Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nie chodź ciemną doliną - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 lipca 2024
Ebook
44,90 zł
Audiobook
44,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nie chodź ciemną doliną - ebook

W jakim momencie Agnieszka przypieczętowała swój los? Czy była to chwila, w której w piwiarni pani Baumkotter zapytała Hagena: Vous etes Francais, monsieur? A może odrzucając awanse Gigiego Amareno, wielkiego artysty i genialnego kucharza? Wcześniej? Wsiadając do volkswagena Gérarda? Porzucając dla niego Artura - spiskowca? Jeszcze wcześniej? W dniu pierwszej lekcji francuskiego u madame Grinicz? Los dawał jej szansę. Za każdym razem mogła powiedzieć „nie” i nie byłaby tak rozpaczliwie nieszczęśliwa. Nie powiedziała.

Jest to historia o wielkich namiętnościach, samotności i szaleństwie. Historia, w której wciąż jeszcze obecne są upiory narodowosocjalistycznej przeszłości i powracają echem wydarzenia sprzed ćwierćwiecza, które zmieniły porządek świata.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: brak
ISBN: 978-83-8241-035-8
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ży­cie Agnieszki uło­ży­łoby się pew­nie ina­czej, gdyby ogród ma­dame Gri­nicz nie są­sia­do­wał z ogro­dem babki.

– Wy­jąt­kowo szczę­śliwy przy­pa­dek. Agu­nia nie bę­dzie mu­siała na­wet prze­cho­dzić przez ulicę – oświad­czyła babka. – Na­uczy się fran­cu­skiego i gry na for­te­pia­nie, co z całą pew­no­ścią przyda się jej w ży­ciu. Na­wet ko­mu­ni­ści nie byli w sta­nie za­bro­nić mu­zyki, a Pa­ryż jest sto­licą cy­wi­li­zo­wa­nego świata. Po­zo­sta­nie nią na­dal, kiedy już wszy­scy dawno za­po­mną o to­wa­rzy­szu Wie­sła­wie.

Agnieszka wcale nie była taka pewna, czy ma uwa­żać ten przy­pa­dek za szczę­śliwy. W głębi du­szy po­dej­rze­wała, że sta­ruszka z są­sied­niej willi jest cza­row­nicą. Kiedy drę­czyły ją nocne kosz­mary, Baba Jaga wy­chy­la­jąca się z szafy do złu­dze­nia przy­po­mi­nała ma­dame Gri­nicz. Przy­naj­mniej przez krótki mo­ment, za­nim roz­sy­pała się w proch, z któ­rego wy­sta­wała wy­szcze­rzona w mło­dzień­czym uśmie­chu szczęka.

– Bzdura! – po­wie­działa su­rowo babka. – Żad­nych cza­row­nic nie ma. Ma­dame Gri­nicz jest prze­miłą star­szą pa­nią, od któ­rej mo­żesz się wiele na­uczyć.

– Są – za­pew­niła Agnieszkę Majka, która na­le­żała do naj­le­piej po­in­for­mo­wa­nych osób w mia­steczku, bo jej matka była sprze­daw­czy­nią w Sa­mo­po­mocy Chłop­skiej. – Sama wi­dzia­łam jedną wczo­raj w le­sie. Miała garb, bro­dawkę na no­sie i nio­sła na ple­cach wo­rek z ko­śćmi. Jak my­ślisz, dla­czego ma­dame Gri­nicz nie ma ani dzieci, ani wnu­ków? Bo wszyst­kie je zja­dła.

Ma­dame rze­czy­wi­ście miesz­kała sama, w wiel­kim, sta­rym domu, któ­rego jej wszy­scy w Fa­le­nicy za­zdro­ścili. „Willa Ta­mara” miała pół­okrą­gły ga­nek z ko­lu­mien­kami i wie­życzkę z bel­we­de­rem, gdzie nocą czę­sto pa­liło się świa­tło. Majka twier­dziła, że ma­dame więzi w niej sie­rotkę-bi­dulkę i zmu­sza ją do tka­nia ze słomy zło­tego szala, który z pierw­szym pia­niem ko­guta za­mie­nia się w po­piół. Nie­wy­klu­czone, że Agnieszka bę­dzie mu­siała ją za­stą­pić, bo wła­śnie przez ten po­piół sie­rotka na­ba­wiła się su­chot i długo nie po­cią­gnie.

– A tak w ogóle, to po co ci ten cały fran­cu­ski? Kes ke se, koń trawę je, parle, parle, su­cho w gar­dle – sama wi­dzisz, ja też mó­wię po fran­cu­sku, a do ma­dame nie cho­dzi­łam. Na twoim miej­scu do­brze bym się za­sta­no­wiła.

Nic więc dziw­nego, że kiedy babka, ści­ska­jąc mocno jej do­kład­nie wy­szo­ro­waną rękę, po raz pierw­szy za­pro­wa­dziła ją do „Willi Ta­mara”, na wi­dok sto­ją­cej w progu kru­chej sta­ruszki Agnieszka za­nio­sła się strasz­li­wym ry­kiem.

– Nie zo­sta­wiaj mnie tu­taj! Zo­ba­czysz, umrę na su­choty! – wrzesz­czała, obej­mu­jąc kur­czowo ko­lano babki. – Nie chcę tkać słomy! Ja już umiem po fran­cu­sku – kes ke se, koń trawę je, wule wu, krowa robi muu!

– Bar­dzo pa­nią prze­pra­szam, ma­dame Gri­nicz, nie mam po­ję­cia, co się z tym dziec­kiem stało – po­wie­działa głę­boko za­że­no­wana babka, usi­łu­jąc strzą­snąć ucze­pioną jej nogi Agnieszkę. – Mówi od rze­czy, to pew­nie z upału.

– Ależ wcale nie mu­sisz zo­sta­wać, je­żeli nie masz na to ochoty, ma pe­tite – za­sze­le­ściła sta­ruszka. – Będę jed­nak ogrom­nie z tego po­wodu za­wie­dziona, bo spe­cjal­nie dla cie­bie upie­kłam pyszne tar­ta­letki z ma­li­nami.

Agnieszka nie miała po­ję­cia, co to są tar­ta­letki, ale po­dej­rze­wała, że po ugry­zie­niu tego cze­goś za­pada się w stu­letni sen. Wy­ba­wić z niego może zaś tylko po­ca­łu­nek księ­cia, a je­żeli cze­goś Agnieszka na­prawdę nie zno­siła, to po­ca­łun­ków. Kiedy ciotki mó­wiły: „Chodź tu do nas, skar­bie, na piesz­czotki”, je­żyły jej się włosy na karku.

– Bab­ciu, czy ty nie wi­dzisz, że to cza­row­nica? – jęk­nęła z roz­pa­czą, nie od­ry­wa­jąc po­liczka od ko­lana babki.

– Wy­daje mi się, że je­steś źle po­in­for­mo­wana – rzu­ciła nie­dbale ma­dame Gri­nicz. – Cza­row­nice po­znaje się po czar­nym ko­cie, a ja nie mam kota, tylko pa­pugę. Nie je­stem więc cza­row­nicą, tylko do­brą wróżką.

Bar­dzo moż­liwe, że gdyby nie ta pa­puga, Agnieszka ucie­kłaby do domu i nic by nie wy­szło z jej na­uki fran­cu­skiego, ale ptak zu­peł­nie ją za­fa­scy­no­wał. Był nie tylko ba­jecz­nie ko­lo­rowy, ale też miał do­sko­nałe ma­niery, przy pod­wie­czorku ba­lan­so­wał ele­gancko na jed­nej no­dze na po­rę­czy krze­sła, ści­ska­jąc w pa­zu­rach dru­giej ka­wa­łek ciastka. Uno­sił go naj­pierw do pra­wego, po­tem do le­wego oka, przy­glą­dał mu się bacz­nie z każ­dej strony, prze­krzy­wiał pięk­nie upie­rzoną głowę i uprzej­mie pro­po­no­wał Agnieszce: Une tarte? Une tarte? De­li­cieux, de­li­cieux, ma­de­mo­iselle! Po­sta­no­wiła wku­wać fran­cu­skie słówka dzień i noc, żeby móc zro­zu­mieć, co do niej mówi. Ma­dame Gri­nicz na­zy­wała go z sza­cun­kiem mon­sieur Pa­po­tin i twier­dziła, że pierw­szych dwa­dzie­ścia lat swo­jego ży­cia spę­dził u pew­nej hra­biny, co uczy­niło go, nie­stety, sno­bem. Na wi­dok go­sposi, pani Wisi, mon­sieur Pa­po­tin za­sty­gał w pół słowa i sy­czał:

– Pas de­vant les do­me­sti­ques, pas de­vant les do­me­sti­ques!

W obec­no­ści li­sto­no­sza, hy­drau­lika albo wę­gla­rza tylko mil­czał wzgar­dli­wie.

Oboje, mon­sieur Pa­po­tin i ma­dame, prze­by­wali du­chem głów­nie w Sankt Pe­ters­burgu z cza­sów ich mło­do­ści. Cza­sów, kiedy to pę­dziło się trojką po za­śnie­żo­nych la­sach, tań­czyło do upa­dłego na ba­lach i kiedy żył jesz­cze mąż ma­dame, Alek­siej Fio­do­ro­wicz Gri­nicz, smu­kły car­ski ofi­cer, który za­rzu­cał na jej ra­miona so­bole i obie­cy­wał przy­szłość po­dobną do bajki.

Ten świat uto­nął w mo­rzu krwi, o czym ma­dame wo­lała nie pa­mię­tać. W willi nie było dla­tego ani jed­nego lu­stra, które mo­głoby jej przy­po­mi­nać o upły­wie czasu. Wciąż miała dzie­więt­na­ście lat i cze­kała, aż Alek­siej za­bie­rze ją na bal.

– Dla­tego nie wy­je­cha­łam do Fran­cji, moja droga – wy­ja­śniła kie­dyś Agnieszce. – Ni­gdy nie wia­domo, kiedy Alek­siej wróci. Ty, na­to­miast, ko­niecz­nie mu­sisz zo­ba­czyć Pa­ryż. Opo­wiesz mi, czy bu­ki­ni­ści na­dal sprze­dają książki nad Se­kwaną i czy można jeź­dzić konno po La­sku Bu­loń­skim. Pójdź też, pro­szę, tam, gdzie miesz­ka­łam jako mała dziew­czynka: Bul­war Ma­le­sher­bes, nu­mer 17, na pierw­szym pię­trze. Kon­sjerżka na pewno mnie jesz­cze pa­mięta.

– Bar­dzo wąt­pię, żeby ją ktoś pa­mię­tał – po­wie­działa po­sęp­nie Agnieszka do babki. – Jest strasz­nie stara, star­sza na­wet od cie­bie, ma ze sto lat, a może i wię­cej. Nie wie­rzę, żeby kie­dy­kol­wiek była małą dziew­czynką.

Skóra na dło­niach ma­dame przy­po­mi­nała su­che skrzy­dła nie­ży­wej ważki i Agnieszka, uj­mu­jąc jej ręce, oba­wiała się po­cząt­kowo, że roz­sy­pią się pod do­tknię­ciem jej pal­ców. Nie roz­sy­py­wały się jed­nak, wprost prze­ciw­nie, oka­zało się, że są zwinne jak wie­wiórki. Po­kry­wały strony ze­szytu, który ma­dame na­zy­wała ka­je­tem, ry­sun­kami, przed­sta­wia­ją­cymi to, o czym wła­śnie mó­wiła: po­krytą pusz­kiem pe­che, ru­miane pomme, lśniącą ce­rise. Z cza­sem ilu­stro­wała całe hi­sto­rie. Przez długi czas Agnieszka była prze­ko­nana, że wszyst­kie wy­da­rzyły się ma­dame albo człon­kom jej ro­dziny, i była zdu­miona, od­naj­du­jąc je póź­niej w po­wie­ściach Du­masa i Verne’a.

– Ona wcale nie jest cza­row­nicą – zwie­rzyła się Majce, wi­szą­cej nie­dbale na trze­paku głową w dół. Była to umie­jęt­ność, któ­rej Agnieszka bo­le­śnie jej za­zdro­ściła, po­dob­nie jak cel­nego plu­cia na od­le­głość i pod­no­sze­nia bez zmru­że­nia po­wiek pa­ją­ków za nogę. – Jej oj­ciec był hra­bią i spę­dził nie­win­nie dwa­dzie­ścia lat w wię­zie­niu, ale po­tem uciekł, zna­lazł skarb i udał się w po­dróż do­okoła świata. Po osiem­dzie­się­ciu dniach wró­cił z po­wro­tem.

– Też mi coś – od­parła obo­jęt­nie Majka. – Mój tata też sie­dział w pier­dlu, a z po­dróży do­okoła świata do tej pory nie wró­cił.

Obe­szło się bez ku­cia słó­wek. Po pro­stu któ­re­goś dnia oka­zało się, że Agnieszka mówi po fran­cu­sku rów­nie płyn­nie jak po pol­sku, wie wię­cej o zam­kach nad Lo­arą niż o Wa­welu, zna na­zwy dwu­dzie­stu ga­tun­ków sera i bez­błęd­nie od­róż­nia tarte od ga­teau. Kiedy po raz pierw­szy w ży­ciu wy­sia­dła z po­ciągu na Gare de l’Est, mo­gła wszę­dzie tra­fić z za­mknię­tymi oczami. Wszystko w Pa­ryżu wy­da­wało się jej zna­jome. Ten kraj był jej kra­jem, na­le­żała do niego, być może na­wet bar­dziej niż jego pra­wo­wici miesz­kańcy, bo wie­działa o nim wię­cej, znała le­piej jego li­te­ra­turę i po­tra­fiła z pa­mięci na­ry­so­wać plan Wer­salu.

Po­dob­nie oczy­wi­ste wy­dało jej się to, że na­leży do Gérarda.

Spo­tkała go, idąc pie­szo szosą do St. Malo. Pod­rzu­cił ją sa­mo­cho­dem do mia­sta i za­pro­sił na ko­la­cję. W od­dzie­lo­nym plu­szową ko­tarą se­pa­ree – nie wie­działa do tej pory, że coś ta­kiego ist­nieje na­prawdę – po­ka­zał jej, jak się je śli­maki, a po­tem, na nad­mor­skich skał­kach, ka­zał jej słu­chać, jak sze­lesz­czą małe kra­biki, kiedy mo­rze się cofa. W tym cza­sie jego ręce błą­dziły po jej pier­siach i czuła jego go­rący od­dech na swo­jej szyi, kiedy za­kli­nał ją, ni­czym tro­skliwy, stary oj­ciec, żeby już ni­gdy, prze­nigdy, nie wsia­dała do sa­mo­cho­dów ob­cych męż­czyzn.

– Jaka jest ta Pol­ska? – za­py­tał, zli­zu­jąc sól z jej ra­mie­nia. – Co wi­dzisz, kiedy my­ślisz o domu?

Co wi­działa? Wi­kli­nowe fo­tele na we­ran­dzie domu babki, ha­fto­wany krzy­ży­kami ob­rus na ogro­do­wym stole, psa, który na sztyw­nych ła­pach wcho­dzi po schod­kach ganku, pu­sty ha­mak mię­dzy so­snami, pło­nące klomby szał­wii, roz­trze­pane wie­wiórki i ką­piące się z wrza­skiem w pia­sku wró­ble. Sły­szała sy­gnał oso­bo­wego do War­szawy, senne bu­cze­nie trzmieli nad ko­ni­czyną i do­la­tu­jące z „Willi Ta­mara” dźwięki for­te­pianu.

Ale do­mem było też miesz­ka­nie ro­dzi­ców na Pra­dze. Pa­mię­tała ściany ka­mie­nicy po­kryte li­sza­jami dziur po po­ci­skach, śmier­dzącą mo­czem klatkę scho­dową, pi­jaka śpią­cego z po­licz­kiem opar­tym o pierw­szy sto­pień i na­rożny skle­pik z pi­ra­midą za­ku­rzo­nych pu­de­łek na wy­sta­wie. Zie­mia wo­kół ulicz­nych drzew była tam ubita jak kle­pi­sko, po­kryta gę­sto psimi kup­kami i nie­do­pał­kami pa­pie­ro­sów. Po desz­czu spo­mię­dzy roz­chwia­nych płyt chod­nika try­skały fon­tanny błota, ochla­pu­jąc ko­biety o smut­nych oczach dźwi­ga­jące wy­pchane siatki.

To też była Pol­ska.

– Jest ina­czej – po­wie­działa. – Pła­ski, roz­le­gły kraj, bar­dzo dużo nieba, wię­cej niż tu­taj. Czę­sto pada i jest zimno, zimą nie po­zo­staje na traw­ni­kach ani jedno zie­lone źdźbło. Chyba jest tam w su­mie bar­dziej szaro.

Naj­bar­dziej za­chwy­ciło Agnieszkę we Fran­cji bo­gac­two barw. Wszystko tu było ta­kie prze­pysz­nie ko­lo­rowe, we­sołe, na­wet sta­cje ben­zy­nowe, ob­wie­szone cho­rą­giew­kami i wia­tracz­kami. Po­do­bały jej się re­klamy w me­trze, stra­gany z owo­cami, wi­tryny cu­kierni, kio­ski z ga­ze­tami, ba­te­rie bu­te­lek w bi­strach, opa­ko­wa­nia jo­gur­tów, okładki ksią­żek i pa­pier to­a­le­towy w pa­ste­lo­wych od­cie­niach. A ileż tu było wspa­nia­łych ka­tedr, zam­ków, masz­ka­ro­nów na da­chach i ro­mań­skich por­tali! Za każ­dym pa­gór­kiem cze­kało ko­lejne ma­low­ni­cze mia­steczko z li­li­pu­cimi za­uł­kami i strze­li­stą dzwon­nicą, wo­kół któ­rej krą­żyły kawki. W ja­kiś spo­sób za­zdro­ściła Gérar­dowi tego pięk­nego kraju. Gdyby była na­prawdę uczciwa, mu­sia­łaby przy­znać, że mię­dzy in­nymi dla­tego się w nim za­ko­chała.

Ale nie tylko dla­tego. Był taki przy­stojny! Miał oczy jak wil­gotne kasz­tany, dłu­gie jak u dziew­czyny rzęsy i gę­ste, szorst­kie włosy przy­po­mi­na­jące w do­tyku sierść dzi­kiego zwie­rzątka. Wszystko w nim wy­dało się Agnieszce ogrom­nie po­cią­ga­jące: szczu­pła trój­kątna twarz, mu­sku­larne ra­miona i wą­skie bio­dra, a kiedy w St. Malo zdjął buty i pod­wi­nął no­gawki spodni, żeby bro­dzić po wo­dzie, stwier­dziła z za­chwy­tem, że ma także zgrabne łydki, po­zba­wione na­wet jed­nego wło­ska. Była szczę­śliwa, że tak piękny chło­pak zwró­cił na nią uwagę, bo do tej pory bu­dziła za­in­te­re­so­wa­nie wy­łącz­nie ra­chi­tycz­nych stu­den­tów w oku­la­rach i opie­kuń­czych star­szych pa­nów. Od­pie­ra­nie ich awan­sów nie było trudne, nie miały one nic wspól­nego z opi­sy­wa­nymi przez po­etów wzlo­tami. Jej wła­sne od­czu­cia, kiedy mę­ska dłoń mo­zo­liła się przy ha­ft­kach biu­sto­no­sza albo pró­bo­wała wśli­znąć się pod gumkę maj­tek, z całą pew­no­ścią nie były godne ani jed­nej li­nijki wier­sza. Po­woli za­czy­nała się mar­twić, że ma ja­kiś or­ga­niczny de­fekt, który czyni z niej ko­bietę ozię­błą.

Babka twier­dziła, że po­rządna dziew­czyna po­winna się sza­no­wać i nie pusz­czać z byle kim. Jak na ra­zie Agnieszce to nie gro­ziło. Za­czy­nała śmier­tel­nie się nu­dzić, za­nim zna­jo­mość osią­gała sto­pień za­ży­ło­ści, który wy­ma­gałby roz­wa­że­nia za­kupu wy­strza­ło­wych maj­tek. Dla­tego do tej pory po­sia­dała wy­łącz­nie zwy­kłe ba­weł­niane, w in­fan­tylne ró­życzki, od któ­rych po dru­gim pra­niu od­ry­wała się gumka. Do­piero w Pa­ryżu zo­ba­czyła praw­dziwe dzieła sztuki, skła­da­jące się z dwóch pa­sków ko­ronki albo trzech ażu­ro­wych kwia­tusz­ków. Były ba­joń­sko dro­gie i wciąż nie mo­gła zde­cy­do­wać się na za­kup. Te­raz może bę­dzie warto.

Tak­tyka matki była zu­peł­nie inna: „Wiesz prze­cież, mój skar­bie, że je­stem twoją naj­lep­szą przy­ja­ciółką. Je­steś do­ro­sła, rób, co chcesz, pa­mię­taj tylko, że mam do cie­bie cał­ko­wite za­ufa­nie”. Na szes­na­ste uro­dziny Agnieszki po­da­ro­wała jej re­ceptę na pi­gułki an­ty­kon­cep­cyjne z ko­men­ta­rzem: „Ale nie rób z niej użytku zbyt po­chop­nie, ko­cha­nie”. Po­tem sama za­wio­zła ją i ak­tu­al­nego chło­paka w Biesz­czady pod na­miot. Jej za­ufa­nie cią­żyło Agnieszce jak ka­mień młyń­ski u szyi, w wy­niku czego le­żała w ra­mio­nach roz­pa­lo­nego do bia­ło­ści fa­ceta sztywna jak ko­łek. Bie­dak pra­co­wał ciężko jak przy młócce nad jej cia­łem, nie tra­cąc na­dziei, że je­żeli przy­ci­śnie tu, a po­liże tam, to coś w końcu za­cznie się dziać – ale nie działo się nic: Agnieszka wciąż roz­my­ślała po­nuro nad za­ufa­niem, któ­rym da­rzyła ją matka, jej naj­lep­sza kum­pelka. Ale czy by­cie naj­lep­szą kum­pelką musi au­to­ma­tycz­nie ozna­czać, że ma się prawo do cu­dzych zwie­rzeń? Matka była le­karką i jej za­in­te­re­so­wa­nie po­nie­kąd miało cha­rak­ter pro­fe­sjo­nalny: Agnieszka mo­gła so­bie wy­obra­zić, że bę­dzie jej za­da­wała fa­chowe py­ta­nia do­ty­czące na przy­kład dłu­go­ści gry wstęp­nej, in­ten­syw­no­ści or­ga­zmu i wy­mia­rów członka w sta­nie erek­cji. Czy­sty kosz­mar. W tym okre­sie szczy­tem ma­rzeń wy­da­wała się jej ro­dzi­cielka pełna za­ha­mo­wań, po­dejrz­liwa jak chart, prze­szu­ku­jąca to­rebki i ob­wą­chu­jąca jej bie­li­znę.

– Bóg ko­cha twoją czy­stość, dziecko – szem­rał zza kra­tek kon­fe­sjo­nału głos spo­wied­nika. – To naj­pięk­niej­szy dar, jaki mo­żesz mu zło­żyć. Czy grze­szy­łaś my­ślą, mową albo uczyn­kiem? Z męż­czy­zną albo sama ze sobą?

– Niby jak: sama ze sobą, pro­szę księ­dza? – za­py­tała oszo­ło­miona Agnieszka, a osoba du­chowna bie­gle udzie­liła jej nie­zbęd­nych wska­zó­wek.

– My­ślę, że wła­śnie tracę wiarę – za­strze­gła się szybko, czu­jąc, że uszy jej płoną i ła­pie ustami po­wie­trze jak ryba.

– A to zmów pięć razy li­ta­nię do Serca Je­zu­so­wego – po­ra­dził spo­wied­nik – i wiara ci wróci. Czy­stość naj­waż­niej­sza.

W ob­li­czu tak sprzecz­nych in­struk­cji Agnieszka stała się mi­strzy­nią w nie­tra­ce­niu głowy, za­cho­wy­wa­niu zim­nej krwi w pod­bram­ko­wych sy­tu­acjach i pro­wa­dze­niu gry da­leko, ale nie do końca. Co­raz bar­dziej na­bie­rała prze­ko­na­nia, że znaj­duje się na naj­lep­szej dro­dze do na­ba­wie­nia się so­lid­nej ner­wicy na tle sek­su­al­nym, i bała się, że resztę ży­cia spę­dzi w po­cze­kalni psy­cho­te­ra­peuty.

Aż po­znała Gérarda.

Po raz pierw­szy miała do czy­nie­nia z kimś, kto nie był ani stu­den­tem, ani ab­sol­wen­tem ja­kiejś uczelni. Ab­sur­dal­ność pol­skiej od­miany re­al­nego so­cja­li­zmu po­le­gała mię­dzy in­nymi na tym, że prze­paść mię­dzy córką le­ka­rza i fry­zje­rem była nie do prze­by­cia. Do­piero we Fran­cji Agnieszka zo­ba­czyła ze zdu­mie­niem, że można się przy­jaź­nić z pie­ka­rzem czy bar­ma­nem. Szcze­gól­nie je­żeli pie­kar­nia i bar do­brze pro­spe­rują. W Pol­sce było to zu­peł­nie nie do po­my­śle­nia. Kiedy Agnieszka za­pro­siła na lody kie­rowcę sa­ni­tarki, który przy­jeż­dżał co rano po matkę, zro­bił się z tego nie­zły skan­dal. Oka­zało się, że je­dyne, co wolno jej ro­bić z kie­row­cami, to da­wać im na imie­niny ja­kiś neu­tralny pre­zent. Na przy­kład skar­petki. Pew­nie dla­tego fa­scy­no­wali ją męż­czyźni ma­cha­jący kosą albo spa­wa­jący szyny tram­wa­jowe: wy­da­wali jej się sza­le­nie eg­zo­tyczni.

Gérard był me­cha­ni­kiem. Jeź­dził po ca­łej Fran­cji i mon­to­wał ja­kieś tam dźwigi, windy, ta­śmy pro­duk­cyjne, li­cho wie co, w każ­dym ra­zie coś, co pod jego dłońmi za­czy­nało ru­szać się i żyć wła­snym ży­ciem. Zda­niem za­ko­cha­nej po uszy Agnieszki wy­ko­ny­wał piękny, od­po­wie­dzialny za­wód i był kimś w ro­dzaju chi­rurga albo dy­ry­genta. Ani przez chwilę nie przy­szło jej do głowy, że mo­głaby mię­dzy nimi ist­nieć ja­ka­kol­wiek dys­pro­por­cja. Wprost prze­ciw­nie, była prze­ko­nana o jego wyż­szo­ści, bo nie­ustan­nie cze­goś się od niego uczyła: na przy­kład, jak jeść śli­maki i go­to­wać kar­czo­chy. Po­ka­zał jej też wi­traże w Char­tres, ne­nu­fary w ogro­dzie Mo­neta w Gi­verny, klasz­tor Mont-Sa­int-Mi­chel i małe przy­drożne ho­te­liki, któ­rych wy­ta­pe­to­wane tka­ni­nami w kwiatki po­koje wy­glą­dały jak wnę­trze sa­szetki na poń­czo­chy ma­dame Gri­nicz. Wie­dzą o ży­ciu też bił ją na głowę. Już od lat pra­co­wał, w dro­dze od klienta do klienta prze­mie­rzał nie­stru­dze­nie kraj, pod­czas gdy ona do tej pory wi­działa tylko swój po­kój dzie­cinny z ko­lek­cją plu­szo­wych zwie­rza­ków. Resztę świata znała wy­łącz­nie z opo­wia­dań ma­dame Gri­nicz, w do­datku nie były to in­for­ma­cje pierw­szej świe­żo­ści. Wsia­dła więc w St. Malo do sa­mo­chodu Gérarda, żeby jej ktoś w końcu ten świat po­ka­zał.

A Gérard, cho­chlik mi­ło­ści, z ni­czym się nie spie­szył. W St. Malo po­li­zał jej ra­mię, w Ower­nii po­ca­ło­wał szyję, a w Lu­be­ron uwol­nił z biu­sto­no­sza jej piersi. W dro­dze do Pro­wan­sji jego prawa ręka co­raz czę­ściej opusz­czała kie­row­nicę, żeby pie­ścić jej ko­lano i we­wnętrzną stronę ud.

Ca­ło­wał ją, kiedy za­trzy­my­wali się na pik­niki wśród skał, gdzie roz­pa­lone po­wie­trze pach­niało ty­mian­kiem i roz­ma­ry­nem, w cie­niu oli­wek, w któ­rych ko­ro­nach kon­cer­to­wały do upa­dłego cy­kady. Roz­ła­my­wał ba­gietkę, kładł na nią grube pla­stry sera i ce­buli, po­sy­py­wał roz­tar­tym w pal­cach dzi­kim czosn­kiem i roz­le­wał do kub­ków cięż­kie czer­wone wino.

Mam na­dzieję, że ta po­dróż ni­gdy się nie skoń­czy, my­ślała Agnieszka, le­żąc na wznak na sprę­ży­stych kę­pach la­wendy. Chcia­ła­bym z nim tak jeź­dzić i jeź­dzić, od jed­nego ślicz­nego mia­steczka do dru­giego, co­raz da­lej i da­lej, przy­glą­dać się przez resztę ży­cia, jak łapki pi­nii od­ci­nają się od gra­na­to­wego nieba. Im­pre­sjo­ni­ści mieli ra­cję, tu wszystko jest in­ten­syw­niej­sze: ko­lory, smaki, za­pa­chy i po­ca­łunki. Przede wszyst­kim po­ca­łunki. Chcia­ła­bym, żeby Gérard mnie ca­ło­wał, wszę­dzie, po ca­łym ciele, że­by­śmy się ko­chali w jed­nym z tych grand lit, za­sła­nych szczel­nie jak be­cik nie­mow­lę­cia, z wał­kiem pod głowę za­miast po­du­szek i z doł­kiem po­środku ma­te­raca, w który się nie­uchron­nie wpada.

Ale na to mu­siała jesz­cze po­cze­kać i prze­mie­rzyć cały Ma­syw Cen­tralny, Nor­man­dię i Bur­gun­dię. Aż do­tarli tam, gdzie nie było już sły­chać cy­kad, tylko krzyk mew i huk roz­bi­ja­ją­cych się o skały fal: Fi­ni­stere.

Domu dziad­ków Gérarda pra­wie nie było wi­dać zza gę­stych krza­ków hor­ten­sji, naj­więk­szych, ja­kie Agnieszka kie­dy­kol­wiek wi­działa. Całe Fi­ni­stere wy­glą­dało, jakby stwo­rzono je dla ol­brzy­mów i na­wet nie­winne ro­ślinki do­nicz­kowe osią­gały tu ko­lo­salne roz­miary, eks­plo­du­jąc ka­ska­dami kwia­tów.

– Ja­kie śliczne! – za­wo­łała.

– Cała duma mémé. Mówi, że tak ład­nie kwitną, bo pod­sy­puje je ału­nem, ale my do­brze wiemy, że od­pra­wia nad nimi ja­kieś gu­sła.

Tu, w Ar­goat, wszystko było za­cza­ro­wane. Cały dzień je­chali przez mroczne tor­fo­wi­ska po­ro­śnięte ja­now­cem i ob­sa­dzone roz­sza­la­łym ostro­krze­wem pola. Od czasu do czasu mi­jali wio­ski i zamki o basz­tach smu­kłych jak pisz­czałki or­ga­nów, ale na ogół prze­bi­jali się przez bu­kowe i dę­bowe lasy, gdzie do dna głę­bo­kich ja­rów ni­gdy nie do­cie­rało słońce. Wśród po­ro­śnię­tych wil­got­nym mchem gła­zów w za­wrot­nym tem­pie to­ro­wały so­bie drogę stru­myki.

– Las Bro­se­liandu – wy­ja­śnił Gérard. – To gdzieś tu­taj Vi­viane zwa­biła pod zie­mię za­ko­cha­nego w niej po uszy Mer­lina i ze­słała na niego wieczny sen. Jej za­mek jest pod je­zio­rem Com­per. Ry­ce­rze Okrą­głego Stołu szu­kali tu Świę­tego Gra­ala, kie­li­cha, do któ­rego Jó­zef z Ary­ma­tei ze­brał krew z boku Chry­stusa.

Agnieszka prze­su­nęła dło­nią po jego czu­pry­nie, spraw­dza­jąc, czy nie ukry­wają się pod nią spi­cza­ste uszy elfa. Po­wi­nien je mieć, był taki nie­wia­ry­godny, le­śny cho­chlik z kraju kor­ri­gans i mor­ga­nes, ko­bol­dów i nimf. Nie mógł uro­dzić się gdzie in­dziej.

– Je­dziemy do mémé, do Bre­ta­nii – zde­cy­do­wał po­przed­niego dnia. – Chcę po­ka­zać ro­dzi­nie moją fian­cée.

Fian­cée! Agnieszce ze wzru­sze­nia po­ja­wiły się łzy w oczach. Dzięki ci, do­bry Boże, że ze­sła­łeś mi Gérarda, elfa z Ar­goat, który mnie ko­cha i ma w sto­sunku do mnie po­ważne za­miary. Oby ko­chał mnie za­wsze tak, jak ja go ko­cham, na wieki wie­ków, amen.

Mimo roz­licz­nych ko­ścio­łów, ka­pli­czek i kal­wa­rii ten kraj był cu­dow­nie po­gań­ski. Szcze­gól­nie kal­wa­rie wy­dały się Agnieszce je­dy­nie inną formą do­lme­nów i men­hi­rów. Dziw­nie roz­ga­łę­zione krzyże, ka­mienne fi­gury, po­zba­wione przez wiatr i deszcz twa­rzy, czarne i po­kryte dzio­bami jak po ospie, ro­biły po­sępne wra­że­nie. Wy­glą­dały jak nie­sa­mo­wita ar­mia strze­gąca wej­ścia w za­światy. Od­no­siła wra­że­nie, że służą do od­da­wa­nia hołdu ta­jem­ni­czym mo­com, któ­rych obec­ność czuło się tu na każ­dym kroku. Wcale by jej nie zdzi­wiło, gdyby się oka­zało, że do dziś są obiek­tami nie­po­ko­ją­cych kul­tów i miej­scami spo­tkań po­tę­pio­nych dusz.

Ostatni od­ci­nek drogi pro­wa­dził przez głę­boki jar, któ­rego zbo­cza po­kry­wały splą­tane za­ro­śla ja­rzę­biny prze­ty­kane kę­pami żół­tego ja­nowca i zru­dzia­łych pa­proci. Już dawno mi­nęli ostat­nią wio­skę, opu­sto­szałą o tej po­rze dnia, gdzie przy sto­liku przed je­dyną bras­se­rie sie­dzieli dwaj męż­czyźni w czap­kach z dasz­kiem nad du­żymi fi­li­żan­kami cy­dru i ob­ser­wo­wali w sku­pie­niu gra­czy w bule. Stan gry był wła­śnie przez zgro­ma­dzo­nych dys­ku­to­wany z dużą po­wagą i bez wyj­mo­wa­nia z ką­ci­ków ust pa­pie­ro­sów, non­sza­lancko przy­kle­jo­nych do dol­nych warg. To wła­śnie po­do­bało się Agnieszce we Fran­cji: ta­kie sprawy jak bule i ape­ri­tif lu­dzie trak­to­wali tu cał­kiem se­rio. Nikt nie uwa­żał tego za stratę czasu.

Męż­czyźni przy­sło­nili oczy dłońmi i z za­in­te­re­so­wa­niem od­pro­wa­dzili wzro­kiem volks­wa­gena Gérarda. Fran­cuzi wy­ma­wiali tę na­zwę fol­kwa­gię, przez co Agnieszce przez długi czas w ogóle nie przy­szło do głowy, że mowa jest o gar­bu­sie. Tak też i po­zo­stali jej w pa­mięci: krzepcy wie­śniacy, sto­jący na wy­bru­ko­wa­nym sza­rymi ka­mie­niami pla­cyku, obok po­li­chro­mo­wa­nego świątka na krzyżu i ople­cio­nej kwit­ną­cym pną­czem studni z blocz­kiem do wy­cią­ga­nia wia­dra. Obym tylko ni­czego nie za­po­mniała, po­my­ślała z nie­po­ko­jem. Ani tego du­żego psa, śpią­cego w gra­ni­to­wym ko­ry­cie z czer­wo­nymi pe­lar­go­niami, ani stu­kotu kul do buli i żaru le­ją­cego się z nieba. A także na­pisu Jus de fru­its Joc­ker na pa­ra­solu, tiary na gło­wie świątka, star­czych rąk na oszro­nio­nych fi­li­żan­kach – wszystko jest ważne. Wszystko mu­szę za­pa­mię­tać, żeby star­czyło mi na długo, na całą zimę w Pol­sce, bo to wła­śnie jest mi­łość, bo wła­śnie te­raz je­stem bar­dzo za­ko­chana i bar­dzo szczę­śliwa, bo je­śli nie te­raz, to kiedy?

Ale mia­steczko już znik­nęło za za­krę­tem, droga za­głę­biła się znowu w jar i za oknami sa­mo­chodu prze­su­wały się tylko kępy nie­bie­skiego ostu, bie­drzeńca i je­żyn. Tylko od czasu do czasu mi­gnął ka­mienny krzyż, po­kryty li­sza­jem zło­ta­wego mchu.

Jesz­cze za­nim Gérard za­czął jak sza­lony na­ci­skać klak­son, Agnieszka już wie­działa, że są na miej­scu. Wci­śnięty w gąszcz kwit­ną­cych hor­ten­sji, la­wendy i dzi­kiego roz­ma­rynu dom, który się przed nimi wy­ło­nił, mógł być tylko sie­dzibą el­fów i Gérar­dów. Roz­ło­ży­sty, wro­śnięty w zie­mię, jakby za­pu­ścił w nią ko­rze­nie, żeby nie unio­sły go zi­mowe wi­chry, zbu­do­wany był z nie­ocio­sa­nych ka­mieni i po­kryty omsza­łym łup­kiem. Miał we­sołe nie­bie­skie okien­nice, ko­ron­kowe, sztywno wy­kroch­ma­lone fi­ranki w oknach i ople­ciony był roz­piętą pod oka­pem wi­no­ro­ślą. Nie­bie­ski był też płot wa­rzyw­nika, w któ­rym za­miast głó­wek sa­łaty ro­sły ró­żowe na brze­gach kar­czo­chy, a na dłu­gich żer­dziach su­szyły się pęczki czosnku.

Agnieszka uznała, że dom jest za­chwy­ca­jący. Wcale nie za­uwa­żyła, że dach się za­pa­dał, po­łowy łupka bra­ko­wało, a wszystko było bied­niut­kie, roz­chwiane, zmur­szałe albo sto­czone przez ro­baki. Gdyby za­uwa­żyła, też by nie zmie­niła zda­nia. Tu, w Fi­ni­stere, nie bez po­wodu na­zy­wa­nego koń­cem świata, tak wła­śnie mu­siało być.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: