Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Never Been Kissed - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 lipca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,99

Never Been Kissed - ebook

Drogi Obiekcie Westchnień (Z Którego Nigdy Się Nie Wyleczyłem), minęło już kilka lat, od kiedy się ostatnio widzieliśmy, ale wciąż myślę o chwili, gdy prawie…

Wren Roland jeszcze nigdy się z nikim nie całował, ale ponad wszystko marzy o prawdziwym filmowym happy endzie. W noc przed swoimi urodzinami pod wpływem nostalgii wysyła maile do wszystkich chłopaków, w których (ekhm) kochał się przed coming outem. Kolejnego dnia pojawia się nieuchronne „o-boże-co-ja-zrobiłem”, ale Wren ucisza panikę. Po co się stresować? Żaden z jego niedoszłych raczej nie przeczyta wiadomości, a już na pewno nie odpisze. Prawda?

I tu wkracza Derick Haverford, numer jeden na liście crushy Wrena sprzed wyjścia z szafy, a jednocześnie nowy praktykant od mediów społecznościowych w jego kinie. Wszyscy twierdzą, że Derick polega w życiu jedynie na urodzie gwiazdy i koneksjach ojca, ale Wren od zawsze wie, jak bardzo się mylą. Szkoda tylko, że Derick nie odwzajemnia jego uczuć w sprawie niesławnego prawie pocałunku, który wywrócił świat Wrena do góry nogami.

Wszystko jedno. Wren nie jest już schowanym w szafie nastolatkiem; jakoś to przeżyje. Jednak lato wypełnia chłopakom szczególny projekt, który ma szansę raz na zawsze uratować podupadające kino, a Wren i Derick coraz bardziej się do siebie zbliżają… i może wreszcie marzenie Wrena o perfekcyjnym pocałunku przed napisami końcowymi ma szansę się spełnić.

Pokrzepiająca komedia romantyczna LGBTQIA+ dla młodych dorosłych, idealna dla fanów Red White & Royal Blue, Materiału na chłopaka i A jeśli to my.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8252-511-3
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Na każdy idealny pierwszy pocałunek składają się trzy kluczowe elementy.

- odpowiednie miejsce – bal maturalny, wieża zamku jak z bajki Disneya, skrzynia pick-upa w piękną gwiaździstą noc;
- odpowiedni moment – gdy fajerwerki z okazji Dnia Niepodległości osiągają punkt kulminacyjny, podczas wolnego tańca przy świetle księżyca, tuż po pierwszym pełnym emocji „kocham cię”;
- odpowiednia osoba – młody Leonardo DiCaprio (żadnych wyjątków).

Jeśli masz szczęście, dostaniesz wszystkie trzy. Ale jeśli jesteś mną, czeka cię obskurny klub gejowski, praktycznie wibrujący do dźwięków _Let’s Hear It for the Boy_ Deniece Williams, i drag primadonna o pseudonimie Goldie Prawn.

– To co? Mam zaserwować temu przystojniakowi urodzinowego buziaka? – zwraca się Goldie do rozochoconej publiczności zebranej dookoła małej, podniszczonej sceny.

Zebrani w odpowiedzi unoszą szklanki. Próbuję siłą umysłu zepchnąć je wszystkie w dół. To byłby wyśmienity moment na nagłe objawienie się moich telekinetycznych supermocy.

Goldie odwraca się w moją stronę z wyraźnym zamiarem. Jej wielka kręcona peruka grozi zsunięciem się na pucołowatą, idealnie zrobioną twarz. Gdybym był szukającym poklasku pranksterem, może skorzystałbym z okazji, strącił blond konstrukcję i rozbawił publiczność, udając, że to wyreżyserowana scenka – byle tylko wykręcić się od buziaka.

Niestety żaden ze mnie prankster. Gorzej: jestem przerażonym, świeżo upieczonym dwudziestodwulatkiem, który we własne urodziny stoi na scenie przed tłumkiem obcych ludzi, przerażony na myśl o przeżyciu parodii pierwszego pocałunku.

Nie tak miało być.

– Gorzko, gorzko! – woła tłuszcza, zupełnie jakby pocałunki nie były niczym więcej niż darmowymi próbkami rozdawanymi w supermarkecie.

Pocałunki, przynajmniej dla mnie, są święte. Mają swoją wagę. Coś znaczą.

Ogarnia mnie panika. Nie chcę wszystkich zawieść ani zepsuć im zabawy. Może po prostu udam, że ten raz się nie liczy? Wykreślę go potem z rejestru.

Wciąż nie mogę się zdecydować. Presja otoczenia, żebym wreszcie miał pierwszy pocałunek za sobą, jest w tym momencie większa niż kiedykolwiek przedtem. Czuję się taki malutki.

Skandowanie się wzmaga.

I gdy już prawie dopuszczam do spotkania umalowanych, ściągniętych w ciup warg z moimi…

…nagłym ruchem odwracam głowę. Usta panny Prawn lądują na moim policzku, a podniecony tłum queerów buczy z rozżaleniem.

Czerwienię się, jeszcze bardziej się kurczę i próbuję ochłonąć.

Moc teleportacji? Nie? Okej, niech będzie. Życie zwykłego śmiertelnika czasami mocno ssie.

– Och, kochanie. Myślałeś, że pocałunkiem zmienię cię w ropuchę? – pyta Goldie. – Tak bywa z księżniczkami. Ja jestem królową.

Z głośników dobiega głos Królowej Kier z _Alicji w Krainie Czarów_ wrzeszczącej „Skrócić o głowę!”, zupełnie jakby to wszystko było zaplanowane.

– Doprawdy, Paul w didżejce robi dziś wyśmienitą robotę!

– Dla ciebie wszystko, Goldie – huczy w odpowiedzi bezcielesny głos Paula.

Goldie wykonuje mały popis, po czym z powrotem odkręca się w moją stronę.

– A co do ciebie, ponieważ uroczy z ciebie cukiereczek, no i masz urodziny, tym razem ci odpuszczę. – Rzuca mi mordercze spojrzenie, a następnie całą uwagę kieruje znów na publiczność. – No dobrze, moi drodzy, jak w piosence: „let’s hear it for the boy”!

Parkiet przemienia się w ocean wijących się i podrygujących w półmroku ciał, puszczają wszelkie zahamowania. Moi najlepsi przyjaciele, Avery i Mateo, sprowadzają mnie ze sceny i zaciągają do pobliskiej toalety. To ich wina, że w ogóle znalazłem się w świetle reflektorów. Ich oraz własnoręcznie przez nich wykonanej szarfy z napisem „Urodzinowe Ciacho”, którą narzuciłem na obcisłą, imprezowo-sportową koszulkę bez rękawów.

– OCB?! Czemu jej nie pocałowałeś? – pyta Avery. Jej brokatowy makijaż w stylu „Euforii” mieni się w mrugającym świetle żarówki nad zafajdanym zlewem.

– Zamknij się, Aves. Dobrze wiesz czemu – mówi Mateo. – Powód jest głupi, ale głupie powody to też powody.

– Nie jest głupi – protestuję – tylko romantyczny. A to różnica.

– Romans i głupota to synonimy – wtrąca się łysy mężczyzna w skórzanej uprzęży z ćwiekami, który właśnie odlewa się do pisuaru. Nagle atakuje nas donośny plusk i nieprzyjemny zapach równego strumienia postpiwnego moczu.

– Dzięki za wkład w dyskusję – mówię.

– Ale wszystkiego najlepszego – dodaje Uprząż z Ćwiekami.

Mateo się śmieje.

– Masz już dwadzieścia dwa lata, słońce. Nie wydaje ci się, że najwyższy czas porzucić tęsknotę za Idealnym Pocałunkiem Przed Końcowymi Napisami i zadowolić się czymś mniejszym?

– W moim słowniku nie istnieje coś takiego jak „zadowolenie się czymś mniejszym”.

Nie zadowoliłem się college’em drugiego wyboru. Nie zadowoliłem się posadą asystenta menedżera w Kinie Samochodowym Wileya, mojej (już od siedmiu lat) cudownej, wypełnionej filmami pracy. Nie zadowalam się nawet pepsi, kiedy proszę o coca-colę. Porzucenie marzeń o idealnym pocałunku zwyczajnie nie wchodzi w grę.

– Wren, niektórzy z nas przełknęli tę żabę, zadowolili się mniej perfekcyjną opcją i jakoś przetrwali – mówi Avery. – Pamiętasz, jak to było z moim pierwszym pocałunkiem z Calebem?

– Jakbym kiedykolwiek mógł zapomnieć szczegółowy opis oddechu twojego byłego po meksykańskim żarciu. Nie każda rozmowa to zadanie z twórczego pisania, okej?

Avery daje mi kuksańca w ramię, po czym wtula się we mnie. W tych swoich szpilkach z paseczkami jest dokładnie na tyle wysoka, żeby wsunąć głowę w zagłębienie mojej szyi. Grzywa ciemnych kręconych włosów ląduje mi na twarzy i częściowo w otwartych, niczego niespodziewających się ustach. Ble.

– Mówię tylko, że nie nad wszystkim sprawujesz kontrolę – wzdycha Avery. – No i że masz dziwną obsesję na punkcie pierwszych pocałunków jak na kogoś, kto jeszcze nigdy tego nie doświadczył.

– Myślę, że to już wykracza poza obsesję. – Mateo wyjął z kieszeni marker i właśnie zajmuje się uwiecznianiem własnego imienia i numeru telefonu na łazienkowym lustrze, któremu bliżej do książki telefonicznej.

Mateo wierzy w kosmiczne połączenie. Pozwala zadziałać magii wszechświata, która ma zesłać mu kochanka miesiąca. Aplikacje przestały mu wystarczać. Chciałbym też umieć tak lekkomyślnie traktować przeznaczenie.

– Mam wizję swojego pierwszego pocałunku, okej? Co z tym jest nie tak? Ludzie tworzą tablice inspiracji przed weselami. Jaka to różnica? – pytam nadąsany, z rękoma skrzyżowanymi na piersi.

– Różnica polega na tym, że do pójścia w ślinę nie potrzebujesz złotej obrączki i siedmiopiętrowego tortu – odcina się Mateo. – Jezu, po prostu daj życiu robić swoje.

– To niesamowicie głębokie – komentuje Uprząż z Ćwiekami.

Wzdrygam się. Zapomniałem, że nie jesteśmy sami.

– Chwileczkę. Co ty tu jeszcze robisz?

– Tak jakby blokujesz umywalkę…

– Och – odsuwam się. – Przepraszam.

Odblaskowa podłoga i neonowozielone ściany zaczęły mnie przyprawiać o ból głowy. Chyba że to zasługa całego mnóstwa drinków, które wypiłem tego wieczoru dla uczczenia dwudziestych drugich urodzin z taką pompą, jakby nikt nie patrzył. I to był błąd. Zawsze ktoś patrzy. Moi przyjaciele zawsze się we wszystko wtrącają.

Pewnie nie powinienem się tak boczyć z powodu nieszkodliwych interwencji w moje życie uczuciowe, ale Mateo i Avery muszą spojrzeć prawdzie w oczy: w okolicy nie ma żadnego odpowiedniego, dostępnego kandydata. A w każdym razie żadnego, z którym chciałbym – jak to zgrabnie ujął Mateo – pójść w ślinę.

Mówię, że jestem zmęczony i chcę zadzwonić po kierowcę. Mateo zamienia wszystkie kropki nad „i” w swoim nazwisku na gwiazdki, po czym wypadamy z łazienki. Unikam kontaktu wzrokowego z brylującą przy barze Goldie. Na scenie co prawda okazała mi łaskę, ale nie zna piekło straszliwszej furii nad wściekłość wzgardzonej drag queen.

Przy wyjściu na żądanie Avery wyciągamy dłonie po pieczątki.

– Wrócicie jeszcze dzisiaj? – pyta uwodzicielsko bramkarka Stacia.

Stacia to butch jak z obrazka, w czarnej katanie ze sztucznej skóry, całej pokrytej napami, zarzuconej na spłowiałą rozpinaną koszulę. Przytrzymując prawą rękę Avery, przyciska pieczątkę do poduszki z niebieskim atramentem. Dziś na drewnianym sztyfcie ma wygrawerowanego skrzydlatego hipopotama z szyją żyrafy i tygrysim ogonem.

Avery cały czas (cały czas) się zastanawia, skąd Stacia bierze pieczątki. To, oczywiście, jej sposób na okazanie, że jest kimś zauroczona – rozwodzi się nad jednym mikroskopijnym szczegółem, aż Mateo i ja w końcu każemy jej się zamknąć. Bardzo czule, rzecz jasna.

Zaskakuje ją pytanie Stacii, ale daje radę wydusić z siebie:

– Eee, pewnie nie. Jest późno. Czemu pytasz?

– Pytam… – Stacia przerywa, żeby lekko dmuchnąć na grzbiet dłoni Avery i uchronić tusz przed rozmazaniem. – …bo za każdym razem, kiedy tu jesteś, wpadasz po pieczątkę, po czym odchodzisz w noc i tyle cię widzieli. – Bezceremonialnie przyciąga ją lekko do siebie. – Jeśli szukasz wymówki, żeby ze mną pogadać, następnym razem po prostu przyjdź się przywitać. Bywam samotna, bo wszystkie fajne rzeczy dzieją się na parkiecie.

Avery zaczyna się jąkać, chyba intensywność flirtu trochę ją przerosła, więc Mateo rzuca się na ratunek.

– Dopilnuję, żeby koleżanka zapamiętała. A teraz dobranoc.

I wyprowadza oniemiałą przyjaciółkę na ulicę, zanim ta zdąży zrobić z siebie idiotkę, a ja podążam za nimi. W świetle latarni dostrzegam, że policzki Avery wciąż płoną żywym ogniem.

Zazdrość, jak nieproszona pierwszoklasistka na imprezie maturzystów, głośno oznajmia swoją obecność. Już od tak dawna nie czułem niesłabnącego gorąca zalotnych przekomarzanek, niekończącego się kontaktu wzrokowego i dotyków, które trwają o ułamek sekundy zbyt długo. Cieszę się szczęściem Avery, naprawdę. Ale, cholera, tęsknię za tym. Fakt, że wciąż jeszcze się nie całowałem, wcale nie oznacza, że nie chciałbym… no… tego wszystkiego.

Za kilka minut podjeżdża czarny sedan. Rashan, jeden z naszych ulubionych mieszkańców miasteczka, zarabia na życie jako kierowca, i zawsze wysyłamy mu wiadomość przed skorzystaniem z aplikacji. Skoro już wspieramy nieszczególnie etyczną korporację, chcemy chociaż zostawić Rashanowi szczodry napiwek w uznaniu dla świetnych playlist i masy ładowarek podłączonych do jego centralnej konsoli.

Rashan przekrzykuje najnowszą Arianę Grande:

– Wszystkiego najlepszego, Wren! Jakie to uczucie mieć dwadzieścia dwa lata? Pamiętam tamte dni… – Melancholijnie zawiesza głos i podkręca ogrzewanie.

Noc jest chłodna, a w tym momencie mamy na sobie więcej błyszczącego konfetti niż ubrań, więc doceniamy ciepły nawiew.

– A ty przypadkiem nie masz dopiero dwudziestu sześciu lat? – pyta Mateo.

– Moja młodość odpłynęła w dal już całe wieki temu – odpowiada Rashan.

Za oknem surowe ulice miejskiej Pensylwanii przechodzą w dzielnicę domków jednorodzinnych, a potem w kampus college’u Rosevale. W ciemności słychać tykanie kierunkowskazu.

– To co, będzie dzisiaj jakaś akcja? – rzuca Rashan.

Wiem, że jego słowa są skierowane do mnie, solenizanta, który powinien skakać pod sufit na myśl o urodzinowym seksie, ale nagromadzenie śliny w gardle nie pozwala mi się odezwać. Tym lepiej, bo i tak nigdy nie wiem, jak odpowiedzieć na to pytanie.

– Dla Wrena akcja byłaby wtedy, gdyby się dowiedział o nowym kolekcjonerskim wydaniu wszystkich filmów Barbry Streisand – burczy Avery, jakby sama nie uwielbiała pijackich gier z _Yentl_ w roli głównej. Zna cały tekst do _Papa, Can You Hear Me?_, i to wcale nie dlatego, że ma za ojca reformowanego rabina. – Wren robi za grupowego dziadka.

– Taaa, stary malutki, któremu się nie spieszy. Tak bardzo mu się nie spieszy, że nawet nigdy się nie całował – dorzuca Mateo. Po kilku głębszych wyostrza mu się język.

– Jeśli chcesz coś z tym zrobić, ja mam wargi, ty masz wargi, możemy je sprasować – oferuje Rashan.

Z tego, co wiem, Rashan wylosował okrągłe zero na skali Kinseya i, szczerze mówiąc, przydałoby mu się zainwestować część napiwków w kolekcję balsamów do ust. Dziękuję, postoję.

– Jestem zaszczycony – mówię. – Naprawdę. Ale zachowuję siebie na szczególną okazję.

– Zdajesz sobie sprawę, jak smutno to brzmi, prawda? – pyta Mateo.

– No, sto procent zgody – zgadza się Avery.

– Nie wiem. Moim zdaniem to całkiem urocze – oponuje Rashan.

Jakby na dowód wsparcia hamuje przed naszym blokiem tak gwałtownie, że głowy moich przyjaciół uderzają o podgłówki przednich siedzeń.

– Aua! – krzyczą jednogłośnie.

– Przepraszam, mam ciężką stopę – mówi Rashan, choć wcale nie brzmi to jak przeprosiny.

Ja też odpalam tryb „sorry not sorry”. Poprawiam urodzinową szarfę i z godnością odpinam pas bezpieczeństwa, który w dziadkowym stylu przezornie zapiąłem przed jazdą.

– Macie za swoje – rzucam z uśmiechem samozadowolenia, po czym leniwym krokiem idę na zasłużony odpoczynek.ROZDZIAŁ 2

Litera w srebrnym „3B” na niebieskich drzwiach naszego mieszkania trzyma się zaledwie na jednym cienkim gwoździu. Teraz czuję się właśnie jak to „B”: Bardzo Zajebista Sucz na chwilę przed rzuceniem się w wir przygody. Co popchnie mnie do działania?

Ciągle sobie powtarzamy, że naprawimy literę, ale nigdy nie umiemy się do tego zabrać. No cóż. To dopiero sześć miesięcy. Myślę, że przekrzywione „B” przydaje charakteru typowemu studenckiemu budynkowi z mieszkaniami jak spod jednej sztancy. Trudno znaleźć zakwaterowanie poza kampusem, a jeszcze trudniej utrzymać je w dobrym stanie. A tak poza tym z szyldu zrodziła się nazwa naszego grupowego czatu „3Bee Gees”, trafna przede wszystkim dlatego, że nasza ulubiona piosenka pod shoty z tequili to _Stayin’ Alive_.

„Ah, ha, ha, haaa, stayin’ alive!”

Drzwi się otwierają, a ja wtaczam do ciemnego mieszkania. Avery napotyka trudności z wyciągnięciem klucza z zamka. Nikt z nas nie ma ochoty na stawienie czoła ostrym świetlówkom, na bank zainstalowanym jeszcze w latach siedemdziesiątych – po powrocie z klubu zawsze wyglądamy jak zmokłe kury. Jako pierwszy opadam na koszmarną, pozostawioną przez poprzednich lokatorów, fioletowo-zieloną kanapę. Muszę dać odpocząć oczom, stopom i całej reszcie.

Prawie odpływam w poimprezową drzemkę, ale przerywa mi śpiew.

„Happy Birthday…”

Mateo i Avery wnoszą do pokoju talerz oblanych czekoladą cannoli z mojej ulubionej piekarni. W krem wetknęli kilka zapalonych świeczek. Blask płomieni oświetla dolną połowę twarzy obojga, przez co wyglądają jak duchy niespełnionej przeszłości – nie żebym wciąż to wszystko rozpamiętywał czy coś. (Tak, totalnie rozpamiętuję).

Nie wiem, dlaczego tak mnie to dziś dręczy. Nigdy nie przejmowałem się byciem w tyle za wszystkimi, szczególnie że większość moich kolegów z liceum była hetero, a ludzie hetero zaczynają wchodzić w związki dużo wcześniej niż osoby LGBTQ. Czy to nie powinno pozwolić mi na trochę luzu?

Chociaż tak szczerze mówiąc, w tych wszystkich docinkach może być źdźbło prawdy. To pierwsza noc od bardzo dawna, kiedy zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem nie nadszedł już właściwy moment, żeby jakoś zaradzić mojej bezpocałunkowości. Ukłucie niepokoju przypomina mi, że nie jestem coraz młodszy. Dwadzieścia dwa lata to połowa czterdziestu czterech, a czterdzieści cztery to połowa osiemdziesięciu ośmiu. Skoro pokonałem jedną czwartą drogi do prawie dziewięćdziesiątki, to może powinienem poddać wargi próbie. Użyć ich tak, jak Bóg nakazał. Nawet jeśli niektórzy wierzą, że Bóg dał nam usta do użytku tylko w monogamicznym, heteroseksualnym małżeństwie.

Gdy mrużę oczy, płomyczki urodzinowych świeczek przypominają mi żarówki dookoła wielkiego afisza nad wejściem do kina. Afisza z tekstem:

WREN W POSZUKIWANIU HOMOPOCAŁUNKU PRZED KOŃCOWYMI NAPISAMI

W ROLI GŁÓWNEJ: WREN ROLAND

REŻYSERIA: WREN ROLAND,

SCENARIUSZ: WREN ROLAND,

PRODUCENT: WREN ROLAND…

DO OBEJRZENIA W WERSJI CINEMASCOPE!

Muszę przyznać – brzmi nieźle. A jeśli wszechświat nie chce mi zorganizować pierwszego pocałunku marzeń, to może powinienem sam wpisać go do historii.

Pozbędę się przyjaciół marudzących mi nad uchem oraz wykreślę pierwszy pocałunek z listy kamieni milowych dorosłości. Na własnych warunkach. Wilk syty i owca cała.

Tak więc po zaśpiewanej z miłością (choć nieczysto) piosence, życzę sobie, żeby nadchodzące lato było momentem, gdy wreszcie przestanę stać na zapleczu technicznym własnego życia i zacznę dla odmiany zachowywać się jak jego główny bohater.

Główny bohater po zniesieniu Kodeksu Haysa¹, ma się rozumieć.

Mateo rozdziela cannoli, a Avery pyta:

– Czego sobie życzyłeś?

– Założę się, że więcej fallicznych deserów – żartuje Mateo.

– Mógłbyś mi oszczędzić freudowskiej psychoanalizy przy spożywaniu ciastek? Zresztą nie mogę wam powiedzieć, czego sobie życzyłem, bo się nie spełni.

Pochłaniam pierwszy kęs kremowo-chrupiącej włoskiej cudowności. Falliczne czy nie, są zbyt pyszne, żeby je marnować.

– Daj spokój, nie możesz być taki przesądny. A co, jeśli pomożemy ci spełnić to życzenie? Co jeśli wszechświat posłał nas, totalnie zajebistych najlepszych przyjaciół, żebyśmy stali się twoimi SŻ? – Avery uwielbia posługiwać się żartobliwymi akronimami i właśnie przeszła do swojej mądro-doradczej fazy zjazdu, którą kocham, chociaż nigdy się do tego nie przyznam.

– Niech zgadnę, sentymentalnymi żabnicami? – podsuwam, również żartobliwie.

– Raczej spełniaczami życzeń, głuptasie!

– Bycie spełniaczem życzeń brzmi strasznie męcząco – jęczy Mateo. – Nie mogę po prostu dać ci buzi i tyle?

Serce mi przyspiesza, ale tylko na moment.

– Nie, dzięki. Nie trzeba.

Sięgam po szklankę wody, którą przyniosła mi Avery, bo muszę przełknąć okruchy cannoli oraz własną dumę. Na pierwszym roku myślałem o pocałowaniu Mateo. Dużo. To było, zanim wyszedłem z szafy, ale już po tym, jak zostaliśmy przydzieleni do tego samego mieszkania i bardzo się zaprzyjaźniliśmy.

Teraz nasza przyjaźń zbyt się scementowała, a on za dużo wie. Czar prysł. I dobrze. Mówię serio. Tyle że wciąż przechowuję szkic maila do niego w specjalnym folderze na koncie Google. To mój folder z prawie-pocałunkami sprzed coming outu (sprytnie zatytułowany „Nie wchodzić! Pornosy z mackami!”).

Tam właśnie przelałem wszystkie źle ulokowane uczucia, zanim zorientowałem się, że jestem queerem. Zanim zatrzymałem się, padłem i wyturlałem z szafy jako gej. Chociaż sam nie wiem, czy wciąż się tak identyfikuję.

W folderze są w sumie cztery niewysłane wiadomości. Nie myślałem o nich przez ostatnie pół roku.

– Nie ma nikogo z naszego liceum, kogo chciałbyś pocałować? – pyta Avery, bez celu scrollując media społecznościowe, z okruszkami cannolo wciąż rozsypanymi na piersi.

Na afiszu sprzed kilku minut wyświetlam w myślach dwa nazwiska, ale je ignoruję. A raczej próbuję je zignorować. Mimo olbrzymich starań jedno z nich rośnie jednak i jaśnieje tym bardziej, im bardziej usiłuję wyłączyć ekran.

– Moment! – wykrzykuje Avery, jakby też widziała podświetlone litery. – A co z Derickiem? Wiem, że jesteś starym prykiem, który już nie bywa na portalach społecznościowych, ale widziałam, że wyoutował się na drugim roku. W szkole miałeś obsesję na jego punkcie. Myślisz, że wróci do domu na lato?

Derick Haverford. Jego maturalne zdjęcie w purpurowo-czarnym birecie i todze pojawia się na parodii pin-upowego plakatu pod wielkim afiszem. To samo zdjęcie, w które po skończeniu szkoły wpatrywałem się pod kołdrą, przyświecając sobie telefonem. Zdjęcie, wokół którego czerwonym długopisem rysowałem kształtne serduszka przed fatalnym wieczorem spalonego prawie-pocałunku. „Chory z miłości” nawet w połowie nie oddaje stanu, w jakim się znajdowałem.

Nie mam wątpliwości, że przyjedzie do domu na lato, bo jego ojciec jest inwestorem i współwłaścicielem firmy przewozowej Any Weather Transportation, która obsługuje linie autobusowe między Filadelfią i Nowym Jorkiem. Jeśli korzystasz z transportu publicznego, żeby dojechać do pracy lub w celach rozrywkowych, z pewnością kojarzysz firmę przewozową Any Weather i twarz lekko posiwiałego mężczyzny z lokalnych kampanii reklamowych.

Jestem ciekaw, czy Derick będzie tak wyglądał jako poważny dorosły człowiek.

Jestem ciekaw, czy on też czasem o mnie myśli.

– Zghostował mnie, nie pamiętasz?

Czy to się nadal zalicza jako ghosting, kiedy jest się tylko parą przyjaciół, którzy raz prawie się pocałowali? Może to ghoulowanie, zombiakowanie albo poltergeistowanie? Ta z opcji, która najbardziej przeraża i najrzadziej krzyczy „łuu!”.

– Och – Avery bawi się pasemkiem włosów, unikając mojego wzroku. – Racja.

– Za ghosting powinna grozić kara śmierci – mówi Mateo, z prędkością światła pisząc coś na telefonie. Podnosi wzrok i zauważa nasze zatroskane miny. – Co? Ech, no dobrze. To chociaż publiczne wybatożenie.

– Publiczne wybatożenie? Chciałbyś – droczy się z nim Avery. Mateo to dumny kinkster, za co go kochamy.

Chociaż bardzo bym chciał ukarać Dericka za rzucenie w kąt cudownej rocznej przyjaźni na rzecz zmienianych jak rękawiczki chłopaków z bractwa studenckiego i pozwolenie na to, żeby nasza więź przekształciła się w emocjonalne uzależnienie, nie mogę wiele zrobić. Jest jak jest. Na zawsze pozostanę jego „może”. On na zawsze pozostanie moim „prawie”.

– Derick należy do przeszłości – wzdycham, nie pozostawiając żadnych wątpliwości. – Może spotkam kogoś w pracy. W sumie zawsze miałem taką fantazję. Poczuć chemię z kinomanem, który ma taki sam gust jak ja. Serio, to miejsce jest moją jedyną nadzieją. Przez całe lato będę przykuty do Wileya. Robię wszystko, żeby uchronić kino przed zamknięciem.

Mój szef Earl nigdy nie przyznałby, że kino ma problemy finansowe, ale jak mogłoby ich nie mieć, skoro co sekundę pojawia się kolejna platforma streamingowa?

– Chcę mieć pewne zatrudnienie. Studenckie kredyty same się nie spłacą – dodaję.

– Wiem, że dopiero awansowałeś, ale chyba nie myślisz o pozostaniu tam dłużej niż do końca lata? Będziemy już dorośli i powinniśmy mieć, no wiesz, poważną robotę.

– Co za wnikliwość – przewracam oczami w kierunku Avery. – A niby w jaki sposób Wiley nie jest, no wiesz, poważną robotą?

Wzrusza ramionami, jeszcze głębiej zapadając się w poduszki leżące na kanapie.

– To znaczy, oczywiście nie chcę, żeby kino się zamknęło czy coś. Pracujemy tam razem od liceum. To nasze szczególne miejsce. Zrobię wszystko, żeby ten sezon był świetny, ale zamierzam jak najszybciej szukać pracy na pełen etat. Earl za dobrze nie płaci.

– Nie płaci? – wtrąca Mateo. – Jak to się stało, że dałem wam się namówić na tę robotę?

– Bo niby twoja gaża w teatrze letnim Rosevale byłaby dużo wyższa? – odcina się Avery.

Mateo, po koszmarnym zamieszaniu z castingiem, w wyniku którego nie dostał roli Bobby’ego w musicalu _Company_, musiał się zmierzyć z prawdziwym wyborem Zofii między obsługą stolików u rodziców, w filipińskiej restauracji fusion na Brooklynie, a dołączeniem do nas w krainie sezonowego kina i zarobieniem trochę grosza.

– Tam przynajmniej płaciliby mi brawami.

Avery posyła w jego stronę okruszek.

Nawet nie zamierzam rozważyć jej sugestii. Myśl o pozostawieniu Wileya wywołuje u mnie wysypkę. Mam tę robotę zakodowaną w genach. To z jej powodu studiuję filmoznawstwo. Większość ludzi składa się w sześćdziesięciu procentach z wody, ale przysięgam, że ja składam się już w sześćdziesięciu procentach z coli z nalewaka.

– Czas na mnie – mówię. Nie mogę dłużej tak siedzieć, mierząc się z niepewnymi uczuciami. – Dobranoc, kochani.

– Już do łóżka? – pyta Avery, wzdychając teatralnie. Wie, że udaję zmęczenie.

Mateo podrywa się, kurczowo trzymając telefon w pomalowanych na bursztyn szponach.

– Wygląda na to, że moja noc dopiero się rozpoczyna.

Odwraca ekran w naszą stronę. Klubowa toaleta najwyraźniej zrobiła swoje. Przystojny czarnoskóry chłopak o okrągłej twarzy i z ogoloną głową, którego kojarzę jako studenta pierwszego roku w instytucie gender studies, wysłał na numer Mateo selfie z załączoną wiadomością:

Nwm kim jesteś, ale zrobiłeś sobie bdb reklamę

Może to nie sonet Szekspira, ale nie mam wątpliwości, że Mateo jest zachwycony. Odpisuje w zawrotnym tempie.

– Widzę się z nim w ogrodach biblioteki za dziesięć minut.

Biblioteczne ogrody stanowią jedyne miejsce na kampusie, którego regularnie nie patroluje ochrona. Jeśli stanie się we właściwym miejscu, można uniknąć wzroku kamer. W każdą noc weekendu da się napotkać między różanymi krzewami i pergolami co najmniej osiem par na różnych etapach gry wstępnej.

Jeśli to jeszcze nie jest boleśnie oczywiste, nigdy tam nie byłem. I nigdy nie pójdę. Tak naprawdę nigdy nie miałem ochoty.

– Uwierzysz, że lustro podziałało? Przecież nigdy nie działa – rozpływa się Mateo.

– Magia WDL – stwierdza Avery, wymownie stukając mnie w pierś. – Wychodzenia. Do. Ludzi.

– TBH nie miałbym nic przeciwko WDL z ładnym chłopcem, ale ZTCP jak na razie z miłością idzie mi raczej kiepsko – odburkuję, wygrywając z Avery w jej ulubioną grę.

– To zrób jak celebryci w aplikacji do notatek i ZN. – Po aversku: „zmień narrację”.

– Jeszcze rozchodniaczek – mówi Mateo, zdejmując butlę waniliowej wódki z honorowego miejsca na szczycie pożółkłej lodówki.

Wciąż jestem podpity po żurawinowych drinkach z klubu, ale biorę kieliszek w osiołki, który przywiozłem z wycieczki do Dublina. Mateo leje szczodrze, ale zawsze rozlewa. Dostanę maksymalnie trzy czwarte shota. Nie będzie źle.

– Wszystkiego najlepszego, słonko. Niech dwadzieścia dwa szczęście ci da!

– Sam to wymyśliłeś? – pyta osłupiała Avery.

– Nie jesteś tu jedyną poetką i dobrze o tym wiesz! – Mateo wysuwa biodro, przyjmując pozę supermodela.

Stukamy się kieliszkami. Chórem recytujemy nasz rubaszny irlandzki toast:

– Pijmy za was, pijmy za mnie, nasza przyjaźń niech nie słabnie, gdy niezgoda nas dopadnie, chuj wam w dupę, pijmy za mnie!

Łyk alkoholowej rozkoszy ostro pali mnie w przełyku. Zaczęło mi dźwięczeć w uszach, jakby dzwony obwieszczały nowy początek. Ale początek czego?

– Papatki! – Mateo łapie klucze, kurtkę i legitymację studencką. Drzwi zamykają się za nim z głośnym trzaskiem.

Avery znów scrolluje, więc wymykam się, jeszcze bardziej pijany, do sypialni. Dekoracyjne lampki wciąż świecą, oświetlając kolekcję filmowych plakatów od _Casablanki_ po _Czarnoksiężnika z Oz_. Mam nawet trochę nowszych, na przykład _Lady Bird_ i _Moonlight_. Zwykle w otoczeniu filmowych gadżetów czuję się swojsko, ale z jakiegoś powodu dzisiaj, po drugiej stronie dwudziestki dwójki, nagle jestem zagubiony.

To chyba ta cała dyskusja na temat mojego niedorozwiniętego życia uczuciowego i niejasne, ledwo zarysowane postanowienie. Już na samą myśl rzucam się do laptopa, żeby odblokować folder z mackowym porno. Chwilę później rozczulam się już nad każdym słowem i zdaniem zapisanej na elektronicznym papierze ckliwej prozy, upamiętniającej pierwsze pocałunki, które nigdy nie nastąpiły.

„Drogi Dericku…”

„Drogi Mateo…”

„Drogi Cole’u…”

„Drogi Alfie…”

„Czy pamiętasz tę noc, gdy…”

„Gdyby tylko tata przyszedł pięć minut później…”

„Wiem już od Halloween…”

Im dłużej czytam, tym cięższe robią się moje powieki i tym bardziej wyrazy zlewają się na ekranie. Mimo że niebieskie światło podobno działa jak stymulant, nie mogę pokonać zamglenia umysłu i opadającej głowy. I właśnie wtedy pijacki pomysł pojawia się jak dymek w komiksie: „Wyślij je. Wyzywam cię!”.

To zły pomysł z wielu różnych powodów, ale główny bohater, który wybiera się na pocałunkową misję, potrzebuje ekranowego partnera, no nie? Mój mózg nie rejestruje tego, co robią palce. Po jakiejś godzinie, zatopiony w powodzi uczuć, ściągam okulary w podrabianych oprawkach, kładę głowę na blacie i tracę świadomość przy akompaniamencie łagodnie świszczących sygnałów wysyłania wiadomości.ROZDZIAŁ 7

Chevrolet bez problemu radzi sobie z kamienistym podjazdem. Solidny używany samochód, który daje się dobrze prowadzić nawet nerwowemu kierowcy, ma niezaprzeczalne zalety. W tym momencie mikroskopijny batalion strzela z armat prosto w moje organy wewnętrzne. Częściowo dlatego, że to ryzykowne przedsięwzięcie, a częściowo dlatego, że nie dają mi spokoju wiadomości od Dericka. Wciąż nie mogę zmusić się do napisania odpowiedzi.

Zdobyłem się na odwagę i postanowiłem zapukać do drzwi Alice Kelly. Po koszmarnym pierwszym weekendzie w kinie muszę przynieść Earlowi dobre wiadomości. Zamierzam za wszelką cenę zmienić ten porażkowóz w pociąg do sukcesu.

To moja jedyna szansa na dotarcie do Alice. Jej adres jest powszechnie znany. Jeśli każe mi odejść, odejdę. Nie zamierzam wylądować w areszcie za wtargnięcie na teren prywatny. Mam jednak nadzieję, że reżyserka dostrzeże we mnie dobro i pozwoli mi zostać.

Choć jest środek dnia, im dalej się zapuszczam, tym bardziej niepokojące staje się otoczenie. Mijam puste pastwiska, porąbane płoty i porzucone traktory, poprzewracane, ale jakimś cudem z nadal kręcącymi się kołami. Na zakręcie samotne widły niewytłumaczalnie wystają z trawy.

To idealna sceneria do współczesnego horroru. Samotna rozwódka wścieka się, zwabia do domu młodego chłopaka, trzyma go w piwnicy i torturuje na przeróżne sposoby za pomocą sprzętów kuchennych. Tak tylko zakładam. Nie trawię horrorów poza Hitchcockiem i del Toro, a w zasięgu wzroku nie ma ptactwa ani ziemnowodnych humanoidów, co dobrze wróży.

Liczba tabliczek „uwaga, zły pies!” po drodze trochę mnie jednak martwi. Naliczyłem siedem wciąż stojących i jedną leżącą na ziemi, ale teraz nie ma już odwrotu. Brakuje miejsca, żebym zawrócił. A poza tym przybyłem z misją. Włożyłem na tę okazję spodnie od garnituru.

W oddali podupadły wiejski dom odcina się od nieba białym spadzistym dachem i sidingiem, który aż się prosi o myjkę ciśnieniową. Układ frontowych okien przywodzi na myśl przerażającą twarz. Przechodzi mnie dreszcz.

Przerośnięta trawa i niebezpiecznie porozrzucane gałęzie sprawiają, że trudno mi wybrać miejsce do parkowania. Przy schodach stoi ciężarówka, której na pewno nikt w ostatnich latach nie używał, wnioskując po zastałych śladach opon i kołach poprzerastanych zielskiem. Zatrzymuję się za nią, wciskam się między wiatrowskaz, który musiał spaść z dachu, a coś, co chyba jest rozmontowanym motocyklem.

Przystaję przed schodkami prowadzącymi na ganek. Składają się z poluzowanych desek, więc pokonuję je jednym długim krokiem, od którego prawie pęka mi szew w kroku. Przy drzwiach nie widać dzwonka, dlatego zbieram się na odwagę i pukam tuż poniżej dziewiątej tabliczki z napisem „UWAGA: PSY STRÓŻUJĄCE”.

Nikt nie odpowiada. Nikt nie szczeka. Dziwne.

Pukam jeszcze raz, tym razem mocniej.

Nadal nic.

Ostrożnie przechodzę na drugą stronę ganku, gdzie stoi krzesło na biegunach w stanie całkowitego rozkładu. Wszystkie okna są zasłonięte, więc nie mogę zajrzeć do środka. Modlę się, żeby gdzieś za drzwiami te psy z tabliczek nie ucztowały właśnie na gnijących zwłokach Alice.

Już mam zajrzeć za róg budynku, gdy wiatr wprawia krzesło w skrzypiący ruch.

– Bu! – Wiedźmi głos miesza się z moim wysokim wrzaskiem.

Podskakuję pod daszek, bo dostrzegam stojącą za ekranem z siatki starszą kobietę z burzą siwych strąków. Twarz wykrzywia jej przekorny uśmiech. Kobieta ma na sobie zbyt duży rozpinany sweter i okulary teleskopowe w okrągłych oprawkach.

– Kurde, przestraszyła mnie pani – sapię.

– Uważaj na słowa, chłopcze! Bo zaraz ci wyszoruję buzię mydłem. Ze wzrokiem u mnie coraz gorzej, ale słuch mam jak nietoperz.

Ma głos palaczki. Pewnie wpadła w nałóg, gdy papierosy kojarzyły się jeszcze z hollywoodzkim sznytem. Gdy odsuwa ekran, mogę dokładnie się przyjrzeć jej długim, powykręcanym paznokciom. Może rzeczywiście jest wiedźmą i znajdujemy się w nowej wersji znanej baśni, a nie w horrorze.

Zupełnie nie przypomina wypielęgnowanej kobiety z idealnymi kośćmi policzkowymi, którą znam ze zdjęcia promocyjnego z lat siedemdziesiątych, ale i tak ją rozpoznaję.

– Przepraszam, pani Kelly.

Po chwili milczenia kobieta podejmuje:

– Wszyscy agenci nieruchomości są tacy sami. Banda niewychowanych tchórzy.

– S…słucham? – jąkam się.

Ukradkiem rzucam okiem na swój strój i zdaję sobie sprawę, że rzeczywiście wyglądam trochę jak agent nieruchomości: koszula z kołnierzykiem, marynarka, chociaż mamy czerwiec i jestem cały spocony, a do tego jedyna muszka, jaką posiadam, z żółtym popcornowym motywem. Biorąc pod uwagę jej okulary, na pewno nie jest w stanie dostrzec wszystkich szczegółów.

– Przyszedłeś wycenić nieruchomość, tak? – pyta, wchodząc z powrotem do domu i zapraszając mnie gestem do środka.

Waham się tylko przez moment. Czuję się nie w porządku, wykorzystując starszą kobietę z zaburzeniami pamięci, ale to moja szansa. Przecież jej nie wyzyskuję, prawda? Tylko wrabiam ją w coś, na czym skorzysta. Psikus, który prowadzi do cukierka. A cukierkiem będzie jej powrót do filmowego światka! Wejdę tylko do środka, dam jej chwilę, by mnie poznała, potem się do wszystkiego przyznam i zrobię, co w mojej mocy, żeby ją do siebie przekonać. Nic trudnego.

Tak czy inaczej, tego domu do wyceny nie zostało zbyt wiele. Wszystko jest w ruinie. Każdy kolejny krok stawiam z lękiem, że załamie się pode mną podłoga.

Posłusznie drepczę za Alice. Nie zamyka drzwi ani na zamek, ani klamką, a napomykanie o tym wydaje mi się niegrzeczne, więc ostrożnie dociskam skrzydło, gdy kobieta sunie w głąb budynku. W którymś z pokoi w telewizji leci powtórka _The Mary Tyler Moore Show_. Rozpoznaję serial po nosowym głosie Rhondy i charakterystycznym śmiechu publiczności.

W wejściu do kuchni prawie obijam sobie głowę o poluzowaną listwę. Linoleum na podłodze jest całe porysowane, a szafki wcale nie mają się lepiej. Alice, której najwyraźniej to nie przeszkadza, otwiera drzwiczki bez klamki i trzy razy przekręca kurek kuchenki, zanim zapala się fajerka. Nie wiem, czy mam stać, czy usiąść, więc w końcu opieram się o blat.

– Ma pani uroczy…

– Nie kłam, chłopcze. Pochlebstwa są dla głupców – ucina.

Myślę o przemówieniu, które sobie przygotowałem. Składa się prawie wyłącznie z komplementów na temat tego, jak bardzo wyprzedziła swój czas. Ta kobieta najprawdopodobniej naplułaby mi w twarz, gdybym powiedział jej coś z tych rzeczy.

– Siadaj. Stresujesz mnie.

Robię, co mi każe. Stół jest dziełem innej epoki: srebrne obramowanie i jasnoróżowy blat. To jedyny przedmiot, który sprawia wrażenie aż za dobrze utrzymanego. Na środku leży stosik podkładek pod szklanki, a serwetki znajdują się w dekoracyjnym serwetniku. Alice stawia dwa ukruszone spodki i kruche filiżanki jak z domku dla lalek.

– Mam nadzieję, że lubisz bezkofeinową, bo nic innego nie mam.

– Bezkofeinowa jest w porządku. Dziękuję bardzo.

Torebka zajmuje pół filiżanki, nie pozostawiając wiele miejsca na wrzątek. Widać, że Alice nie jest przyzwyczajona do przyjmowania gości.

– Muszę tylko powiedzieć, że tak naprawdę nie jestem…

Gwizdek czajnika zagłusza moje wyznanie.

W pomieszczeniu czuć silny zapach psiej karmy, ale, co ciekawe, nie widać ani jednej miski. Właścicielom zwierząt zwykle towarzyszy nieustanne dzwonienie adresówek o obroże i tupot małych łapek. Gdyby nie gotująca się woda, byłoby tu cicho jak makiem zasiał.

– Oprowadziłabym cię, ale chyba sam widzisz, jak to wygląda. – Ogarnia gestem ruderę. – Możesz się sam rozejrzeć, jak skończymy rozmowę. Domyślam się, że zajrzałeś do profilu nieruchomości. Niewiele sobą przedstawia, ale należy do mnie, a ja chcę się jej pozbyć. I to będzie twoje zadanie. – Nie mam pojęcia, jak teraz wybrnąć. – Myślisz, że uda ci się ją sprzedać?

Próbuję dobrać odpowiednie słowo, ale potrafię wydusić tylko to najbardziej niewłaściwe.

– Nie.

– Nie? To co tu robisz?

– Nie, przepraszam. Nie o to mi chodziło.

– To o co ci chodziło? – pyta Alice, powoli tracąc cierpliwość.

Ta kobieta się nie patyczkuje. Zsuwam marynarkę z ramion, żeby odsłonić szyję. Oczywiście nie ma tu klimatyzacji (jak ona wytrzymuje w tym swetrze?), a ze stresu robi mi się jeszcze goręcej. Nigdy nie radziłem sobie pod presją.

– O to, że nie jestem agentem nieruchomości.

Jak dobrze to wreszcie powiedzieć. Żaden ze mnie aktor. Nawet gdybym chciał, nie udałoby mi się tu zagrać oscarowej roli.

– To znaczy nie jesteś licencjonowanym agentem?

– Nie, w ogóle nie jestem agentem.

Jej oczy zwężają się powoli jak zasuwane żaluzje.

– To czemu jesteś tak ubrany?

– Chciałem ładnie wyglądać – przyznaję.

– Dla kogo?

– Dla pani.

– Dla mnie?! – wykrzykuje Alice. – Doceniam starania, ale jesteś dla mnie ździebko za młody.

– Słucham? – Zajmuje mi chwilę, zanim się orientuję, że to żart. – O nie, nie to miałem na myśli. Przepraszam. Możemy zacząć od początku? Chyba nie do końca nam wyszło.

Wstaję i wyciągam do niej rękę, ale ona z impetem uderza dłonią w blat i odskakuje.

W trzech susach dopada zlewu, cieknącego nieprzerwanie, od kiedy napełniała czajnik. „Kap, kap” kranu przyspiesza w tym samym rytmie, co mój puls.

– Czyli myślisz, że jestem idiotką, tak? Myślałeś, że zamydlisz mi oczy? – Jej głos przeszedł w donośne grzmienie.

– Nie, pani Kelly. Strasznie przepraszam.

– Myślałeś, że możesz żerować na małej, biednej staruszce?

Alice sięga na górną półkę. To ten moment filmu, kiedy wyciąga pistolet z sekretnej kryjówki i zmienia się w Clinta Eastwooda: „won z mojego trawnika!”. Broni swojej własności. Wiedziałem, że to zły pomysł. Mam nadzieję, że będzie na tyle miła, żeby wypalić strzał ostrzegawczy. Chociaż z takimi oczami może nie wycelować.

– Nie chciałem sprawić kłopotu.

Jej ruchy stają się gorączkowe.

Wstaję.

– Już mnie tu nie ma.

Na blat opada z hukiem pudełko. Alice otwiera je, ale nie mogę dostrzec zawartości. Robi się gorąco, więc zaczynam się szybko wycofywać. Z tak odizolowanego od świata miejsca nikt nie usłyszy wołania o pomoc.

– Jeszcze raz przepraszam!

_Pssyt. Trzask. Chrup._

Że co?

Odwraca się, a ja widzę, że przegryza sobie migdałowe biscotto oblane gorzką czekoladą. Okruszki spadają na kołnierz jej swetra, wpadając w oczka ciemnozielonej dzianiny. Nie wiem, czy mam się śmiać, czy płakać. Na Boga, naoglądałem się za dużo filmów.

Napięcie opada, a po uśmiechu samozadowolenia na jej cienkich, bladych wargach orientuję się, że przez cały czas stroiła sobie ze mnie żarty. Kobieta może i wyjdzie z Hollywood, ale najwyraźniej holywoodzki dramatyzm nigdy nie wyjdzie z kobiety.

– Poczęstowałabym cię, ale jakoś nagle przeszła mi gościnność. – Podczas artykulacji spółgłosek szczelinowych sowicie opluwa mnie okruchami ciastka i śliną.

Serce wciąż mi wali. Nawet nie jestem w stanie na nią spojrzeć.

– Mam nadzieję, że pani nie rozzłościłem.

– Nie pochlebiaj sobie. To ten dom, to miasteczko mnie wkurza. A ty? Nawet cię nie znam. Jakim cudem mógłbyś mnie rozzłościć? – Wraca do stołu.

– Wciąż mogę sobie iść, jeśli…

– Nie. Siadaj.

Z powrotem opadam na krzesło.

– Jestem bardzo ciekawa, czego ode mnie chcesz, skoro już się pofatygowałeś i nakłamałeś, żebym wpuściła cię do środka. – Nie przerywając kontaktu wzrokowego, pociąga łyk herbaty. Ja parzę się w język. – Kim jesteś i o co ci chodzi? Jeśli przyszedłeś, żeby mnie okraść, nie mam nic wartościowego, a jeśli masz zamiar mnie zabić, no cóż, nie będę się szczególnie bronić, więc pewnie odbierze ci to trochę frajdy.

– O nie! Ani jedno, ani drugie. Nie przyszedłem tu z takimi zamiarami. – Prostuję się jak Earl, kiedy rozmawia z innymi ludźmi z branży. – Ja, hm, przepraszam. Nazywam się Wren Roland. Jestem asystentem menedżera… Właściwie jestem już prawdziwym menedżerem w Kinie Samochodowym Wileya i przyszedłem prosić o pozwolenie na zorganizowanie premiery pani filmu _Naostrzone zęby_, która miała się odbyć w 1978 roku.

Odpowiada mi nie tyle śmiech, ile raczej wilcze wycie.

– Nie przepadam za żartami, ale ty jesteś naprawdę pocieszny.

– Och, ale to nie żart. Mówię poważnie.

Wstrząsa nią ostatni wybuch śmiechu, aż w końcu się uspokaja.

– Hm, no dobrze, skoro tak… Nie.

Wstaje i ze spodkiem w dłoni kieruje się do wyjścia z pomieszczenia. Nawet nie zamierza mnie wysłuchać? Naprawdę zostawi obcego siedzącego w jej własnej kuchni? Nie poddam się tak łatwo. Idę za nią, ale bez deptania po piętach. Nie chcę, żeby czuła się zagrożona.

– Czemu kochała pani filmy? – pytam z nadzieją na dotarcie do jakiejś drzemiącej w niej fanatyczki.

Zwalnia, ale się nie odwraca.

– Dlaczego ludzie kochają filmy? Ucieczka, fantazja, emocje, katharsis. Bez wątpienia nie przyszedłeś tu wypytywać mnie o dawno miniony okres mojego życia. Chcesz pozwolenia? Nie ma mowy.

– Nie jest pani ani trochę otwarta na ten pomysł?

Krople deszczu zaczynają uderzać o okna za nią, niewielkie i ciche. Chmury, z których spadają, powodują, że wnętrze domu staje się jeszcze bardziej szare.

– Ani trochę. Nawet nie pamiętam tamtej dziewczyny o jasnym spojrzeniu, która zrobiła film. Nie wiem, co sobie wtedy myślałam.

Przez jej twarz przetacza się fala nostalgii, przeistaczając policzki w zatopione doliny. Alice odpływa do salonu, skąd dobiega hałas telewizora.

– Nigdy nie była pani u Wileya? – pytam.

Jak wampir nie odważam się przekroczyć progu bez zaproszenia, co oznacza, że mogę czekać i do jutra. Dla bezpieczeństwa pozostaję w korytarzu.

– Oczywiście, że byłam. To sława Willow Valley. Mieszkam tu wystarczająco długo, żebym zdążyła wpaść tam raz czy dwieście.

– A co, jeśli pani powiem, że tej sławie grozi śmierć? Chcę wskrzesić pani dzieło, żeby ściągnąć na kino uwagę i pomóc je ratować.

Jej wąskie nozdrza rozszerzają się.

– Wskrzesić? Skąd takie słowo?

– Przeczytałem je w wywiadzie, którego udzieliła pani dla „Magazynu Kinomana”. Tak opisała pani swój film: wskrzeszenie starej rany ujętej w postać zombie. Napisałem na jego temat pracę dyplomową. Nie jestem jakimś dzieciakiem proszącym o przysługę. Naprawdę interesuje mnie stworzenie na nowo małego fragmentu historii kina, żeby miasteczko zachowało jedno ze swoich najcenniejszych miejsc. Wycofała pani film z dystrybucji i odwołała premierę w Willow Valley, pierwszą, której mieszkańcy mogliby być świadkami. Jeśli uda mi się do tego doprowadzić, to…

– Starczy tego! – rozkazuje Alice.

Pułapka zastawiona.

Jej kapcie skrzypią na drewnianej podłodze, gdy idzie w stronę kominka. Zdejmuje z niego pudełko i odwraca się do mnie z przepraszającą miną. To, co trzyma, wygląda jak dekoracyjna szkatułka na biżuterię, jednak w środku znajdują się pieczołowicie zachowane i podpisane wycinki z gazet. Alice wręcza mi egzemplarz „Magazynu Kinomana”.

– Od wieków o tym nie myślałam – wyznaje.

W kącikach ciemnych oczu pojawiają się łzy. To pierwsza oznaka kruchości pod tą szorstką fasadą. Cienie pod oczami opowiadają historię walki, o której chciałbym usłyszeć więcej.

Mylnie uznaję jej gest za ofertę i wyciągam dłonie po pudełko. Alice zamyka je tak szybko, że niemal przytrzaskuje mi palce.

– Chcesz dostać te materiały i mój film? Będziesz musiał sobie na to zapracować. Od lat próbuję sprzedać ten piekielny dom. Nie mogę uprawiać ziemi. Nikt nie chce wykonywać brudnej roboty. Każdy prawdziwy agent nieruchomości mówi, że to miejsce to studnia bez dna. Nie żebym miała im to za złe. – Obejmuje szkatułkę, trzymając ją przy piersi. – Jeśli wpadniesz tu kilka razy w tygodniu i odnowisz dom, żebym mogła go sprzedać, poważnie się zastanowię nad udzieleniem ci pozwolenia na wyświetlenie filmu.

– O, wow. Hmm, nie znam się za bardzo na renowacji wnętrz.

Czy oglądanie powtórek _Pokochaj lub sprzedaj_ z mamą i Claire liczy się jako doświadczenie?

Obrzuca mnie spojrzeniem.

– Zdążyłam się domyślić, ale ufam, że jesteś wystarczająco młody, żeby się nauczyć. Czy tak?

– Tak – potwierdzam bez wahania.

Zbyt wiele mam do stracenia. Nie mogę ryzykować, że przez moją ślamazarność i niezdecydowanie zrezygnuje z poważnego zastanowienia się. Nie zamierzam pozwolić nerwom na zepsucie mi tej możliwości. Następnym razem przyjdę w kombinezonie i obuwiu ochronnym, jeśli Alice sobie tego życzy.

– Tak, pomogę, jak tylko mogę. Tak.

Mój uśmiech nie robi na niej wrażenia.

– Ale ja nie mówię „tak”. Słyszysz? Mówię „może”. „Może”, które zależy od tego, jak się sprawisz.

Optymizm bąbelkuje we mnie jak cola. „Może” jest lepsze niż kategoryczne „nie”. To więcej niż to, na co mogłem liczyć tydzień temu. Alice wyprowadza mnie tą samą drogą, którą wszedłem. Ekscytacja nie pozwala mi zamilknąć.

– Dziękuję, pani Kelly. Dziękuję. Nie pożałuje pani.

Uśmiecha się cynicznie.

– Ja może nie. – Rechocze krótko. – Ale ty możesz.

Drzwi zatrzaskują mi się przed nosem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: