- W empik go
Nie pozwolisz żyć czarownicy - ebook
Nie pozwolisz żyć czarownicy - ebook
W 1835 roku, na łamach tygodnika „Przyjaciel Ludu” pojawił się dziwny tekst dotyczący procesu i skazania za czary, czternastu kobiet. Miał on formę relacji naocznego świadka wydarzeń, który ponoć widział, jak w 1775 roku we wsi Doruchów, tamtejszy dziedzic pojmał, poddał torturom, a na koniec spalił nieszczęsne kobiety. Mieszkańcy Doruchowa są pewni, że 243 lata temu, taki proces miał miejsce, a na terenie tzw. trójkąta czarownic, zapłonął stos.
Tomasz Kowalski w oparciu o tę historię napisał opowieść o drzemiących w ludziach lękach przed siłami nieczystymi, czarami i zabobonami. Jest to również powieść o kobietach i mężczyznach, o tym, że polowania na czarownice trwają po dziś dzień, a tytułowe cioty, jak nazywano w dawnej Polsce czarownice i ich kaci, mogą mieszkać tuż za ścianą.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-441-8 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
U wylotu Ciemnej Bramki, w mieście Poznaniu, zebrał się spory tłum. Jest maj roku Pańskiego 1835. Mocno rozgorączkowana gawiedź przyglądała się leżącemu na ziemi ciału młodej niewiasty, która wybiegłszy z bramy, wpadła wprost pod nadjeżdżającego fiakra, zaprzężonego w dwa ogromne konie. Kobieta, która leżała pod kołami, nazywała się Teresa Puff z domu Woźniak. Była żoną Stefana Puffa – rozwoziciela węgla, dorywczo zatrudnionego również w roli rakarza. Dwie starsze niewiasty, stojące najbliżej zwłok nieszczęsnej Teresy, głośno komentowały to, co się przed chwilą wydarzyło. Znały dobrze denatkę i jej męża. Otóż dwudziestotrzyletnia żona rakarza była praczką mieszkającą w Piaskach. Do Poznania przyjechała za pracą jakieś siedem lat temu z małej wielkopolskiej wsi. Tu też poznała swojego męża. Stefan, z początku zakochany i opiekuńczy, z czasem jednak coraz częściej wyżywał się na swojej żonie, szczególnie wtedy, kiedy brakowało mu pieniędzy na gorzałkę. Po pewnym czasie zażądał wręcz, by jego żona, póki młoda, sprzedawała swoje wdzięki pruskim żołdakom, których najczęściej można było spotkać w okolicach rozbudowującego się fortu. Sąsiedzi nie raz i nie dwa widzieli Teresę z opuchniętą od bicia twarzą, jak uciekając, ile sił w nogach, chowała się przed mężem po bramach czy zaułkach między domami. Dzisiaj – zgodnie z tym, co opowiadały dwie przekupki – doszło do kolejnej awantury, tym razem zakończonej tragiczną śmiercią dziewczyny. Stefan, pijany i wściekły, wpierw zapędził batem żonę w kąt podwórza, pomiędzy mur starej kamienicy a drewniany płot ogradzający skład węgla i drewna, i gdy ta nie miała już gdzie uciec, zaczął ją z całych sił kopać. Skulona kobieta, niczym dziki zwierz osaczony przez myśliwych, zasłaniała się przed ciosami rękami. Mężczyzna, mimo że ledwo trzymał się na nogach, wsparty o sztachety chwiejącego się płotu, kopał żonę na przemian to w brzuch, to w głowę. Wrzeszczał przy tym na całe gardło, grożąc jej śmiercią. Kiedy w pewnym momencie ludzie obserwujący całe to zdarzenie zaczęli krzyczeć w kierunku napastnika, by dał kobiecie spokój, ten, wygrażając im pięścią, zachwiał się i runął z impetem na płot, który złamał się pod jego ciężarem. Teresa, wykorzystując okazję, poderwała się z ziemi i kulejąc, pobiegła w stronę cmentarza Wszystkich Świętych. Wbiegając do Ciemnej Bramki, obijała się o ściany, ponieważ krew z rozciętej głowy zalewała jej oczy. Gdy wybiegła z tunelu, wprost w promienie zachodzącego słońca, oślepiona i zapłakana, nie zauważyła nadjeżdżającego z lewej strony fiakra. Woźnica próbował jeszcze wstrzymać konie, ale było już za późno. Teresa wpadła najpierw między rozpędzone zwierzęta, które mocno ją poturbowały. Przy okazji uderzyła głową o dyszel. Przerażone konie, próbując przeskoczyć dziewczynę, szarpnęły jeszcze z całej siły wozem, który przejechał po jej ciele, miażdżąc kości. Kiedy woźnica zatrzymał fiakra, kobieta leżała już martwa na ziemi pomiędzy przednią i tylną ośką. Wrzask ludzi, rwetes, a potem cisza. Tylko konie, niepokojone obecnością trupa, próbowały za wszelką cenę wyrwać się z więzi. Podrywały łby do góry, strzygły uszami i ciężko oddychały. Nagle, nie wiadomo skąd, pojawiło się trzech pruskich żołnierzy, uzbrojonych w muszkiety. Dwóch z nich wbiegło zgodnie z kierunkiem wskazanym im przez gapiów do Ciemnej Bramki, by po chwili wrócić ze skutym już Stefanem. Mężczyzna na widok pokiereszowanej żony leżącej pod fiakrem nie okazał smutku, żalu ani rozpaczy. Wręcz przeciwnie, ogarnięty jeszcze większym szałem i złością, próbował wyrwać się mundurowym. Rzucał przy tym przekleństwa pod adresem nieżyjącej kobiety oraz groźby w kierunku świadków zdarzenia, szczególnie obecnych tam niewiast. Najbardziej dostało się wspomnianym dwóm przekupkom, które chowając się za plecami żandarma, wskazywały palcem na obezwładnionego mężczyznę. Ten, gdy je zobaczył, zaczął wyzywać je od kurew i wiedźm.
– Wszystkie wy jedna mać! – krzyczał, tocząc pianę z ust. – Powywieszać baby! Żebyście zdechły! Żeby wam cipy wygniły! Czarcie suki! Nierządnice!
Zwyzywałby pewno jeszcze niejedną, gdyby w pewnej chwili jeden z wojaków nie uderzył Stefana kolbą muszkietu prosto w brzuch. Pijany i wściekły Puff w jednym momencie zgiął się wpół, by po chwili zwymiotować pod nogi trzeciego, wyższego stopniem, żołnierza. Ten zaś, poirytowany, krzyknął w stronę tłumu, że ma się rozejść, bo zaraz wszystkich aresztuje.
– Zurückbleiben! Andernfalls werde ich auch euch mit ihm arretieren!* – wrzasnął na całe gardło. Ale ludzie jeszcze nie zamierzali odejść, cofnęli się tylko o dwa metry. W pewnym momencie dwóch chłopaków, pomocników kamieniarza, zabrało się za wyciąganie pokiereszowanych zwłok leżących pod wozem. Ciągnęli je za ręce jak worek z cebulą. Głowa na luźnej już szyi odchyliła się do tyłu, ukazując twarz dziewczyny. Była cała sina, a jej powieki napuchły niczym rybie pęcherze. Włosy miała poklejone zasychającą krwią, wymieszaną z błotem i miałem węglowym. Lewa ręka była nienaturalnie wykręcona w tył, najpewniej połamana i zwichnięta w obojczyku. Bose stopy, które wyzierały spod podartej spódnicy, całe były umazane krwią. Blade, z pozdzieraną skórą, wyglądały jak nogi ukrzyżowanego Chrystusa. Część gapiów, przerażonych tym widokiem, zakrywała sobie dłonią a to oczy, a to usta. Matki przytulały do siebie twarze dzieci, chcąc im oszczędzić widoku pokiereszowanego ciała zmarłej praczki. Inni, czyniąc znak krzyża, odwracali się i odchodzili do swoich domów i zajęć. Jedna z kobiet próbowała nawet podejść do rzygającego jeszcze oprawcy, by przy pomocy kija trzymanego w dłoni wymierzyć mu sprawiedliwość. Widząc to, żołnierz prewencyjnie zdjął muszkiet z pleców, czym skutecznie zniechęcił ją do samosądu. Tłum rzedł. Ludzie pomału rozchodzili się, komentując po drodze całe zajście.
Nieco z boku, wsparty o wielkie drzewo, stał starszy mężczyzna. Miał pewnie pod siedemdziesiątkę. Ubrany na sposób mieszczański, w wyświechtanym, czarnym surducie i mocno już przechodzonym płaszczu typu carrick**. W jednej dłoni trzymał drewnianą laskę z rękojeścią w kształcie szczura, a w drugiej, zdjęty z siwej głowy, cylinder. Z przymkniętymi powiekami, wsparty bokiem o drzewo, stał, ledwo trzymając się na nogach i mocno dyszał. Nie był pijany, a jedynie mocno poruszony widokiem martwej kobiety, leżącej obok na drodze. Wydawało się, że zaraz zasłabnie. Widząc to, podbiegła do niego młoda, może osiemnastoletnia dziewczyna. Złapała mężczyznę za ramię, starając się go podtrzymać i uchronić przed upadkiem. Pochylony, odwrócił twarz w jej stronę. Miał opuchnięte oczy, pełne łez.
– Dobrze się pan czuje? – spytała przestraszona dziewczyna. – Może stąd odejdziemy? Tu obok, za rogiem, jest ławka. Posiedzę tam chwilę z panem, dobrze?
Mężczyzna nie odpowiedział, tylko skinął głową na znak zgody. Kątem oka jeszcze raz spojrzał w stronę Teresy Puff. Wyciągnął rękę z laską, pokazując na nią, jakby chciał coś powiedzieć, a następnie wsparty o ramię dziewczyny, udał się we wskazanym kierunku, ciągle jeszcze mocno dysząc. Po chwili oboje siedzieli już na drewnianej ławce. Mężczyzna milczał, wpatrując się w zachodzące w oddali słońce.
– Źle pan wygląda, musiało to na panu zrobić straszne wrażenie. Na mnie zresztą też. Co za okropny wypadek!
– Wypadek? – odezwał się nagle mężczyzna. – Nie, moja droga panno, to nie żaden wypadek. To wieczny rzeczy porządek.
– Nie rozumiem. Znał pan tę kobietę?
– Znałem. Nie osobiście, rzecz jasna. Mówię tu o kobietach, które przez Boskie napiętnowanie cierpieć musiały nieludzkie katusze. Znajomy mi to widok. Widok udręczonej istoty, która w tym niesprawiedliwie zbudowanym świecie poddana jest, była i zawsze będzie tym samym niegodziwościom.
– Napiętnowanie? Że kobiety, że niby ja jestem napiętnowana? – Dziewczyna zrobiła zdziwioną minę, po czym dodała jeszcze: – Boskie napiętnowanie?
– Widziałem rzeczy straszne, wierz mi. Doświadczyłem osobiście tego, że władza, wsparta siłą, krzyżem oraz ciemnotą ludzi, dostrzega piękno, mądrość i sprawiedliwość tylko tam, gdzie jest to dla niej wygodne i użyteczne. Zapewniam cię, że ten potwór, którego ujęli dzisiaj żandarmi, wkrótce wyjdzie na wolność, a grzech jego będzie mu odpuszczony, zanim mlecze zarosną mogiłę tej nieszczęsnej kobiety.
– Dlaczego tak jest? Pan wie?
– Czy wiem? – Uśmiechnął się smutno. – Domyślam się. Otóż Bóg, ten nieomylny Bóg – wyciągnął rękę w stronę nieba – stworzył na swoje podobieństwo nie człowieka, ale mężczyznę.
– A z żebra jego kobietę – dodała szybko dziewczyna.
– Właśnie – starszy pan złapał dziewczynę za dłoń – właśnie tak. Tylko i tylko z jego żebra. A kiedy Bóg wygania Adama i Ewę z raju, mówi do niej: „Będziesz rodzić w bólu, twój mąż będzie panował nad tobą” – zacytował. – Coś ci powiem, moja droga. Na świecie jest wielu bogów, bardzo wielu. Mają różne twarze, jedni są chudzi, drudzy grubi, innych zaś wcale nie widać. Ale łączy ich jedna, wspólna rzecz, wiesz jaka?
– Nie – odpowiedziała.
– Wszyscy są równie gówno warci. Nigdy ich nie ma, kiedy są naprawdę potrzebni.
– Nie godzi mi się tego słuchać – odrzekła wzburzona dziewczyna.
– Przepraszam, jeśli uraziłem. Stary jestem, gadam głupoty. – Potem znów spojrzał przed siebie, jakby czegoś wypatrywał. – Jeśli panienka chce, opowiem pewną historię. Rzecz zdarzyła się sześćdziesiąt lat temu – zaczął.
– Mam czas, chętnie posłucham. – Dziewczyna wsadziła sobie dłonie pod uda, a następnie wyprostowała się, dając znak, że jest gotowa. Mężczyzna wyciągnął jeszcze z kieszeni jedwabną chustkę i przetarł załzawione oczy. Na chustce widniał haftowany monogram składający się z trzech liter: X.A.R.
– Większość z tych rzeczy, o których ci zaraz opowiem, widziałem na własne oczy. Dziecięca ciekawość i nieznajomość życia kazały mi osobiście, na ile było to możliwe, uczestniczyć w wydarzeniach, które dziś napawają mnie smutkiem i odrazą. Uzupełnieniem całości mojej historii są relacje i opowieści innych ludzi, świadków tych mrocznych wydarzeń, z którymi rozmawiałem już jako dojrzały mężczyzna. Ludzie ci pragnęli, aby te zajścia nie utonęły w mroku niepamięci i zwykłego wstydu, choć sami bali się mówić o tym głośno. A było to tak.
* Cofnąć się! W przeciwnym razie was aresztuję!
** Carrik – płaszcz z kilkoma nachodzącymi na siebie, luźno zwisającymi kołnierzami.II
Jest rok 1775. Trudno powiedzieć, czy był to jakiś szczególny czas w historii Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Wprawdzie dopiero co utraciliśmy część kraju na rzecz Rosji, Austrii i Prus, ale przynajmniej wtedy nie robiło to na nas większego wrażenia. Nie pierwszy już raz nasza kochana Ojczyzna szarpana była niczym łania przez stado wilków, ale zawsze z Boską pomocą udawało nam się przetrwać. Ba, czasem odzyskiwaliśmy utracone ziemie, czy w inny sposób rekompensowaliśmy swoje straty. Ot, wielka polityka, która, jeśli nie przetaczała się wojną i pożogą po najbliższej okolicy, jest tylko historią, dziwną opowieścią, która często nawet nie docierała do uszu i serc mieszkańców wiosek i małych miasteczek. Prosty człowiek najczęściej rodził się, żył i umierał nad tą samą rzeką, pomiędzy tymi samymi pagórkami, pod tym samym drzewem i w tej samej chałupie, wolny od zmartwień wielkiego świata i kompletnie ich nie ciekaw. Nie znaczy to jednak, że wojny królów, międzynarodowe traktaty i dyplomatyczne potyczki nie mały wpływu na życie mieszkańców Polski. Wtedy tego jeszcze nie pojmowałem, ale z perspektywy czasu zacząłem dostrzegać, że już wtedy co światlejszych obywateli niepokoił stan ducha naszego społeczeństwa. Nie byliśmy już jednością, tym dumnym narodem, wielkim skrzydlatym orężem spod Kircholmu i Chocimia, darzonym szacunkiem i respektem europejskich dworów monarszych. Zawiązanie, a potem klęska konfederacji barskiej, pierwsze zsyłki na Sybir, traktaty z września 1772 roku – to wszystko odsuwało nas od siebie i, rzecz jasna, od króla. Ludziom nie w smak były idee oświecenia, tak popularne w Europie. Tej samej Europie, która koniec końców starła nas z mapy wolnych narodów. Jaśnie nam panujący Stanisław August chyba za bardzo pragnął uczynić z nas postępowy, otwarty na nowe idee naród, zapominając o tkwiącym w ludzkich sercach i umysłach lęku przed zachodzącym słońcem. Tuż za oknami pałacowych komnat roztaczał się bowiem kraj, gdzie w dalszym ciągu krzyż i karząca ręka Opatrzności były jedynym ratunkiem przed zawodzeniem dochodzącym z lasów, bagien i czarnych jak piekielna smoła jarów i wąwozów. Dla nowej Europy stawaliśmy się zacofaną krainą pełną diabłów, czarownic, biegających po lasach boginek i zmór plączących koniom grzywy. Wypłoszone szkiełkiem i wagą potwory zdawały się szukać schronienia nad Wisłą. I miały się tu chyba dobrze. Mieszkały między ludźmi, tocząc ciągłą bitwę o ich dusze, a oni, silni swoją tradycją i wiarą ojców, byli gotowi odeprzeć każdy atak, tak jak zawsze, jak od wieków. Jednak wbrew pozorom życie wydawało się wtedy prostsze, a przynajmniej bardziej zrozumiałe. Zamiast łamać sobie głowę nad anatomią krowy, gdy nie chciała dawać mleka, łatwiej było okadzić bydle zielem, obchodząc je trzykrotnie. Zbyt dumni ze swej tradycji, wierzący w uzdrawiającą moc świętych obrazów i psiego sadła, zaczęliśmy się oddalać od reszty świata niczym baśniowe królestwo. Nadchodził bowiem wiek XIX.
*
Miałem wówczas osiem lat. Mieszkałem razem z rodzicami w niewielkiej wsi położonej na ziemi wieluńskiej w starostwie ostrzeszowskim. Wieś nazywała się Doruchów. Rodzice moi, prości, acz zacni ludzie, gospodarzyli ziemią brata mego ojca. Był nim duchowny, proboszcz lokalnej parafii, ksiądz Józef Możdżanowski. Jako że ojciec mój nie chciał, bym resztę swojego życia spędził jak on, na pracy w polu, ze zgiętym karkiem, brodząc a to w rozmokłej glinie, a to w kurzu, postanowił razem z matką, że będą mnie kształcić. W tym celu kazali mi mieszkać u stryja na plebanii. Mogłem dzięki temu uczyć się w wiejskiej szkole razem z dziećmi dziedziców, co w przypadku chłopskiego podrostka było rzadkim przywilejem. Stryj był człowiekiem mądrym i kształconym. Dużo czytał, wiedział, co się dzieje w świecie, i potrafił samodzielnie myśleć. Dbał o swoich parafian, służąc nie tylko kapłańskim powołaniem, ale i mądrością oraz znajomością prawa. Często stawał w obronie zwykłych chłopów, chroniąc ich przed niesprawiedliwością dziedziców, a nie było to w tamtych czasach łatwe. Dziedzic był bowiem panem życia i śmierci swoich poddanych i rzadko kiedy zmieniał zdanie. To wszystko czyniło z księdza Józefa postać szanowaną i lubianą, a wierni czuli wdzięczność dla swojego duszpasterza. Przeto nawet w najgorszych okresach nie brakowało na plebanii ani chleba, ani masła czy świeżego mleka. Stryj w podzięce za pilnowanie włości, a były to dwa dymy, wypełniał wolę mego ojca sumiennie, goniąc mnie do nauki. Każdego dnia prócz piątku i niedzieli biegłem razem z synami okolicznych dziedziców i co bogatszych chłopów do małej szkoły, w której uczył nas Mateusz Załostowicz, organista kościelny – gorliwy katolik, ale słaby muzyk. Prócz umiejętności czytania i podstaw rachowania musieliśmy poznawać żywoty świętych oraz historię okolicy i jej mieszkańców. Mateusz był zagorzałym zwolennikiem kontrreformacji i fanatycznym sługą oficjała wieluńskiego – księdza Piotra Pawła Załuskowskiego herbu Rola, znanego również jako jegomość Pancerny.
*
Moja rodzinna wieś Doruchów niczym nie różniła się od innych tego typu wiosek w Rzeczypospolitej. Położona przy trakcie wiodącym do Kalisza, nad rzeczką Ruda, zdawała się miejscem idealnym dla ośmioletniego chłopca. Otoczona polami jęczmienia i żyta, gęstymi lasami pełnymi jagód i grzybów, stała się miejscem życia wielu rodzin chłopskich, które w pocie czoła pracowały na rzecz swoich panów – dziedziców okolicznych wiosek. Doruchów sąsiadował z wsiami Mikorzyn i Wyszanów. W dawnych czasach działała tu jeszcze huta żelaza, tzw. Stara Huta, a potem jeszcze jedna, zwana Zalesianką, ale to było bardzo dawno temu i obie już nie istniały. Na prawym brzegu rzeki Ruda, na Psiej Górce, mieszkali również Żydzi. Mieli oni tam kilka synagog, a społeczność ta – dorównująca liczebnością pozostałym mieszkańcom Doruchowa – żyła pod bacznym okiem całej rzeszy rabinów. Żydowski cmentarz rozpościerał się nawet tuż obok kościoła stryja Józefa. Zresztą obie społeczności żyły obok siebie bez sporów i kłótni od wielu, wielu lat. Razem stawiały czoła wszelkim przeciwnościom losu, który jednakowo traktował nas, jak i naszych żydowskich sąsiadów z Psiej Górki.
Życie we wsi toczyło się głównie przy robocie – w polu lub w zagrodzie. Od świtu po zmierzch chłopi zajęci byli orką, sianiem, zbieraniem, oporządzaniem zwierzyny, naprawą chałup, brogów czy stodół. Nawet posiłki spożywano poza domem, by nie tracić czasu i korzystać z dnia, póki słońce nie skryje się za lasem. Monotonię życia przerywały nieliczne wydarzenia, jak śluby, pogrzeby czy święta kościelne. Była też gospoda, gdzie przy piwie i gorzałce można było pogadać o życiu. Problemy prostych ludzi sprowadzały się głównie do kwestii przetrwania kolejnej pory roku. Chłopskie życie rzadko miało coś wspólnego z pejzażami czy scenkami rodzajowymi przedstawianymi na obrazach artystów, jakie miałem okazję oglądać kiedyś podczas wizyty w Krakowie. Ludzie bali się głównie głodu, ale również Boga, natury i sił nieczystych. Nauczyciel Mateusz opowiadał nam kiedyś o wielkim głodzie, jaki nawiedził Doruchów i okolice osiemdziesiąt lat wcześniej. Ponoć matki zabijały niemowlęta, a z ich mięsa warzyły strawę dla pozostałych członków rodziny. Głód przychodził najczęściej po plagach – suszy, słoty albo gradobicia, jak w 1740 roku, kiedy to z nieba spadały lodowe pociski niczym z niebiańskich armat, niszcząc wszystkie uprawy, kalecząc przy tym lub zabijając ludzi i zwierzęta. Wspomnienia takich zdarzeń miały stałe miejsca w umysłach mieszkańców wsi i były przekazywane ku przestrodze z pokolenia na pokolenie. Bano się również szkodników, głównie myszy, które potrafiły pożerać całe zapasy zboża i, jak mniemano, roznosić przy tym choroby. W 1709 roku do starostwa ostrzeszowskiego na krwawym koniu wjechała śmierć, przynosząc ze sobą epidemię cholery i dziesiątkując populację doruchowian. Zawsze po takich wydarzeniach starano się wybłagać u Boga zmiłowania dla żywych i spokoju duszy dla tych, którzy odeszli. Niestety, taka już nasza natura, że przyczyn zła, które nas dotykało, ludzie rzadko doszukiwali się w Boskiej sprawiedliwości wobec własnych grzechów. Najczęściej za każdym nieszczęściem stać miały siły nieczyste, które tylko czekały, żeby zaszkodzić pobożnej społeczności. A czarcia moc czyniąca zło, jak było wówczas wszystkim wiadomo, szczególnie upodobała sobie okolice Doruchowa.