- W empik go
Nie chodź ciemną doliną - ebook
Nie chodź ciemną doliną - ebook
W jakim momencie Agnieszka przypieczętowała swój los? Czy była to chwila, w której w piwiarni pani Baumkotter zapytała Hagena: Vous etes Francais, monsieur? A może odrzucając awanse Gigiego Amareno, wielkiego artysty i genialnego kucharza? Wcześniej? Wsiadając do volkswagena Gérarda? Porzucając dla niego Artura - spiskowca? Jeszcze wcześniej? W dniu pierwszej lekcji francuskiego u madame Grinicz? Los dawał jej szansę. Za każdym razem mogła powiedzieć „nie” i nie byłaby tak rozpaczliwie nieszczęśliwa. Nie powiedziała.
Jest to historia o wielkich namiętnościach, samotności i szaleństwie. Historia, w której wciąż jeszcze obecne są upiory narodowosocjalistycznej przeszłości i powracają echem wydarzenia sprzed ćwierćwiecza, które zmieniły porządek świata.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-8241-035-8 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Wyjątkowo szczęśliwy przypadek. Agunia nie będzie musiała nawet przechodzić przez ulicę – oświadczyła babka. – Nauczy się francuskiego i gry na fortepianie, co z całą pewnością przyda się jej w życiu. Nawet komuniści nie byli w stanie zabronić muzyki, a Paryż jest stolicą cywilizowanego świata. Pozostanie nią nadal, kiedy już wszyscy dawno zapomną o towarzyszu Wiesławie.
Agnieszka wcale nie była taka pewna, czy ma uważać ten przypadek za szczęśliwy. W głębi duszy podejrzewała, że staruszka z sąsiedniej willi jest czarownicą. Kiedy dręczyły ją nocne koszmary, Baba Jaga wychylająca się z szafy do złudzenia przypominała madame Grinicz. Przynajmniej przez krótki moment, zanim rozsypała się w proch, z którego wystawała wyszczerzona w młodzieńczym uśmiechu szczęka.
– Bzdura! – powiedziała surowo babka. – Żadnych czarownic nie ma. Madame Grinicz jest przemiłą starszą panią, od której możesz się wiele nauczyć.
– Są – zapewniła Agnieszkę Majka, która należała do najlepiej poinformowanych osób w miasteczku, bo jej matka była sprzedawczynią w Samopomocy Chłopskiej. – Sama widziałam jedną wczoraj w lesie. Miała garb, brodawkę na nosie i niosła na plecach worek z kośćmi. Jak myślisz, dlaczego madame Grinicz nie ma ani dzieci, ani wnuków? Bo wszystkie je zjadła.
Madame rzeczywiście mieszkała sama, w wielkim, starym domu, którego jej wszyscy w Falenicy zazdrościli. „Willa Tamara” miała półokrągły ganek z kolumienkami i wieżyczkę z belwederem, gdzie nocą często paliło się światło. Majka twierdziła, że madame więzi w niej sierotkę-bidulkę i zmusza ją do tkania ze słomy złotego szala, który z pierwszym pianiem koguta zamienia się w popiół. Niewykluczone, że Agnieszka będzie musiała ją zastąpić, bo właśnie przez ten popiół sierotka nabawiła się suchot i długo nie pociągnie.
– A tak w ogóle, to po co ci ten cały francuski? Kes ke se, koń trawę je, parle, parle, sucho w gardle – sama widzisz, ja też mówię po francusku, a do madame nie chodziłam. Na twoim miejscu dobrze bym się zastanowiła.
Nic więc dziwnego, że kiedy babka, ściskając mocno jej dokładnie wyszorowaną rękę, po raz pierwszy zaprowadziła ją do „Willi Tamara”, na widok stojącej w progu kruchej staruszki Agnieszka zaniosła się straszliwym rykiem.
– Nie zostawiaj mnie tutaj! Zobaczysz, umrę na suchoty! – wrzeszczała, obejmując kurczowo kolano babki. – Nie chcę tkać słomy! Ja już umiem po francusku – kes ke se, koń trawę je, wule wu, krowa robi muu!
– Bardzo panią przepraszam, madame Grinicz, nie mam pojęcia, co się z tym dzieckiem stało – powiedziała głęboko zażenowana babka, usiłując strząsnąć uczepioną jej nogi Agnieszkę. – Mówi od rzeczy, to pewnie z upału.
– Ależ wcale nie musisz zostawać, jeżeli nie masz na to ochoty, ma petite – zaszeleściła staruszka. – Będę jednak ogromnie z tego powodu zawiedziona, bo specjalnie dla ciebie upiekłam pyszne tartaletki z malinami.
Agnieszka nie miała pojęcia, co to są tartaletki, ale podejrzewała, że po ugryzieniu tego czegoś zapada się w stuletni sen. Wybawić z niego może zaś tylko pocałunek księcia, a jeżeli czegoś Agnieszka naprawdę nie znosiła, to pocałunków. Kiedy ciotki mówiły: „Chodź tu do nas, skarbie, na pieszczotki”, jeżyły jej się włosy na karku.
– Babciu, czy ty nie widzisz, że to czarownica? – jęknęła z rozpaczą, nie odrywając policzka od kolana babki.
– Wydaje mi się, że jesteś źle poinformowana – rzuciła niedbale madame Grinicz. – Czarownice poznaje się po czarnym kocie, a ja nie mam kota, tylko papugę. Nie jestem więc czarownicą, tylko dobrą wróżką.
Bardzo możliwe, że gdyby nie ta papuga, Agnieszka uciekłaby do domu i nic by nie wyszło z jej nauki francuskiego, ale ptak zupełnie ją zafascynował. Był nie tylko bajecznie kolorowy, ale też miał doskonałe maniery, przy podwieczorku balansował elegancko na jednej nodze na poręczy krzesła, ściskając w pazurach drugiej kawałek ciastka. Unosił go najpierw do prawego, potem do lewego oka, przyglądał mu się bacznie z każdej strony, przekrzywiał pięknie upierzoną głowę i uprzejmie proponował Agnieszce: Une tarte? Une tarte? Delicieux, delicieux, mademoiselle! Postanowiła wkuwać francuskie słówka dzień i noc, żeby móc zrozumieć, co do niej mówi. Madame Grinicz nazywała go z szacunkiem monsieur Papotin i twierdziła, że pierwszych dwadzieścia lat swojego życia spędził u pewnej hrabiny, co uczyniło go, niestety, snobem. Na widok gosposi, pani Wisi, monsieur Papotin zastygał w pół słowa i syczał:
– Pas devant les domestiques, pas devant les domestiques!
W obecności listonosza, hydraulika albo węglarza tylko milczał wzgardliwie.
Oboje, monsieur Papotin i madame, przebywali duchem głównie w Sankt Petersburgu z czasów ich młodości. Czasów, kiedy to pędziło się trojką po zaśnieżonych lasach, tańczyło do upadłego na balach i kiedy żył jeszcze mąż madame, Aleksiej Fiodorowicz Grinicz, smukły carski oficer, który zarzucał na jej ramiona sobole i obiecywał przyszłość podobną do bajki.
Ten świat utonął w morzu krwi, o czym madame wolała nie pamiętać. W willi nie było dlatego ani jednego lustra, które mogłoby jej przypominać o upływie czasu. Wciąż miała dziewiętnaście lat i czekała, aż Aleksiej zabierze ją na bal.
– Dlatego nie wyjechałam do Francji, moja droga – wyjaśniła kiedyś Agnieszce. – Nigdy nie wiadomo, kiedy Aleksiej wróci. Ty, natomiast, koniecznie musisz zobaczyć Paryż. Opowiesz mi, czy bukiniści nadal sprzedają książki nad Sekwaną i czy można jeździć konno po Lasku Bulońskim. Pójdź też, proszę, tam, gdzie mieszkałam jako mała dziewczynka: Bulwar Malesherbes, numer 17, na pierwszym piętrze. Konsjerżka na pewno mnie jeszcze pamięta.
– Bardzo wątpię, żeby ją ktoś pamiętał – powiedziała posępnie Agnieszka do babki. – Jest strasznie stara, starsza nawet od ciebie, ma ze sto lat, a może i więcej. Nie wierzę, żeby kiedykolwiek była małą dziewczynką.
Skóra na dłoniach madame przypominała suche skrzydła nieżywej ważki i Agnieszka, ujmując jej ręce, obawiała się początkowo, że rozsypią się pod dotknięciem jej palców. Nie rozsypywały się jednak, wprost przeciwnie, okazało się, że są zwinne jak wiewiórki. Pokrywały strony zeszytu, który madame nazywała kajetem, rysunkami, przedstawiającymi to, o czym właśnie mówiła: pokrytą puszkiem peche, rumiane pomme, lśniącą cerise. Z czasem ilustrowała całe historie. Przez długi czas Agnieszka była przekonana, że wszystkie wydarzyły się madame albo członkom jej rodziny, i była zdumiona, odnajdując je później w powieściach Dumasa i Verne’a.
– Ona wcale nie jest czarownicą – zwierzyła się Majce, wiszącej niedbale na trzepaku głową w dół. Była to umiejętność, której Agnieszka boleśnie jej zazdrościła, podobnie jak celnego plucia na odległość i podnoszenia bez zmrużenia powiek pająków za nogę. – Jej ojciec był hrabią i spędził niewinnie dwadzieścia lat w więzieniu, ale potem uciekł, znalazł skarb i udał się w podróż dookoła świata. Po osiemdziesięciu dniach wrócił z powrotem.
– Też mi coś – odparła obojętnie Majka. – Mój tata też siedział w pierdlu, a z podróży dookoła świata do tej pory nie wrócił.
Obeszło się bez kucia słówek. Po prostu któregoś dnia okazało się, że Agnieszka mówi po francusku równie płynnie jak po polsku, wie więcej o zamkach nad Loarą niż o Wawelu, zna nazwy dwudziestu gatunków sera i bezbłędnie odróżnia tarte od gateau. Kiedy po raz pierwszy w życiu wysiadła z pociągu na Gare de l’Est, mogła wszędzie trafić z zamkniętymi oczami. Wszystko w Paryżu wydawało się jej znajome. Ten kraj był jej krajem, należała do niego, być może nawet bardziej niż jego prawowici mieszkańcy, bo wiedziała o nim więcej, znała lepiej jego literaturę i potrafiła z pamięci narysować plan Wersalu.
Podobnie oczywiste wydało jej się to, że należy do Gérarda.
Spotkała go, idąc pieszo szosą do St. Malo. Podrzucił ją samochodem do miasta i zaprosił na kolację. W oddzielonym pluszową kotarą separee – nie wiedziała do tej pory, że coś takiego istnieje naprawdę – pokazał jej, jak się je ślimaki, a potem, na nadmorskich skałkach, kazał jej słuchać, jak szeleszczą małe krabiki, kiedy morze się cofa. W tym czasie jego ręce błądziły po jej piersiach i czuła jego gorący oddech na swojej szyi, kiedy zaklinał ją, niczym troskliwy, stary ojciec, żeby już nigdy, przenigdy, nie wsiadała do samochodów obcych mężczyzn.
– Jaka jest ta Polska? – zapytał, zlizując sól z jej ramienia. – Co widzisz, kiedy myślisz o domu?
Co widziała? Wiklinowe fotele na werandzie domu babki, haftowany krzyżykami obrus na ogrodowym stole, psa, który na sztywnych łapach wchodzi po schodkach ganku, pusty hamak między sosnami, płonące klomby szałwii, roztrzepane wiewiórki i kąpiące się z wrzaskiem w piasku wróble. Słyszała sygnał osobowego do Warszawy, senne buczenie trzmieli nad koniczyną i dolatujące z „Willi Tamara” dźwięki fortepianu.
Ale domem było też mieszkanie rodziców na Pradze. Pamiętała ściany kamienicy pokryte liszajami dziur po pociskach, śmierdzącą moczem klatkę schodową, pijaka śpiącego z policzkiem opartym o pierwszy stopień i narożny sklepik z piramidą zakurzonych pudełek na wystawie. Ziemia wokół ulicznych drzew była tam ubita jak klepisko, pokryta gęsto psimi kupkami i niedopałkami papierosów. Po deszczu spomiędzy rozchwianych płyt chodnika tryskały fontanny błota, ochlapując kobiety o smutnych oczach dźwigające wypchane siatki.
To też była Polska.
– Jest inaczej – powiedziała. – Płaski, rozległy kraj, bardzo dużo nieba, więcej niż tutaj. Często pada i jest zimno, zimą nie pozostaje na trawnikach ani jedno zielone źdźbło. Chyba jest tam w sumie bardziej szaro.
Najbardziej zachwyciło Agnieszkę we Francji bogactwo barw. Wszystko tu było takie przepysznie kolorowe, wesołe, nawet stacje benzynowe, obwieszone chorągiewkami i wiatraczkami. Podobały jej się reklamy w metrze, stragany z owocami, witryny cukierni, kioski z gazetami, baterie butelek w bistrach, opakowania jogurtów, okładki książek i papier toaletowy w pastelowych odcieniach. A ileż tu było wspaniałych katedr, zamków, maszkaronów na dachach i romańskich portali! Za każdym pagórkiem czekało kolejne malownicze miasteczko z lilipucimi zaułkami i strzelistą dzwonnicą, wokół której krążyły kawki. W jakiś sposób zazdrościła Gérardowi tego pięknego kraju. Gdyby była naprawdę uczciwa, musiałaby przyznać, że między innymi dlatego się w nim zakochała.
Ale nie tylko dlatego. Był taki przystojny! Miał oczy jak wilgotne kasztany, długie jak u dziewczyny rzęsy i gęste, szorstkie włosy przypominające w dotyku sierść dzikiego zwierzątka. Wszystko w nim wydało się Agnieszce ogromnie pociągające: szczupła trójkątna twarz, muskularne ramiona i wąskie biodra, a kiedy w St. Malo zdjął buty i podwinął nogawki spodni, żeby brodzić po wodzie, stwierdziła z zachwytem, że ma także zgrabne łydki, pozbawione nawet jednego włoska. Była szczęśliwa, że tak piękny chłopak zwrócił na nią uwagę, bo do tej pory budziła zainteresowanie wyłącznie rachitycznych studentów w okularach i opiekuńczych starszych panów. Odpieranie ich awansów nie było trudne, nie miały one nic wspólnego z opisywanymi przez poetów wzlotami. Jej własne odczucia, kiedy męska dłoń mozoliła się przy haftkach biustonosza albo próbowała wśliznąć się pod gumkę majtek, z całą pewnością nie były godne ani jednej linijki wiersza. Powoli zaczynała się martwić, że ma jakiś organiczny defekt, który czyni z niej kobietę oziębłą.
Babka twierdziła, że porządna dziewczyna powinna się szanować i nie puszczać z byle kim. Jak na razie Agnieszce to nie groziło. Zaczynała śmiertelnie się nudzić, zanim znajomość osiągała stopień zażyłości, który wymagałby rozważenia zakupu wystrzałowych majtek. Dlatego do tej pory posiadała wyłącznie zwykłe bawełniane, w infantylne różyczki, od których po drugim praniu odrywała się gumka. Dopiero w Paryżu zobaczyła prawdziwe dzieła sztuki, składające się z dwóch pasków koronki albo trzech ażurowych kwiatuszków. Były bajońsko drogie i wciąż nie mogła zdecydować się na zakup. Teraz może będzie warto.
Taktyka matki była zupełnie inna: „Wiesz przecież, mój skarbie, że jestem twoją najlepszą przyjaciółką. Jesteś dorosła, rób, co chcesz, pamiętaj tylko, że mam do ciebie całkowite zaufanie”. Na szesnaste urodziny Agnieszki podarowała jej receptę na pigułki antykoncepcyjne z komentarzem: „Ale nie rób z niej użytku zbyt pochopnie, kochanie”. Potem sama zawiozła ją i aktualnego chłopaka w Bieszczady pod namiot. Jej zaufanie ciążyło Agnieszce jak kamień młyński u szyi, w wyniku czego leżała w ramionach rozpalonego do białości faceta sztywna jak kołek. Biedak pracował ciężko jak przy młócce nad jej ciałem, nie tracąc nadziei, że jeżeli przyciśnie tu, a poliże tam, to coś w końcu zacznie się dziać – ale nie działo się nic: Agnieszka wciąż rozmyślała ponuro nad zaufaniem, którym darzyła ją matka, jej najlepsza kumpelka. Ale czy bycie najlepszą kumpelką musi automatycznie oznaczać, że ma się prawo do cudzych zwierzeń? Matka była lekarką i jej zainteresowanie poniekąd miało charakter profesjonalny: Agnieszka mogła sobie wyobrazić, że będzie jej zadawała fachowe pytania dotyczące na przykład długości gry wstępnej, intensywności orgazmu i wymiarów członka w stanie erekcji. Czysty koszmar. W tym okresie szczytem marzeń wydawała się jej rodzicielka pełna zahamowań, podejrzliwa jak chart, przeszukująca torebki i obwąchująca jej bieliznę.
– Bóg kocha twoją czystość, dziecko – szemrał zza kratek konfesjonału głos spowiednika. – To najpiękniejszy dar, jaki możesz mu złożyć. Czy grzeszyłaś myślą, mową albo uczynkiem? Z mężczyzną albo sama ze sobą?
– Niby jak: sama ze sobą, proszę księdza? – zapytała oszołomiona Agnieszka, a osoba duchowna biegle udzieliła jej niezbędnych wskazówek.
– Myślę, że właśnie tracę wiarę – zastrzegła się szybko, czując, że uszy jej płoną i łapie ustami powietrze jak ryba.
– A to zmów pięć razy litanię do Serca Jezusowego – poradził spowiednik – i wiara ci wróci. Czystość najważniejsza.
W obliczu tak sprzecznych instrukcji Agnieszka stała się mistrzynią w nietraceniu głowy, zachowywaniu zimnej krwi w podbramkowych sytuacjach i prowadzeniu gry daleko, ale nie do końca. Coraz bardziej nabierała przekonania, że znajduje się na najlepszej drodze do nabawienia się solidnej nerwicy na tle seksualnym, i bała się, że resztę życia spędzi w poczekalni psychoterapeuty.
Aż poznała Gérarda.
Po raz pierwszy miała do czynienia z kimś, kto nie był ani studentem, ani absolwentem jakiejś uczelni. Absurdalność polskiej odmiany realnego socjalizmu polegała między innymi na tym, że przepaść między córką lekarza i fryzjerem była nie do przebycia. Dopiero we Francji Agnieszka zobaczyła ze zdumieniem, że można się przyjaźnić z piekarzem czy barmanem. Szczególnie jeżeli piekarnia i bar dobrze prosperują. W Polsce było to zupełnie nie do pomyślenia. Kiedy Agnieszka zaprosiła na lody kierowcę sanitarki, który przyjeżdżał co rano po matkę, zrobił się z tego niezły skandal. Okazało się, że jedyne, co wolno jej robić z kierowcami, to dawać im na imieniny jakiś neutralny prezent. Na przykład skarpetki. Pewnie dlatego fascynowali ją mężczyźni machający kosą albo spawający szyny tramwajowe: wydawali jej się szalenie egzotyczni.
Gérard był mechanikiem. Jeździł po całej Francji i montował jakieś tam dźwigi, windy, taśmy produkcyjne, licho wie co, w każdym razie coś, co pod jego dłońmi zaczynało ruszać się i żyć własnym życiem. Zdaniem zakochanej po uszy Agnieszki wykonywał piękny, odpowiedzialny zawód i był kimś w rodzaju chirurga albo dyrygenta. Ani przez chwilę nie przyszło jej do głowy, że mogłaby między nimi istnieć jakakolwiek dysproporcja. Wprost przeciwnie, była przekonana o jego wyższości, bo nieustannie czegoś się od niego uczyła: na przykład, jak jeść ślimaki i gotować karczochy. Pokazał jej też witraże w Chartres, nenufary w ogrodzie Moneta w Giverny, klasztor Mont-Saint-Michel i małe przydrożne hoteliki, których wytapetowane tkaninami w kwiatki pokoje wyglądały jak wnętrze saszetki na pończochy madame Grinicz. Wiedzą o życiu też bił ją na głowę. Już od lat pracował, w drodze od klienta do klienta przemierzał niestrudzenie kraj, podczas gdy ona do tej pory widziała tylko swój pokój dziecinny z kolekcją pluszowych zwierzaków. Resztę świata znała wyłącznie z opowiadań madame Grinicz, w dodatku nie były to informacje pierwszej świeżości. Wsiadła więc w St. Malo do samochodu Gérarda, żeby jej ktoś w końcu ten świat pokazał.
A Gérard, chochlik miłości, z niczym się nie spieszył. W St. Malo polizał jej ramię, w Owernii pocałował szyję, a w Luberon uwolnił z biustonosza jej piersi. W drodze do Prowansji jego prawa ręka coraz częściej opuszczała kierownicę, żeby pieścić jej kolano i wewnętrzną stronę ud.
Całował ją, kiedy zatrzymywali się na pikniki wśród skał, gdzie rozpalone powietrze pachniało tymiankiem i rozmarynem, w cieniu oliwek, w których koronach koncertowały do upadłego cykady. Rozłamywał bagietkę, kładł na nią grube plastry sera i cebuli, posypywał roztartym w palcach dzikim czosnkiem i rozlewał do kubków ciężkie czerwone wino.
Mam nadzieję, że ta podróż nigdy się nie skończy, myślała Agnieszka, leżąc na wznak na sprężystych kępach lawendy. Chciałabym z nim tak jeździć i jeździć, od jednego ślicznego miasteczka do drugiego, coraz dalej i dalej, przyglądać się przez resztę życia, jak łapki pinii odcinają się od granatowego nieba. Impresjoniści mieli rację, tu wszystko jest intensywniejsze: kolory, smaki, zapachy i pocałunki. Przede wszystkim pocałunki. Chciałabym, żeby Gérard mnie całował, wszędzie, po całym ciele, żebyśmy się kochali w jednym z tych grand lit, zasłanych szczelnie jak becik niemowlęcia, z wałkiem pod głowę zamiast poduszek i z dołkiem pośrodku materaca, w który się nieuchronnie wpada.
Ale na to musiała jeszcze poczekać i przemierzyć cały Masyw Centralny, Normandię i Burgundię. Aż dotarli tam, gdzie nie było już słychać cykad, tylko krzyk mew i huk rozbijających się o skały fal: Finistere.
Domu dziadków Gérarda prawie nie było widać zza gęstych krzaków hortensji, największych, jakie Agnieszka kiedykolwiek widziała. Całe Finistere wyglądało, jakby stworzono je dla olbrzymów i nawet niewinne roślinki doniczkowe osiągały tu kolosalne rozmiary, eksplodując kaskadami kwiatów.
– Jakie śliczne! – zawołała.
– Cała duma mémé. Mówi, że tak ładnie kwitną, bo podsypuje je ałunem, ale my dobrze wiemy, że odprawia nad nimi jakieś gusła.
Tu, w Argoat, wszystko było zaczarowane. Cały dzień jechali przez mroczne torfowiska porośnięte janowcem i obsadzone rozszalałym ostrokrzewem pola. Od czasu do czasu mijali wioski i zamki o basztach smukłych jak piszczałki organów, ale na ogół przebijali się przez bukowe i dębowe lasy, gdzie do dna głębokich jarów nigdy nie docierało słońce. Wśród porośniętych wilgotnym mchem głazów w zawrotnym tempie torowały sobie drogę strumyki.
– Las Broseliandu – wyjaśnił Gérard. – To gdzieś tutaj Viviane zwabiła pod ziemię zakochanego w niej po uszy Merlina i zesłała na niego wieczny sen. Jej zamek jest pod jeziorem Comper. Rycerze Okrągłego Stołu szukali tu Świętego Graala, kielicha, do którego Józef z Arymatei zebrał krew z boku Chrystusa.
Agnieszka przesunęła dłonią po jego czuprynie, sprawdzając, czy nie ukrywają się pod nią spiczaste uszy elfa. Powinien je mieć, był taki niewiarygodny, leśny chochlik z kraju korrigans i morganes, koboldów i nimf. Nie mógł urodzić się gdzie indziej.
– Jedziemy do mémé, do Bretanii – zdecydował poprzedniego dnia. – Chcę pokazać rodzinie moją fiancée.
Fiancée! Agnieszce ze wzruszenia pojawiły się łzy w oczach. Dzięki ci, dobry Boże, że zesłałeś mi Gérarda, elfa z Argoat, który mnie kocha i ma w stosunku do mnie poważne zamiary. Oby kochał mnie zawsze tak, jak ja go kocham, na wieki wieków, amen.
Mimo rozlicznych kościołów, kapliczek i kalwarii ten kraj był cudownie pogański. Szczególnie kalwarie wydały się Agnieszce jedynie inną formą dolmenów i menhirów. Dziwnie rozgałęzione krzyże, kamienne figury, pozbawione przez wiatr i deszcz twarzy, czarne i pokryte dziobami jak po ospie, robiły posępne wrażenie. Wyglądały jak niesamowita armia strzegąca wejścia w zaświaty. Odnosiła wrażenie, że służą do oddawania hołdu tajemniczym mocom, których obecność czuło się tu na każdym kroku. Wcale by jej nie zdziwiło, gdyby się okazało, że do dziś są obiektami niepokojących kultów i miejscami spotkań potępionych dusz.
Ostatni odcinek drogi prowadził przez głęboki jar, którego zbocza pokrywały splątane zarośla jarzębiny przetykane kępami żółtego janowca i zrudziałych paproci. Już dawno minęli ostatnią wioskę, opustoszałą o tej porze dnia, gdzie przy stoliku przed jedyną brasserie siedzieli dwaj mężczyźni w czapkach z daszkiem nad dużymi filiżankami cydru i obserwowali w skupieniu graczy w bule. Stan gry był właśnie przez zgromadzonych dyskutowany z dużą powagą i bez wyjmowania z kącików ust papierosów, nonszalancko przyklejonych do dolnych warg. To właśnie podobało się Agnieszce we Francji: takie sprawy jak bule i aperitif ludzie traktowali tu całkiem serio. Nikt nie uważał tego za stratę czasu.
Mężczyźni przysłonili oczy dłońmi i z zainteresowaniem odprowadzili wzrokiem volkswagena Gérarda. Francuzi wymawiali tę nazwę folkwagię, przez co Agnieszce przez długi czas w ogóle nie przyszło do głowy, że mowa jest o garbusie. Tak też i pozostali jej w pamięci: krzepcy wieśniacy, stojący na wybrukowanym szarymi kamieniami placyku, obok polichromowanego świątka na krzyżu i oplecionej kwitnącym pnączem studni z bloczkiem do wyciągania wiadra. Obym tylko niczego nie zapomniała, pomyślała z niepokojem. Ani tego dużego psa, śpiącego w granitowym korycie z czerwonymi pelargoniami, ani stukotu kul do buli i żaru lejącego się z nieba. A także napisu Jus de fruits Jocker na parasolu, tiary na głowie świątka, starczych rąk na oszronionych filiżankach – wszystko jest ważne. Wszystko muszę zapamiętać, żeby starczyło mi na długo, na całą zimę w Polsce, bo to właśnie jest miłość, bo właśnie teraz jestem bardzo zakochana i bardzo szczęśliwa, bo jeśli nie teraz, to kiedy?
Ale miasteczko już zniknęło za zakrętem, droga zagłębiła się znowu w jar i za oknami samochodu przesuwały się tylko kępy niebieskiego ostu, biedrzeńca i jeżyn. Tylko od czasu do czasu mignął kamienny krzyż, pokryty liszajem złotawego mchu.
Jeszcze zanim Gérard zaczął jak szalony naciskać klakson, Agnieszka już wiedziała, że są na miejscu. Wciśnięty w gąszcz kwitnących hortensji, lawendy i dzikiego rozmarynu dom, który się przed nimi wyłonił, mógł być tylko siedzibą elfów i Gérardów. Rozłożysty, wrośnięty w ziemię, jakby zapuścił w nią korzenie, żeby nie uniosły go zimowe wichry, zbudowany był z nieociosanych kamieni i pokryty omszałym łupkiem. Miał wesołe niebieskie okiennice, koronkowe, sztywno wykrochmalone firanki w oknach i opleciony był rozpiętą pod okapem winoroślą. Niebieski był też płot warzywnika, w którym zamiast główek sałaty rosły różowe na brzegach karczochy, a na długich żerdziach suszyły się pęczki czosnku.
Agnieszka uznała, że dom jest zachwycający. Wcale nie zauważyła, że dach się zapadał, połowy łupka brakowało, a wszystko było biedniutkie, rozchwiane, zmurszałe albo stoczone przez robaki. Gdyby zauważyła, też by nie zmieniła zdania. Tu, w Finistere, nie bez powodu nazywanego końcem świata, tak właśnie musiało być.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------