakbym miał w tym ukryty cel, i za plecami nauczyciela wykrzywiłem twarz w zabawnym grymasie, lecz on – jakby miał oczy dookoła głowy – obrócił się właśnie i przyłapał mnie na robieniu min.

Po ostrzeżeniu, którego udzielił mi Paul, uznałem, że najlepszym sposobem, aby ludzie mnie lubili, będzie pomaganie im. Herr Steil – mój ulubiony belfer – był pierwszą osobą, na której wypróbowywałem nową strategię. Ten delikatny, łagodny mężczyzna uczył nas religii i poezji. Zwracał się do mnie słowami mein Junge, a do tego jako jedyny nie krytykował nas ani nie używał rózgi. Składając w stosy książki, podczas gdy on siedział przy biurku i poprawiał nasze prace, zacząłem nucić ulubioną melodię ojca – Odę do radości Beethovena. Jej słowa, że warto być optymistą, zawsze poruszały moją czułą strunę. Po ojcu odziedziczyłem słuch muzyczny i to on zachęcał mnie, abym brał w szkole najpierw lekcje gry na gitarze, a potem na flecie.

– Czy wiesz, że Beethoven był głuchy, kiedy napisał ten utwór? – Dobiegający zza pleców głos wyrwał mnie z zadumy. Herr Steil mi się przyglądał.

– Naprawdę, proszę pana?

– Tak, Alfredzie. Skomponował muzykę, opierając się niemal wyłącznie na wspomnieniach. Czy to nie niezwykłe?

– Rzeczywiście, proszę pana.

Gdy nie mówił już nic więcej, tylko siedział, zdałem sobie sprawę, że to on może być odpowiednią osobą do tej rozmowy – bylebym tylko zdobył się na odwagę.

– Czy coś cię martwi, Alfredzie? – spytał, a ja spojrzałem w jego jasnoniebieskie oczy, zastanawiając się, skąd wie.

– Cóż, tak, proszę pana, troszkę.

– Co takiego?

Podszedłem dwa kroki i przysiadłem na krześle, po czym wypaliłem:

– Brat mówi, że wszyscy nas nienawidzą.

Herr Steil zamarł.

– Nienawidzą kogo? Ciebie i twojego brata?

– Tak. I wszystkich Żydów.

Skinął głową, jakby nagle pojął.

– A dlaczego, jak sądzi?

– Ponieważ przegraliśmy wojnę i ponieważ pożyczamy pieniądze, i… och, nie pamiętam już pozostałych argumentów, lecz było ich całkiem sporo.

Jego uśmiech był nieodgadniony.

– Cóż, Alfredzie. Nie byłbym tego taki pewien, wiem jednak na pewno, że wszyscy na różnych etapach życia mierzymy się z uprzedzeniami. Jedyne, co do nas należy, to podjąć decyzję, jak na te uprzedzenia odpowiedzieć.

Zamarłem.

– U-prze-żydze-niami?

Wstał i sięgnął po jakiś opasły tom.

– U-prze-dze-nia-mi. Cóż, może sprawdzimy w słowniku, co to oznacza?

Przywołał mnie skinieniem i patrzył, jak wodzę palcem po stronie, szukając tego wyrazu, a potem zmagam się z definicją.

– U-prze-dze-nie to nie… nie…

– Nieuzasadniony…

– Nieuzasadniony negatywny stosunek do czegoś, nieoparty na logicznych przesłankach ani doświadczeniu.

– Rozumiesz?

Pokręciłem głową przecząco.

– To oznacza, że czasem ludzie postanawiają cię lubić albo nie lubić, mimo że nigdy cię nie poznali i nie wiedzą, jaki naprawdę jesteś.

– Ale to nie w porządku!

– Owszem, to niesprawiedliwe. A gdy coś jest niesprawiedliwe, rani uczucia i zasmuca ludzi albo złości. Czy znasz dziecięcą wyliczankę Stock und Stein?

Przytaknąłem.

– Stock und Stein brechen mein Gebein, doch Worte bringen keine Pein.

– Właśnie tę. Świetnie. Kije i kamienie łamią moje kości, a słowa nie zadają bólu. Ale jak sądzisz, dlaczego słowa nie zadają bólu?

Uniosłem dłoń do ust, wahałem się.

– Nie wiem, proszę pana.

– One nie zadają bólu wtedy, kiedy osoba świadomie nie pozwala im się skrzywdzić. Czy to rozumiesz?

– Tak sądzę, proszę pana.

– Gdy będziesz dorastał, Alfredzie, napotkasz przeróżnych ludzi i nie wszyscy cię polubią. Ale to nie ma żadnego znaczenia. Możesz pozostać lojalny wobec tych, którzy cię lubią, a pozostałych ignorować.

– Ignorować, proszę pana?

– Tak, a nawet stawiać im opór, przyjaźnie ściskając im dłonie i się uśmiechając. Pokaż im, że ich słowa ani działania cię nie ranią. To odbiera im moc.

Myślałem o tym intensywnie przez chwilę, aż w końcu skinąłem głową.

– Rozumiem, proszę pana. Dziękuję.

***

Od tej pory robiłem to, co większość dzieci w moim wieku, i skupiałem się na rzeczach, na których najbardziej mi zależało. Ignorując wszelkie bolesne docinki, poświęcałem się przedstawieniom i sportowi oraz swojej wielkiej miłości do wypoczynku na świeżym powietrzu, która stanowiła odskocznię od żmudnego wkuwania na pamięć.

Radość dawało mi również zajmowanie się szkolnym ogródkiem, z którego świeże produkty trafiały do lokalnych ubogich rodzin. Ziemia pod paznokciami zawsze napawała mnie większą radością niż widok wnętrzności, piór i futra. Dodatkową zaletą spędzania ogromu czasu na zewnątrz było to, że rozwijałem siłę i masę mięśniową, które przydawały się również na lekcjach wychowania fizycznego.

– Kolejny medal, Fredy! – ekscytował się ojciec podczas zorganizowanych w szkole Dni Sportu, gdzie zdobyłem sześć nagród. – Brawo, mój chłopcze. Powiesimy je w salonie obok pozostałych.

– Dziękuję, papo. – Czułem satysfakcję, szczęśliwy, że odkupiłem winy.

A potem, pod wspólnymi prysznicami, porównywałem własne ciało z bladymi, wiotkimi korpusami innych chłopców, dla żartu nazywając ich kleinen Würstchen, małymi kiełbaskami. Jeszcze tego samego wieczoru, studiując swoje odbicie w łazienkowym lustrze, doszedłem do wniosku, że zaczynam się sobie podobać – opalony, sprawny i zdrowy.

Byłem z siebie tak zadowolony, że wparowałem do pokoju brata i oznajmiłem:

– Pewnego dnia wystartuję na igrzyskach olimpijskich.

Wszystko już sobie poukładałem w głowie i wyliczyłem, że jedenasta olimpiada w 1936 roku wypadnie w moich najlepszych latach. Osiemnaście lat po wojnie to doskonały moment, abym przywrócił dumę swojemu narodowi. Oczyma wyobraźni widziałem już wszystko, szczególnie minę ojca, gdy stoję na podium, a złoty medal połyskuje mi na szyi.

Paul się roześmiał, lecz nie zbił mnie tym z tropu.

– Myśl sobie, co chcesz, bracie, nie zranisz mnie. Uwierz, że stoi przed tobą Żyd, z którego ten kraj będzie dumny.

Czując, że w końcu mam cel, potrafiłem nawet opanowywać mdłości, gdy pracowałem z ojcem po szkole. I po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że on zwyczajnie potrzebuje mojej pomocy.

Nigdy nie zapomnę dnia, gdy uniosłem głowę i dostrzegłem, że jest znacznie gorzej niż zwykle. Dźwignął wołową półtuszę, aby zawiesić ją na haku u sufitu, co robił tysiące razy, i niemal upadł pod jej ciężarem. Nigdy wcześniej nie widziałem, aby okazywał słabość, dlatego aż się wzdrygnąłem.

– Papo?

Zgięty wpół i zlany potem, obrócił głowę i spojrzał na mnie tymi swoimi głęboko osadzonymi oczami, po czym huknął:

– Na co się tak gapisz? Wracaj do pracy!

A potem zebrał wszystkie siły, dokończył robotę i zataczając się, nie mogąc złapać tchu, zniknął mi z widoku. W ciągu kilku tygodni mężczyznę, którego miałem za niezłomnego, przykuła do łóżka choroba, której nikt nie potrafił nawet nazwać.

Nasz lekarz rodzinny, doktor Klender, przymykając drzwi do gościnnej sypialni, w której ojciec leżał w półmroku, powiedział tylko:

– W domu muszą panować cisza i spokój. Bezwzględnie musi wypoczywać.

– A co ze sklepem? Jak damy sobie radę? – Matka płakała, załamując dłonie.

– Może powierz go swojemu bratu, Alfredowi? – zasugerował lekarz. – W końcu umie prowadzić interesy.

Mężczyzna, po którym otrzymałem imię, czterdziestolatek Alfred Heinemann, był krawcem i w pobliskim miasteczku w Nadrenii zarządzał własnym przedsiębiorstwem tekstylnym. Właściwie go nie znałem, ale kiedy się urodziłem, przysłał mi zabawkowego psa, któremu dałem na imię Emil. Oprócz szarego futra i czarnych szklanych oczu miał w uchu symbol marki Steiff. Nocą nie potrafiłem bez niego zasnąć.

***

Gdy Alfred przyjechał do Akwizgranu, ożywczy jak przełamująca upał letnia burza, natychmiast coś mnie do niego przyciągnęło. Wysoki i przystojny, był „na wskroś pruski”, a do tego zwiedził kawał świata, dzięki czemu karmił moją głowę opowieściami.

– W Nowym Jorku znajdziesz najwyższe budowle na świecie – perorował, a jego wygładzona brązowa czupryna lśniła od brylantyny Haarpomade. – Mówią, że to drapacze chmur, i rzeczywiście wyglądają, jakby drapały samo niebo.

– A który jest najwyższy, Onkel? – dopytywałem zaciekawiony.

– Woolworth Building na Manhattanie. Kosztował ponad trzynaście milionów dolarów, a mierzy dwieście pięćdziesiąt metrów. Kryje pięćdziesiąt pięter biur, a jego windy pokonują dwieście metrów w ciągu minuty. W tej, która zabrała mnie na taras widokowy, prawie dostałem krwotoku z nosa.

Zamknąłem oczy. Sama myśl o tym przyprawiła mnie o zawrót głowy. Chciałem chłonąć od tego mężczyzny całą jego wiedzę, jego życie mnie urzekało. Imponował już samą posturą, a na dokładkę miał nieskazitelne wyczucie mody, które znacznie wykraczało poza chęć zaimponowania klientom.

– Zawsze wyglądaj na tip-top, Fredy – napominał mnie, zdejmując miarę na moją pierwszą parę długich spodni i dopasowaną marynarkę. Przerzucił sobie centymetr przez szyję i stał tak przez chwilę, krytycznie mierząc mnie wzrokiem. – Przystojny z ciebie młodzik, wiesz o tym, i nie wątpię, że jeśli nadal będziesz świadomie dbał o wygląd i kondycję fizyczną, to zrobisz ogromne wrażenie na każdym, kogo spotkasz. – Wetknął sobie szpilki w zęby i dodał jeszcze, mrugając: – Mam na myśli dziewczyny.

Poczułem, jak palą mnie policzki, uchwyciłem w lustrze swoje przerażone spojrzenie i szybko odwróciłem głowę.

Chcąc zaimponować wujkowi, zabrałem go na swój ulubiony leśny szlak i zaprowadziłem we wszystkie miejsca, które tak bardzo chciałem pokazać papie. Kucając w tych swoich krótkich spodenkach i długich skarpetach, podkradłem się na szczyt wzgórza w poszukiwaniu białego jelenia, którego tam kiedyś przyuważyłem, gdy pił z jeziora, chciwie chłepcząc wodę różowym językiem.

– Jeleń to rzadkie zwierzę, legendarne stworzenie – wyjaśniłem. – Podobno jego czystość dowodzi istnienia świata nadprzyrodzonego, a on sam jest swego rodzaju posłańcem. Widziałem go tylko raz, lecz ten widok zaparł mi dech w piersiach.

Tego dnia nam się wymykał, ale zauważyliśmy rzadkiego krętogłowa euroazjatyckiego, odmianę dzięcioła, który potrafi obrócić głowę o prawie sto osiemdziesiąt stopni. A gdy wędrowaliśmy dalej, przypadkowy turysta mylnie wziął nas za ojca i syna, dlatego zwrócił się do mojego wujka słowami:

– Co za wspaniały młody człowiek. Musisz być bardzo dumnym tatą.

Alfred nic nie odpowiedział, lecz mnie klatka piersiowa nadęła się jak u gołębia.

– Musisz sprawić sobie porządną lornetkę, Fredy – nalegał później, gdy mrużyłem oczy, osłaniając je dłońmi, aby wypatrzyć kołującego po niebie krogulca. – Zdziwisz się, o ile więcej będziesz w stanie dostrzec. Och, i gwizdek. Fredy. Jeśli kiedykolwiek, będąc samemu, wpadniesz w tarapaty, dzięki niemu zdołasz wezwać pomoc.

Skąd miał wiedzieć, że nie śmiałbym nawet marzyć o poproszeniu rodziców o takie prezenty. Zamiast tego przez wiele miesięcy ćwiczyłem gwizdanie przez przestrzeń między kciukiem a palcem wskazującym, jak robił to Alfred, ale dźwięki, które przy tym wydawałem, były w najlepszym razie żałosne.

Kiedy wuj zajął się naszym biznesem, prowadząc przy tym własny, matka właściwie zniknęła z domowego życia. Słyszeliśmy tylko, jak późno w noc wracała z brydża – w którego tak z ojcem lubili grać. Leżałem w łóżku, słuchając, jak coś nuci pod nosem i kopniakiem zrzuca buty. Cicho bądź, nie wiesz, że papa umiera?, myślałem sobie wtedy. Nikt tego wyraźnie nie powiedział, lecz gdy patrzyłem w twarz doktora Klendera, kiedy przychodził do nas i za każdym razem przynosił coraz więcej morfiny, wiedziałem, że z mojego ojca uchodzi życie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: