- W empik go
Nic się nie dzieje - ebook
Nic się nie dzieje - ebook
Ta historia miała się więcej nie powtórzyć. Jednak życie w wiecznie uśpionych miasteczkach jest jak mecze reprezentacji narodowej na kolejnych mundialach: wielkie nadzieje kończą się szybkim powrotem do domu. Mieszkańcom Odchylic najlepiej udają się właśnie powroty. Wracają do tamtych dni, do wiecznie pijanych mężów i dziewczyn, z którymi im nie wyszło. Do tych samych miejsc, aby popełniać te same błędy.
Miłość wypaliła się dawno, dawno temu. Teraz palą się tylko papierosy. Można by zapłakać nad niespełnionymi marzeniami i utonąć w morzu łez, ale morze ma barwę żołądkowej gorzkiej.
Jak zmienić świat, w którym nic się nie dzieje? W takim świecie gwałtowne przebudzenia przychodzą w najmniej spodziewanym momencie, a dla mieszkańców tego miasteczka mogą oznaczać ostatni cień nadziei. Albo nagłą śmierć.
„Wiesiek był sobą, a Jadwiga nie miała łatwo. Nowa książka Krystiana Janika to wiwisekcja polskiego męża. Czasem śmieszna, czasem straszna, ale na końcu przybliża nam obraz samego siebie. Bo ci, co nie ryzykują, są jak Wiesiek. Polecam”.
Konrad Aksinowicz, reżyser, twórca filmu „Powrót do tamtych dni”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67654-02-9 |
Rozmiar pliku: | 842 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiesiek to jest jednak świnia. Niepotrzebnie ja mu wtedy wybaczyłam. Oj, niepotrzebnie. Zabrał mnie na koncert Maryli i strasznie mi tym zaimponował. A ja wiedziałam, że bezinteresownie tego nie zrobił. Chciał tylko załagodzić sytuację, ale i tak draniowi przebaczyłam wszystkie krzywdy. Wielu upokorzeń doznałam tamtego lata. Wszystko przez te ich mecze na tych światowych mistrzostwach. I przez tego cymbała z zakazaną mordą, co go Dominik, syn mój ukochany, do nas na grilla zaprosił. Wieśkowi od razu świnia przypadła do gustu, bo do kieliszka chłopak miał ciągotki takie same jak mój ślubny. Codziennie razem żłopali wódkę i piwsko. Patrzyłam na to i prosiłam Najświętszą Panienkę, żeby zesłała na nich jakąś karę, żeby im te alkohole w wodę święconą poprzemieniała albo żeby się chociaż diabły bezbożne w gacie posrały. Jednak Najświętsza Panienka nie była mi przychylna.
Od tamtych szkaradnych dni minął okrąglutki rok. Dużo o tym wszystkim myślałam i w końcu doszłam do wniosku, że Najświętsza Panienka poddawała mnie wtedy próbie. Próbie najwyższej, bo postawiła naprzeciwko mnie samego antychrysta. Do dzisiaj skóra mi się na karku jeży, jak sobie przypomnę tę jego zakazaną mordę i ten jego złowieszczy śmiech, jak opowiadał sprośności o chuju i dupie. Okrutnie się bałam o naszą rodzinę i nasz porządny polski dom, a najbardziej o Dorotkę, moją młodszą córkę. Obserwowałam, jak świnia oko na niej zawiesza. Nie dziwiło mnie to wcale, bo dziewczyna z niej niczego sobie, ale nie dla psa kiełbasa! Wzięłam ją pod swe matczyne skrzydła i uchroniłam przed degeneratem.
Jednak nie było tak kolorowo, przecież ten zakichany Tomeczek mojemu synusiowi zęby na przedzie wybił. Dominiczek po prawdzie nigdy na niego palcem nie pokazał, ale matczyne serce wie, czyja to była sprawka. Bogu dziękować, zostawił diabeł naszą rodzinę w spokoju. I mam nadzieję, że ten czort nigdy nie wróci. Codziennie odmawiam w tej intencji Litanię Loretańską do Najświętszej Maryi Panny i Litanię do Serca Pana Jezusa.
* * *
Lato tamtego pamiętnego roku było suche i gorące. Światowe mistrzostwa w Rosji wygrała Francja, a Wiesiek mniej pił i byłam z niego dumna, że zamiast czteropaku wychyla do kolacji tylko jedno piwo.
– Wiesiek, ty chyba chory jesteś? – zapytałam go pewnego razu.
– Jadziu moja droga, czuję się wyśmienicie! – odpowiedział bez najmniejszego zawahania.
– A ja myślę, że ty jednak chory jesteś, bo po drugie piwko nie idziesz do lodóweczki. Kiełbaskę zjadłeś z ostrą musztardą, to powinno cię podsuszyć. Zawsze takie jedzenie popijałeś w najlepsze. Dwa piwka to był mus.
– Jadziu, obiecałem ci, że spożycie ograniczę, i słowa dotrzymam. Teraz jeszcze piweczko wypiję, bo lipiec jest, ale jak tylko zacznie się sierpień, przerzucę się na bezalkoholowe. Sierpień jest w końcu miesiącem trzeźwości.
Łzy mi w oczach stanęły z tego wzruszenia, że mój Wiesio się przez wzgląd na naszą miłość opamiętał i na drogę trzeźwości wkroczył. Już go miałam pochwalić i rzucić mu się na szyję, ale i ja się opamiętałam. Chłop przez całe życie za kołnierz nie wylewał, więc dlaczego teraz miałby nagle przestać? – takie pytanie sobie zadałam. Łotr chciał mnie udobruchać, ot co. Ale dobre i to. I tak było dużo lepiej niż wcześniej.
Sielanka jednak nie może trwać wiecznie. Skończył się sierpień, miesiąc trzeźwości, i wrócił dawny Wiesiek. Siódmego września, pamiętam doskonale, zaczęła się ta narodowa liga. Mój mężulek wrócił z firmy z dwiema siatkami gorzały i piwa. Dwie połówki żołądkówki z miętą i szesnaście żubrów, czyli po flaszce i osiem piw na głowę, bo razem z Dominiczkiem mieli zasiąść przed telewizorem. W dodatku, jak gdyby nigdy nic, wlazł do kuchni i zażądał skrzydełek i nóżek z kurczaka.
– Wiesiek, przecież obiecałeś, że picia nie będzie – przypomniałam prosiakowi.
– Jadźka, dzisiaj pierwszy mecz reprezentacji pod wodzą Jurka Brzęczka. Trzeba godnie powitać nowego trenera.
I co ja miałam począć? Nasmażyłam im skrzydełek i krótkich nóżek. Zlitowałam się nad nimi, żeby nie pili bez zakąszania, bo znowu wszystko byłoby w chałupie zarzygane.
Prawie przez całą pierwszą połowę czekali na gola i dyskutowali o nowym trenerze. Wiesiek mówił, że trener chujowy, a Dominik mu przytakiwał, jakby nie miał własnego zdania. Ja mu się wcale nie dziwię, bo chłopak jest na ojca utrzymaniu. Wiesiek mu robotę w swojej firmie załatwił i od razu awansował go na majstra. Podobno kilku robotników tym podkurwił. Mówili, że za młody jest na takie stanowisko, do tego bez doświadczenia. Podpowiadali mężusiowi, żeby nasz syneczek zaczął od czegoś na jego poziomie. A co on ma być „przynieś, podaj, pozamiataj”? Z Wieśka może i jest świnia, ale o Dominiczka dba jak o siebie samego, w końcu chłopak kiedyś firmę po nim odziedziczy. A poza tym nie można z własnego dziecka robić pośmiewiska i popychadła. Majster to na początek całkiem dobre stanowisko. Nabierze niebożątko doświadczenia, a potem może go Wiesiek awansuje na członka zarządu.
W końcu doczekali się bramki. Nasi strzelili pierwsi. Wiesiek cmokał i kręcił głową, jakoś nie w smak mu to było. Po głowie się podrapał i wąsem pokręcił, bo przez wakacje wąs dłuższy zapuścił. Strasznie mi się ten jego wąs podobał, bo mi teraz Krzysia Krawczyka przypominał. Dumna byłam, jakżeśmy w sobotę robili rundkę po sklepach. Normalnie, jak ludzie, autem, a nie pekaesem. Wiesiek citroëna nie oszczędzał, wszędzie mnie zabierał – do Delikatesów, do Biedronki, a nawet do Lidla. W kolejce do kasy wszystkie baby się na ten jego wąs gapiły. A on się na żadną lafiryndę nie popatrzył, po prostu nie ten sam chłop co kiedyś. Elegancki, szarmancki, przystojny i o rodzinę dbający. A jak mi raz zaśpiewał: „Przemierzyłem cały świat od Las Vegas po Krym”, to tak mi się w głowie zakręciło, że prawie zemdlałam. Jezusie Nazareński, lato było przepiękne!
Panie Boże, szkoda, że jesienią wszystko wróciło do normy. Mecze się zaczęły i z Wieśka wyszło zwierzę. Długo wytrzymał, nie powiem, ale co z tego? Na stole znowu stała wódka, a w lodówce chłodziło się piwko. Do tego papieroski, bo wódka lubi dym, i głupkowate przyśpiewki. Najbardziej nie lubiłam tej o Lewandowskim. Dziwię się Krzysiowi Krawczykowi, że coś takiego zaśpiewał, oj, dziwię się. Taka kariera, takie prześliczne piosenki, a na koniec coś takiego. O miłości, Krzysiu mój, o miłości śpiewaj, a nie o jakimś Lewandowskim! Ale chłopom się ta piosenka podobała i zawsze na meczach Polaków ją śpiewali. Tym razem jednak było inaczej.
Wiesiek wstał z fotela, machnął ręką i wyszedł przed chałupę na cygareta. Zabroniłam mu kopcić na pokojach i teraz za każdym razem leci na pole. Mnie normalnie zamurowało, bo on zawsze polskiej drużynie kibicował i z każdego strzelonego gola cieszył się jak świnia w gnojowicy. Pomyślałam, że Dominiczka podpytam, może niebożątko coś wie i wypowie się w tym temacie. Jednak nie chciał nic powiedzieć, małomówny się zrobił od czasu tego mordobicia. A nie powinien, bo w sumie na dobre mu to wyszło. Wziął się za siebie i wyszedł na prostą. Zawsze w niego wierzyłam i modliłam się w intencji jego nawrócenia. I w końcu zostałam wysłuchana! Zmotywował się, podzwonił po koleżkach i podjął pierwszą poważną pracę w swojej karierze zawodowej. Najsampierw sprawdził się w budowlance, a dwa miesiące później dostał lepszą ofertę i zmienił pracodawcę. I co najważniejsze – zęby na przedzie odzyskał.
Zabulił konkretnie, ale nie miał wyjścia, przecież bez zębów żadna dziewczyna by go nie zechciała. Jeszcze go ta dentystka namówiła na naprawę innych zębów i znowu musiał u ojca zaciągnąć dług. Dodatkowo pojechał do Tarnowa do fryzjera. W autobusie nawet bilet u kierowcy kupił. Wieśkowi trochę smutno się wtedy zrobiło, bo żeby zaoszczędzić na fryzjerze, maszynkę kupił, fajną taką, profesjonalną, i Dominika opitalał. Zawsze na zero, bo tak najbardziej chłopak lubił. A jak już sobie ten syneczek mój nowe zęby wstawił, fryzurkę pierwsza klasa zrobił i nowy dresik kupił, w piersi mojej matczyne serce mocniej zabiło. Byłam przekonana, że w końcu jakąś przyzwoitą dziewuszkę zapozna i do domu przyprowadzi, żeby o rodzicielskie błogosławieństwo poprosić. Ale marzyć to ja sobie mogłam.
* * *
Dominik po robocie z chałupy nie wychodził. Razem z ojcem siedzieli przed telewizorem i patrzyli, jak się chłopy po mordach tłuką. Wiesiek miał na kasetach nagrane wszystkie odcinki Strażnika Teksasu i Renegata. Oglądali odcinek za odcinkiem, nawet reklam nie przewijali, bo Wieśkowi, jak nagrywał, nie chciało się wycinać. A najgorzej, jak natrafili na jakąś reklamę piwa. Mężulek ręce rozkładał i obwieszczał, że kiedyś to w telewizji puszczali ciekawe reklamy. Piwo, wódka, nawet papieroski, a teraz tylko tabletki na ból dupy, zatwardzenie i jakąś erekcję. Od samego oglądania można posrać się w gacie. Chamidło z niego wychodziło od tego alkoholu. Druga sprawa, że Wiesiek niby jest taki na czasie, nowoczesny, technicznie wykształcony i nawet potrafi samodzielnie z komputera korzystać, a filmy ciągle na starym magnetowidzie ogląda. I to cały czas te same. Rambo to już chyba z trzydzieści razy widział. Psy z Bogusiem Lindą z pięćdziesiąt albo więcej. I jeszcze ten film ze Schwarzeneggerem, w którym chłopy z gołymi dupami przemieszczają się w czasie. Ja się dziwię, że Pan Bóg pozwala ludziom kręcić takie bezeceństwa. A to wszystko wymyślają w tej bezbożnej Ameryce.
* * *
Podczas europejskich mistrzostw we Francji, wtedy jak nasi grali te mecze, które tak chłopów radowały, mojemu od gorzałki coś się w łepetynie przestawiło i zażądał, żebym mówiła do niego Franz Maurer. Ja to nazwisko znałam doskonale, bo przez lata słyszałam je tyle razy, że jakby nawet w obliczeniach wszyscy święci mi pomogli, to i tak by, za przeproszeniem, gówno z tego wyszło.
Jakoś tydzień przed rozpoczęciem tego cyrku były Wieśkowe imieniny i koledzy z firmy sprezentowali mojemu mężulkowi wiatrówkę. Normalnie wyglądała jak prawdziwy karabin, taki żołnierski, może nawet amerykański. Lufę miała czarną i długą, rączkę brązową, a na samej górze lunetę. Prezent mu się strasznie spodobał. Jak wrócił do chałupy, od razu zasiadł do studiowania instrukcji obsługi. Nawet obiadu nie zjadł, niewdzięcznik jeden. Pomidorówkę i schabowego zrobiłam z młodymi ziemniaczkami i kapustką. Zupa godzinę na stole leżała i stygła. Drugiego dania nawet nie podawałam, wszystko w garze zostało. Dzieciom dam, pomyślałam, przecież nie pójdzie na zmarnowanie. Moje gotowanie mu nie odpowiada, to niech sobie sam gotuje. Łaski mi nie robi. Zdenerwowałam się wtedy, aż mi ciśnienie podskoczyło, a to niebezpieczne w moim wieku.
Poszłam na podwórko pranie zebrać, bo rano wrzuciłam do pralki pościel i koce. Wyprałam też chłopom gacie i skarpety, niech znają moje dobre serce. Dwa stare konie, a nic zrobić nie potrafią. Jakbym im nie wyprała, to w brudnych by chodzili, przecież nie wiedzieliby, jak pralkę włączyć. Wiesiek niby taki uczony, a najprostszych rzeczy zrobić nie potrafi. Ale ja wieczna nie jestem i kiedyś skończy się eldorado. Boję się tylko, że jak wyciągnę kopyta przed Wieśkiem, to nie będzie miał mnie kto pochować. Na cmentarzu, po chrześcijańsku, w ziemi naszej ojczystej. Polką jestem i chcę być pochowana jak Polka. Ja Wieśka dobrze znam i wiem, że jakby przyszło co do czego, on by pieniędzy na uczciwy pogrzeb pożałował. Zakopałby mnie w lesie jak psa łańcuchowego i nawet krzyża by mi nie postawił. Albo kazałby mnie spalić, a prochy rozsypałby na cztery strony świata, żeby dodatkowo nie wydawać pieniędzy na urnę. Panie Boże, urwanie głowy z tymi chłopami! Przynajmniej dziewczynki się udały, aż dziw bierze, że obie Wieśkowe. Wiolkę i Dorotkę bardzo kocham, serce matczyne bym za nie oddała, jakby działa im się jakaś krzywda.
Jak ściągałam pranie ze sznurka, to przysięgałam sobie w myślach, że więcej Wieśkowi obiadu pod nos nie podstawię. Jak nie chce jeść wtedy, kiedy podane do stołu, niech sobie potem sam odgrzewa. Kanapek do roboty też mu więcej nie zrobię. Ja nie będę wstawać o szóstej rano i szykować mu prowiantu. Skończyły się dobre czasy! Postanowienie miałam przepiękne i trwałabym przy nim jak przy Najświętszym Sakramencie, ale strach mnie ogarnął straszliwy i o mało zawału nie dostałam. Bo to, co zobaczyłam, przechodziło ludzkie pojęcie. Odwróciłam się w stronę naszego domu. Okienko na piętrze było otwarte na oścież, a nie uchylone, jak być powinno. Stał w nim Wiesiek i celował do mnie z wiatrówki. Mierzył do mnie jak jakiś snajper do amerykańskiego prezydenta albo turecki zbrodniarz do świętego papieża Polaka. Albo jak wąsaty Komorowski do dzikiej świni w lesie.
– Wiesiek, co ty robisz? – zapytałam go. Spokojnym głosem, bez nerw. W Sprawie dla reportera radzili, żeby tak z psychopatą rozmawiać.
– Jadzieńko, kochanie ty moje, testuję sprzęt – odpowiedział.
– A do kogo celujesz?
– Do krasnala.
Myślał drań, że ja głupia jestem. Przecież krasnala ogrodowego nam gwizdnęli z posesji. A taki ładny był, podobny do Świętego Mikołaja.
– Wiesiek, nie pitol! – krzyknęłam. I natychmiast przelękłam się straszliwie tego mojego uniesienia. Chłop jest niezrównoważony, w każdej chwili może do mnie strzelić.
– Jadziu, ty może myślisz, że ja do ciebie celuję?
– A niby do kogo? – odpowiedziałam twardo.
– Mówiłem przecież, że do krasnala – powiedział i zaraz zniknął z okna.
* * *
Jestem przekonana, że jakby coś wtedy wypił, to nie byłoby mnie teraz na tym świecie. Ale co się odwlecze, to nie uciecze. Nasi wygrali w trzecim meczu z Ukrainą i pierwszy raz w historii europejskich mistrzostw wyszli z grupy. Zwycięską bramkę zdobył Błaszczykowski – drugi po Lewandowskim ulubiony zawodnik męża.
– Kuba, kurwa, Kuba! – darł mordę Wiesiek. – Chłopak z Wisły Kraków, a taką karierę zrobił! Jak kiedyś Maciek Żurawski! Wiślacy najlepsi!
– Niech się Wiesław tak nie ekscytuje, do końca spotkania pozostało jeszcze prawie czterdzieści minut – zauważył Waldek Piekarz, sąsiad nasz. Wtedy jeszcze myślałam, że to w miarę porządny człowiek. Dziewięć dni później, jak nasi grali z Portugalią, zmieniłam zdanie.
– Co mi sąsiad pierdoli?! – ryknął Wiesiek potężnie, jak żubr, król puszczy.
– O... – Piekarza zatkało z wrażenia.
– Nie ma szans, żebyśmy przegrali ten mecz! – oznajmił Wiesiek.
Wygraliśmy jeden do zera i cieszyliśmy się z zasłużonego awansu do kolejnej fazy rozgrywek. Nawet ja się trochę do tego wyniku uśmiechałam, bo raz, że sąsiad wychodził od nas z nietęgą miną, a dwa, że jako Polka i patriotka powinnam kibicować naszej drużynie. Oj, głupio ja wtedy myślałam. Wstydzę się tego straszliwie. Piłka nożna jest dla chłopów, nie dla bab. Dolą prawdziwych Polek patriotek jest dzieci urodzić i odchować. Dolą prawdziwych Polek patriotek jest też modlić się za mężów swoich, żeby głupot nie narobili. Na świecie jest mnóstwo pokus i ja nie mówię wcale o wódce. Na porządny polski dom diabeł może nieszczęście w postaci innej kobity zesłać. Jakby Wiesiek sobie znalazł kochankę, to chyba bym mu łeb garnkiem roztrzaskała w drobny mak. Chociaż lepiej byłoby mu wybaczyć i pozwolić wrócić na łono rodziny. Lafiryndę pogonić, a niewiernego męża w dom przyjąć. Ksiądz Andrzej mówił, że żona powinna kochać męża miłością szlachetną i urazy chętnie darować. Wiadomo, chłop potrzebuje się zabawić. Tu skorzysta, tam skorzysta, ale zawsze do chałupy wróci. Tak, księże Andrzeju, dobrodzieju drogi, przyznaję ci rację. Lafiryndę bym pogoniła, zdradę bym przebaczyła. Bo gdybym postąpiła inaczej, najbardziej ucierpiałyby nasze dzieci, a one przecież niczemu nie są winne. Taka prawda.
Piekarza ten wynik nie zadowolił. Przed meczem obstawiał bezbramkowy remis. Po pierwszej połówce zacierał rączki. Założyli się o dziesięć złotych. Wiesiek podszedł do tematu zachowawczo. Musiał przeliczyć w pamięci, ile za dyszkę kupi piw. Pewnie mu wyszło, że czteropak harnasia. Zyskać cztery – dobrze, stracić cztery – przegwizdane. Mordę wykrzywił, głową pokręcił, składy przez piętnaście minut studiował, aż w końcu podjął decyzję.
– Mieszko pierwszy wystarczy – powiedział.
– Zgoda – odpowiedział sąsiad, a potem podali sobie ręce.
Nie chciałam przecinać tego zakładu. Wiesiek zawsze szuka sobie kozła ofiarnego. Bałam się, że zrzuci na mnie winę za przegraną. Powie, że pecha mu przyniosłam, bo w czasie przecinania popatrzyłam na Piekarza. Machnęłam ręką, niech się dzieje wola nieba.
Po pierwszej połówce nie było mi do śmiechu. Wiesiek przez całą przerwę kurzył cieniasy, spluwał na kostkę brukową i rzucał kiepy na trawę. Denerwowało mnie to okropnie, ale postanowiłam nie zwracać mu uwagi. W nerwach był, jeszcze by mi przylutował. Akurat wtenczas do domu wrócił Dominik. Uściskał ojca na powitanie i od razu wyłudził papieroska. Zakurzyli i zaczęli o czymś dyskutować. Pewnie się Wiesiek żalił chłopakowi, że przegra dychę, bo niby zakład źle przecięłam. Syneczek mój ojcowskiego lamentu cierpliwie wysłuchał. Potem rzucił kiepa pod nogi i przydeptał butem. Leń śmierdzący, pomyślałam, zupełnie jak mój ślubny.
Przed wejściem do chałupy nawet brudnych kopyt nie wytarli, bo zdejmowania butów się bydlęta oduczyły. Byle tylko jak najszybciej wparować do pokoju z telewizorem. A kto po nich ten gnój posprząta? Ale teraz i tak jeszcze nie jest źle, bo ciepło jest i sucho. Najgorzej jak wracają do chałupy w deszczową pogodę. Wiesiek w gumiakach, Dominik w przemokniętych adidasach. Chłopak jeszcze młody i niedoświadczony życiowo, nie licząc pociągu do butelki, więc trzeba mu tłumaczyć, żeby w mokrych butach nie siedział, bo grzybica gwarantowana. Jeszcze gorszy jest mój mężulek, bo niby chłop swoje lata ma i rodzinę na utrzymaniu, a zachowuje się jak kawaler. I jeszcze nieostrożnie stawia kroki. Dżdżownicę rozdepta, ślimaka zmiażdży, żabę kopnie. Skaranie boskie z tymi chłopami. Dobrze, że dziewczynki są mądrzejsze. Chociaż Dorotka raz w psią kupę wlazła i zamiast wziąć szmatę i buciki wyczyścić, wyrzuciła je do kosza. Wieśkowi się dziwię, że na takie rzeczy pozwala, w końcu sam dał jej na obuwie pieniądze, a ona tak ojcowskim, ciężko zarobionym polskim złotym pogardziła.
Od Dominika poczułam alkohol i zaniepokoiło mnie to nieco. Najgorsze myśli mi do głowy przyszły. Ja wiedziałam, że nie będzie z tego nic dobrego. Najpierw u koleżków sobie dogodził na balandze, a do domu wrócił, żeby się dopić. Albo tam, gdzie był, wyschło źródełko i kompania zrobiła zrzutkę. A Dominikowi pewnie skończyła się waluta i zakręcili mu kurek. Prosiłam w sercu Boga, żeby zaraz po zakończeniu meczu zesłał na nich sen. Bardzo się bałam, że znowu będzie rozróba. Normalnie kara od Boga z tymi opojami.
Dominik musiał być niedopity, bo jak zasiedli przed telewizorem, w mgnieniu oka do tyskacza się dorwał i w trymiga puszeczkę opróżnił. Pewnie nawet uczciwego posiłku poza domem nie zjadł. Nachla się bestia na pusty żołądek, a potem z krzesła spadnie. Naszykowałam niewdzięcznikowi kanapek z serem żółtym, polędwicą sopocką, pomidorkiem i ogóreczkiem. Ta polędwica sopocka to naprawdę bardzo dobra! W Delikatesach w Zgłobicach ją kupiłam, nie u Mirusia w spożywczaku. Wszyscy w Odchylicach gadają, że u niego dział mięs i wędlin się pogorszył. Świeżej szynki tam człowiek nie kupi, wszystko grzybem czuć i w dotyku klejące. Podobno stara Gronostajowa przyłapała Mirusia, jak kurczaka w płynie do naczyń moczył. Oszust i truciciel!
* * *
Myśmy się raz kupionymi w spożywczaku zapiekankami potruli. Czwartego dnia mundialu w Rosji wsiadłam z samego rana na mojego wysłużonego składaka i pojechałam do Mirusia kupić coś na obiad. Myślałam, żeby zrobić bigos, taki z suszonymi grzybami i mięsem wołowym. Grzyby w domu miałam, nazbierałam jesienią w lesie Buczyna w Zbylitowskiej Górze. Bałam się okrutnie, że przyjadą Żydzi i mnie przegnają, bo tam jest cmentarz żydowski z czasów drugiej wojny światowej. Wiesiek mi mówił, żebym tam grzybów nie zbierała, że wszystko, co tam rośnie, krwią i przemocą naznaczone. Słuchałam tego jego wywodu, nawet mu przytakiwałam dla świętego spokoju, ale na grzybobranie i tak pojechałam. Ziemia tam jest urodzajna, wilgotna, pod bukami piękne prawdziwki rosną. Dwie siatki grzybów wtedy uzbierałam. Wsiadłam na rower, zawiązałam zdobycze po obydwu stronach kierownicy i ruszyłam ulicą Zbylitowskich w stronę Zgłobic. Minęłam Delikatesy Centrum, przecięłam Krakowską, a stamtąd już blisko do Odchylic. Wystarczy przepruć kawałek, potem skręcić przed salonem firmowym Volkswagena i już się jest na Perełkowej, tam gdzie nasza posesja. A na Perełkowej dziura na dziurze, więc musiałam uważać, żeby nie wyrżnąć i grzybków nie zmarnować. Na całe szczęście udało mi się spokojnie przejechać całą trasę.
Wiesiek siedział na huśtawce z żubrem w łapsku i wlepiał we mnie ślepia jak szpak. Miał chrapkę na te moje prawdziwki.
– Gdzie taki wysyp grzybków? – zapytał podstępnie.
– U nas, Wiesiu, u nas w Odchylicach – odpowiedziałam.
– Jadźka, weź nie pierdol! – udarło się chamidło.
– Wiesiek, nie podnoś mi ciśnienia! – odpysknęłam mu. Niech wie, że się go nie boję.
– Gdzie u nas takie grzybki rosną?
– Jak to gdzie? W lasku na Iglastej.
– Pod świerkami?
– A pod świerkami.
Nic więcej nie powiedział, głupio mu się zrobiło. Jak kiedyś polazł na grzybobranie do lasku na Iglastej, to tylko dwa maślaki pod sosną ukręcił i jednego muchomora sromotnikowego, którego pomylił z rydzem. Grzybiarz wielki.
Prawdziwki sama zebrałam, sama obrałam i zasuszyłam. Oczywiście pamiętałam, że grzybki w bigosie nie są najważniejsze. Najważniejsza jest, rzecz jasna, kapusta. Akurat w „Pani Domu” wyczytałam taki fajny przepis na domowy bigos. Składniki miał naprawdę ciekawe: suszone grzyby, suszone śliwki, kapusta kiszona, kapusta biała, mięsko wołowe, kiełbaska, boczek, cebula, dwa kieliszki wytrawnego czerwonego wina, goździki i przyprawy według uznania. Takiego bigosu jeszcze nie robiłam!
Jechałam tym moim przedpotopowym składakiem i rozmyślałam o gotowaniu. Postanowiłam, że do obiadu, jak mi wystarczy śliwek, zrobię kompot. Dumna byłam z siebie, że na to wpadłam, bardzo dumna! Niestety, tym razem Najświętsza Panienka nie stanęła po mojej stronie.
W spożywczaku nie mieli białej kapusty ani suszonych śliwek. Skandal! Ja się jednak nie poddałam i udowodniłam Przenajświętszej Panience, że na jej łaskę zasługuję. Zamiast suszonych śliwek wzięłam świeże jabłka. Zetrze się kilka na tarce i będzie w połowie po staropolsku. Z kompotu zrezygnowałam, ale za to kupiłam dwa wina – jedno czerwone wytrawne do bigosu, a drugie białe półsłodkie w niebieskiej buteleczce z wizerunkiem Maryi zawsze Dziewicy na etykiecie. Chłopom od tego świętego napitku wara! Winko dla mnie będzie i dla córek moich! Akurat fajnie się złożyło, że Wiolka szła na drugą zmianę i mogliśmy całą rodziną zasiąść po południu do obiadu. Dobrze, że jej się ta robota na recepcji w Hotelu Dunajec w Zgłobicach trafiła, nie musi dzień w dzień oglądać pijanego ojca. A i blisko, w sąsiedniej miejscowości, to nie musi dziewczyna pieniędzy na dojazdy tracić.
Za ladą stała ta siksa z różowymi kudłami na głupim łbie i koluchem w nochalu. Nie mogę na nią patrzeć, odrazę we mnie budzi, zupełnie jak ten Jacek, kolega Tomka. Jak sobie przypomnę te jego szatańskie, czarne koszulki z niemieckimi napisami, to mnie normalnie dreszcz przeszywa. Dobrze, że on się mojemu mężulkowi nie spodobał. Z dwóch diabłów, wybacz mi Panie Boże, lepszy był ten Tomek. Świnia z zakazaną mordą i degenerat, ale przynajmniej przyzwoicie się ubierał i fryzurkę miał elegancką.
Stanęłam w kolejce, a za mną ustawiła się Bronka Kowalska, ta, co w piętrówce przy Andrzeja Bursy mieszka z mężem inwalidą i dwójką niedorobionych synów. Bogumił, jej ślubny, przez dwadzieścia pięć lat pracował w oddziale Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa przy ulicy Stromej w pobliskich Koszycach Wielkich. Nieopodal tej gazowni była taka niewielka knajpa z telewizorem, teraz tam jest sala do wynajęcia na różne uroczystości, przede wszystkim śluby i pierwsze komunie święte. I ten Bogumił w ciągu ośmiogodzinnej zmiany potrafił kilka razy do tego baru obrócić na rowerze. Piwko wypijał na chybcika, czasami jakąś setką poprawił i wracał do roboty. Raz, jak go na badanie alkomatem kierownictwo skierowało, wyszło, że ma we krwi dwa i pół promila. A tam takie złoża gazu, że jeden nieuważny ruch i całą wioskę można w ciągu sekundy w powietrze wypierniczyć. Hiroszima jak nic. Bogumił niby obiecał, że więcej w czasie pracy do knajpy nie pojedzie, ale wiadomo, jak to jest z chłopami – jednego dnia przysięgają abstynencję, a drugiego rzygają do miednicy. Kowalski w żaden sposób nie odstawał od tej reguły. Poza tym nieborak był kibicem.