Nie ma kto pisać do pułkownika - ebook
Nie ma kto pisać do pułkownika - ebook
W zapyziałej nadrzecznej mieścinie starzejący się pułkownik, niegdyś bohater wojny domowej, od piętnastu lat cierpliwie czeka na pismo o przyznaniu renty kombatanckiej za zasługi dla ojczyzny. Zmagając się z nędzną, chorobą żony i ludzką obojętnością, hoduje bojowego koguta, którego wygrana w najbliższej walce ma pomścić śmierć jego jedynego syna.
Studium o ludzkiej samotności, godności i determinacji. Zwięzłe, oszczędne, skonstruowane lapidarnie niczym filmowy scenariusz.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-0781-8 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy tak siedział przy piecyku z wypalanej gliny, skulony w ufnej naiwności, czekając, aż napar zacznie wrzeć, doznał uczucia, że w trzewiach wyrastają mu trujące grzyby i lilie. Był październik. Ranek trudny do przeżycia nawet dla kogoś, kto tak jak on miał już za sobą tyle podobnych. Przez pięćdziesiąt sześć lat – od zakończenia ostatniej wojny domowej – czekanie stanowiło jedyne jego zajęcie. Niewiele rzeczy nadchodziło – październik nadchodził zawsze.
Widząc, że pułkownik wchodzi do sypialni z kawą, jego żona podniosła moskitierę. W nocy dopadł ją ostry atak astmy i teraz leżała w stanie otępienia. Uniosła się, by ująć podaną filiżankę.
– A ty? – powiedziała.
– Już piłem – skłamał pułkownik. – Była jeszcze cała łycha.
W tej właśnie chwili rozległo się bicie dzwonów. Pułkownik całkiem zapomniał o pogrzebie. Kiedy żona piła kawę, zdjął jeden koniec hamaka i zwinął go przy drugim, za drzwiami. Kobieta myślała o nieboszczyku.
– Urodził się w tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim – rzekła. – Dokładnie w miesiąc po naszym synu. Siódmego kwietnia.
Popijała dalej kawę w przerwach między jednym a drugim ciężkim oddechem. Była kobietą zbudowaną niemal wyłącznie z białych chrząstek okrywających wygięty w łuk sztywny kręgosłup. Zaburzenia w oddychaniu zmuszały ją do zadawania pytań tonem twierdzącym. Skończyła pić kawę. Wciąż myślała o nieboszczyku.
– Straszne, jak cię chowają w październiku – stwierdziła. Lecz mąż nie zwrócił na jej słowa uwagi. Otworzył okno. Na podwórzu rozgościł się już październik. Obserwując intensywnie zieleniącą się roślinność i kopczyki dżdżownic w błocie, pułkownik znowu poczuł w trzewiach fatalny miesiąc.
– Zbutwiały mi kości – powiedział.
– Jest zima – odparła żona. – Odkąd zaczęło padać, powtarzam ci, żebyś sypiał w skarpetkach.
– Od tygodnia w nich sypiam.
Padało niespiesznie, lecz nieprzerwanie. Pułkownik wolałby opatulić się wełnianym kocem i ponownie ułożyć w hamaku. Natarczywy dźwięk uderzanego spiżu przypomniał mu jednak o pogrzebie.
„Październik” – mruknął i ruszył na środek pokoju. Dopiero wtedy przypomniał sobie o kogucie przywiązanym do nogi łóżka. Był to kogut bojowy.
Odniósłszy do kuchni filiżankę, zaczął nakręcać zegar ścienny w oprawie z rzeźbionego drewna. W przeciwieństwie do sypialni, zbyt ciasnej dla oddechu astmatyczki, salon był przestronny; wokół nakrytego serwetą stolika, z glinianym kotem pośrodku, stały cztery wyplatane bujane fotele. Na ścianie, na wprost tej z zegarem, wisiał obraz kobiety spowitej w tiule, siedzącej w otoczeniu amorków w łodzi pełnej róż.
Było dwadzieścia po siódmej, kiedy skończył nakręcać zegar. Potem zaniósł koguta do kuchni, przywiązał go do jednej z nóżek piecyka, zmienił wodę w naczyniu i sypnął obok garść kukurydzy. Grupka chłopaków przelazła przez połamany płot. Siedli wokół koguta i wpatrywali się weń w milczeniu.
– Nie gapcie się tak na niego – odezwał się pułkownik. – Od takiego patrzenia koguty marnieją.
Nie zrobiło to na nich wrażenia. Jeden z chłopców zagrał na organkach pierwsze takty modnej piosenki.
– Nie graj dzisiaj – zwrócił mu uwagę pułkownik – mamy w miasteczku nieboszczyka.
Chłopiec schował instrument do kieszeni spodni, a pułkownik poszedł do sypialni przebrać się na pogrzeb.
Białe ubranie leżało nieuprasowane z powodu ataku astmy żony. Pułkownik musiał zatem założyć stary garnitur z czarnego sukna, który po ślubie wyciągał tylko na specjalne okazje. Nie bez trudu znalazł go na dnie skrzyni, zapakowany w gazety i obłożony kuleczkami naftaliny dla ochrony przed molami.
Leżąca w łóżku kobieta wciąż myślała o nieboszczyku.
– Pewnie już spotkał się z Agustinem – powiedziała. – Może jednak nie opowie mu, jaki żywot przyszło nam wieść po jego śmierci.
– O tej porze z pewnością już rozprawiają o kogutach – odrzekł pułkownik.
Znalazł w skrzyni parasol – stary i ogromny. Wygrała go żona na loterii, zorganizowanej, aby zgromadzić fundusze na partię pułkownika. Tej samej nocy oglądali plenerowe przedstawienie, którego nie przerwano mimo deszczu. Pułkownik, jego żona i ich syn Agustín, podówczas ośmioletni, obejrzeli przedstawienie do końca, usadowieni pod parasolem. Teraz Agustín nie żyje, a pokrycie z błyszczącej satyny pogryzły mole.
– Zobacz, co zostało z naszego błazeńskiego parasola – rzekł pułkownik, używając dawnego określenia. Rozpostarł nad głową zagadkową plątaninę metalowych prętów. – Może nam się przydać tylko do liczenia gwiazd.
Roześmiał się. Kobieta jednak nie zadała sobie trudu, by spojrzeć na parasol.
– Wszystko jest takie – mruknęła. – Gnijemy żywcem – dodała i zamknęła oczy, by intensywniej myśleć o nieboszczyku.
Ogoliwszy się na wyczucie, jako że od dawna nie posiadał lustra, pułkownik ubrał się w milczeniu. Spodnie opinające nogi niemal jak kalesony, z tasiemkami przy kostkach, ściągało się w pasie dwoma troczkami z tego samego materiału, przewlekanymi przez dwie pozłacane sprzączki przyszyte na wysokości nerek. Skórzanego paska nie używał. Koszula w kolorze starej tektury, i jak tektura twarda, zapinała się na jeden miedziany guzik, który służył zarazem do przypięcia sztywnego kołnierzyka. Ale że sztywny kołnierzyk był pogięty, pułkownik zrezygnował z krawata.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji