- W empik go
Nie wysyłaj mnie do Staphorst - ebook
Nie wysyłaj mnie do Staphorst - ebook
Jeżeli pamiętacie film Co gryzie Gilberta Grape’a i zachwycił Was serial Atypowy, ta książka porwie Was od samego początku! To piękna i wzruszająca opowieść o poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi. O próbach odnalezienia siebie i zrozumienia stale zmieniającego się świata.
Janine, siedemnastolatka, pali trawkę w stodole, z trzema przyjaciółmi gejami. Nagle czuje, że ma owulację – prosi kolegów, by urządzili sobie zawody: „ten, kto najszybciej dojdzie, zostanie ojcem”. Zebrana w misce sperma zostaje wdmuchnięta w Janine za pomocą słomki. Dziewięć miesięcy później na świat przychodzi Geert, genialny autysta. Kiedy staje się światowej sławy lutnikiem amatorem, znanym z tego, że buduje skrzypce ze starych kanap, matka oznajmia mu, że najwyższy czas, by wyprowadził się z domu.
Geert żyje w swoim świecie, który charakteryzuje odmienny sposób myślenia i odczuwania. Jego uporządkowana codzienność funkcjonuje według ustalonych zasad, a zmiany są czymś, co budzi niepokój i powoduje brak komfortu. Codziennie mierzy się z nowymi wyzwaniami w funkcjonowaniu z ludźmi, małe odstępstwa od rutyny są dla niego jak trzęsienia ziemi, zachowania innych stanowią momentami szyfr nie do złamania, a związki damsko-męskie są plątaniną niezrozumiałych gestów i komunikatów. Jednak nastoletnie ciało daje sygnały, które trudno uciszyć. I tak Geert rozpoczyna swoje miłosne życie pełne rozczarowań, prób, szczęśliwych zakończeń, ale i błędów.
Miejscem, w którym Gert odnajduje się bez trudu, jest sklep z używanymi rzeczami, czyli skarbnica sprzętów, urządzeń i na pozór niepotrzebnych rzeczy, które dla chłopaka mają wyjątkowe znaczenie. Świat Geerta nabiera barw, kiedy znajduje w sklepie stare, połamane skrzypce i taśmy magnetofonowe…. Od tego czasu jego życie wypełnia planowanie i budowanie kolejnego modelu skrzypiec, z wykorzystaniem drewna ze starych sof i łóżek.
Nie wysyłaj mnie do Staphorst to wspaniała historia, która pochłania czytelnika od pierwszych stron i nie daje o sobie zapomnieć. Śledząc życie Geerta, kibicujemy mu, trzymamy kciuki za kolejne próby i wyzwania, a rozczarowania przeżywamy razem z nim. A nawet bardziej.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-66789-10-4 |
Rozmiar pliku: | 845 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
(Uwaga na ukryte spoilery!)
Rodaan Al Galidi – Irakijczyk, który po długiej tułaczce przez kilka azjatyckich krajów znalazł się w 1998 roku w Holandii – poza prozą tworzy też poezję, ale sam nie nazywa siebie poetą: „Nie traktuję swoich słów poważnie, a poeta kojarzy się z powagą. Jestem przede wszystkim uchodźcą i azylantem we własnej ojczyźnie”. W jednym z programów telewizyjnych powiedział, że w Europie pies jest milej widziany niż uchodźca: „To klucz do holenderskiego społeczeństwa: gdy idziesz na spacer z małym szczeniakiem, jesteś postrzegany jako porządny, godny zaufania obywatel, a wszyscy przechodnie uśmiechają się do ciebie i cię pozdrawiają. Nagle przestajesz być uchodźcą albo kimś o ciemniejszej karnacji, bo twój pies robi z ciebie zwykłego człowieka”.
Al Galidi bezpardonowo obnaża nawyki i tzw. normy nie tyle jednego społeczeństwa, ile nas wszystkich. Ukazując hipokryzję europocentrycznego sposobu widzenia świata, nie rezygnuje jednak z autoironii ani nie traci dystansu do samego siebie i do swoich trudnych przeżyć.
Holandia, bohaterka kilku jego powieści, jest zbyt perfekcyjna. Jak opowiada autor, w tym kraju, kiedy w stawie pływa kaczka ze złamanym skrzydłem, natychmiast dzwoni się po pogotowie weterynaryjne i robi się wszystko, by jej bezzwłocznie pomóc. Trochę inaczej postępuje się z uchodźcami: podlegając skomplikowanym procedurom, przez wiele lat żyją oni w centrach dla azylantów, gdzie nierzadko obowiązują rygorystyczne zasady, takie jak zakaz podjęcia pracy czy nauki w szkole. Można za to otrzymać trzy prezerwatywy i cztery tabletki paracetamolu dziennie, co oznacza prawo do trzech orgazmów i do czterokrotnego bólu głowy – ironizuje pisarz. W oczekiwaniu na azyl Al Galidi sam mieszkał przez ponad osiem lat w kilkunastu takich centrach, nieprzerwanie ucząc się niderlandzkiego jako samouk lub z wolontariuszami (którzy często udzielają lekcji azylantom, choć sami przeważnie nie są zawodowymi nauczycielami). Jest to więc dla niego język wyuczony późno, już w dorosłym wieku, co daje temu autorowi osobne miejsce na bardzo zróżnicowanej scenie literatury niderlandzkojęzycznej.
Nie wysyłaj mnie do Staphorst to satyryczna bajka dla dorosłych, bawiąca się stereotypami, skrząca się żartem oraz absurdem, który – jak przyciągane przez magnes opiłki metalu – czepia się słów i sytuacji. Nieprzypadkowo oryginalny tytuł powieści (którego dosłownego tłumaczenia nie zdradzę – zapraszam do zabawy z translatorem, najlepiej po zakończeniu lektury) może narzucać pewną interpretację, a nawet zapowiadać styl języka: raz do przesady uproszczony, innym razem zagmatwany, a kiedy indziej obnażająco bezpośredni i logiczny, z narracją haczącą o nasze przyzwyczajenia czytelnicze.
Jako tłumaczka czułam jednak, że powieść zasługuje na szerszy krąg sensów i że z tego względu lepiej nie wskazywać tylko na jedno znaczenie, ryzykownie zbyt dosłowne. W porozumieniu z autorem, a także z wydawnictwem (osobom, które je tworzą, dziękuję za odwagę w promowaniu nieoczywistych zjawisk literackich) postanowiłam więc zmienić tytuł, by nadać powieści nieco inne otwarcie, a zarazem drugie, nowe życie.
„Nie wysyłaj mnie do Staphorst” – kto i kogo o to prosi, gdzie leży Staphorst i co takiego się tam dzieje, można sprawdzić, wchodząc w treść książki, niekoniecznie przy użyciu translatora.
Marta Talacha1
Im mniejsze są odległości, tym większe stają się sekrety. Dlatego małe kraje aż kipią od tajemnic.
Być może pierwszą tajemnicą Holandii jest jej nazwa. Nider-landy. Neder-land, dosłownie: Niski Kraj. Równinny, płaski, w którym – czytając jego nazwę od lewej do prawej – nie da się znaleźć żadnego wzniesienia. Ale gdy czytamy od prawej do lewej – landy, der, ni – zamienia się on z krainy płaskiej i miękkiej w przestrzeń, gdzie nie ma miejsca na słowo „tak”, na końcu słychać tylko „ni” – nie. To Kraj Nie.
Inną tajemnicą jest fakt, że mieszkańcy Niderlandów, choć kupują duże, nieskrzypiące łóżka, kochają się na kanapach. Coś takiego dostarcza im więcej przyjemności. Każdy Holender ma swoją historię kanapowej rozkoszy i na pewno z kimś kiedyś kochał się na kanapie. Na uwodzenie nie ma czasu. Dlatego pary lądują na sofie w salonie, a nie na piętrze, gdzie stoi łóżko. Przy łóżkach stawia się budziki, gasi światło, chrapie, a po głowie zaczynają krążyć różne myśli. Nie wszystkie pozycje z Kamasutry da się wykonać na kanapie, co oznacza, że w Holandii nie wykorzystuje się optymalnie wolności cielesnej. W ostatnich latach, przez wzmożony pośpiech w codziennym życiu, sofa traci jednak swoją seksualną popularność: rozgrzewa się na niej pilota, a palce masturbują paczki chipsów.
Jest wiele tajemnic w Holandii, ale dla tej opowieści największe znaczenie ma ta, że mieszkańcy kraju podejmują najważniejsze decyzje podczas jazdy na rowerze. Tak też było z Janine, matką Geerta, gdy w wieku siedemnastu lat odkryła, że jest w ciąży.
Kiedy Janine miała pięćdziesiąt cztery lata, a Geert trzydzieści siedem, Janine pomyślała, że teraz już naprawdę nadszedł czas, żeby jej syn wyprowadził się z domu. Była trochę pijana i miała czkawkę.
– Najwyższa pora, żebyś poszukał miejsca dla siebie – powiedziała.
Tego dnia Geert spojrzał na saldo konta w banku i zobaczył, że sklep muzyczny ze Stuttgartu, dla którego zbudował skrzypce, zapłacił mu tyle, że wystarczy na dom. Włożył kurtkę i pojechał na rowerze do biura nieruchomości.
– Chcę kupić dom – oznajmił.
Agent spojrzał nieufnie na wysokiego, chudego mężczyznę o głęboko osadzonych oczach, ubranego w spłowiały płaszcz przeciwdeszczowy, białe skarpetki i lśniące skórzane buty. Kiedy zapytał o kwotę, jaką Geert może zapłacić, ten wręczył mu przemoczony deszczem wyciąg z konta.
– To dla mnie? – zdziwił się agent, jak gdyby nigdy wcześniej nie widział wyciągu z konta. Chwycił zmiętą kartkę papieru. Pomyślał, że wpatrzony w ziemię Geert czuje się nieswojo, i stwierdził, że nie musi mu nawet proponować, żeby usiadł albo się czegoś napił, co zwykle od razu oferował nowym klientom. Z obowiązku spojrzał na świstek, po czym natychmiast wstał i podał Geertowi ciepłą dłoń.
– Może zdejmie pan płaszcz? – zapytał uprzejmie. – Napije się pan kawy czy herbaty?
Geert pił kawę bez mleka i przeglądał foldery z ofertą domów, a kiedy kawa się skończyła, wskazał na otwartą stronę.
– Chcę ten – powiedział, jakby kupował buty albo skarpetki.
– Który ma pan na myśli? – zapytał agent.
– Bez znaczenia – odparł Geert. – Jeden z tych dwóch.
Podrapał się po karku i po głowie.
Pośrednik nieruchomości dziwił się, jak ktoś taki jak Geert może mieć na koncie tyle pieniędzy.
– Dobrze, w takim razie ten.
Agent żałował, że cena została wyraźnie wpisana w górnej części strony. Spokojnie mógłby wziąć o trzydzieści pięć tysięcy euro więcej.
– Kiedy chce pan obejrzeć dom?
– Bez znaczenia. Widzę go tutaj. Czy możemy podpisać umowę?
Po godzinie z kwadransem Geert wszedł przemoczony do mieszkania.
– Szybko wracasz – powiedziała matka, ciągle jeszcze czkając. – Załatwione?
– Tak – odpowiedział Geert i dał jej mokry folder. Zdjęcie na okładce przedstawiało starą tylną elewację, duże okno na ogród i kamienną szopę krytą blachą falistą.
2
Zanim Geert kupił nowy dom, mieszkał z matką na tyłach sklepu z używanymi rzeczami. Janine pracowała tam przy kasie. O wpół do ósmej w sklepie pojawiali się pracownicy; ona wchodziła wcześniej, przez drzwi frontowe. Geert dostawał się do środka od tyłu, przez drzwi ukryte za regałem z książkami, a robił to, kiedy nie było już pracowników.
„Ja też miałam wypadek”, mówiła Janine za każdym razem, gdy inni rozmawiali o wypadkach. Potem wskazywała na Geerta, z którym była w ciąży w wieku siedemnastu lat.
Był 9 lutego 1971 roku. Janine myślała, że to zwyczajny dzień. Nie wiedziała, że jej życie zmieni się wtedy na zawsze i że żaden z planów, które snuła, się nie spełni. Za trzydzieści osiem dni miała mieć osiemnastkę. To był dla niej ważny moment – nie dlatego, że mogłaby sobie coś wynająć, ale dlatego, że rodzice obiecali jej prawo jazdy, jeśli nie będzie palić. Tego dnia siedziała z trzema przyjaciółmi gejami w opuszczonej stodole w gospodarstwie na skraju miasta, gdzie palili skręty. Wyrywali deski ze ściany szopy, żeby rozpalić ogień i żeby było im ciepło i sucho, bo był zimny luty. Z każdym zaciągnięciem się mózg Janine wzlatywał wyżej. Nagle Janine poczuła, że coś się w niej dzieje.
– Moje jajeczko się uwalnia. Czuję to – oznajmiła. Delikatnie dotknęła miejsca pod pępkiem, tak jak to robi kobieta w ciąży na samym początku, zanim ktokolwiek się dowie, że zostanie ona matką.
– Zachowuj się normalnie, nie jesteś kurą – odezwał się jeden z przyjaciół.
– Może to jajeczko dziewczynki – fantazjowała Janine, wpatrując się w wydmuchiwany przez siebie dym.
– To mężczyzna decyduje, w inny sposób, czy dziecko stanie się chłopcem, czy dziewczynką – powiedział poważnie jeden z przyjaciół.
– To jest jajeczko, z którego powstanie mój syn. Będzie miał na imię Geert – zachichotała Janine i głęboko zaciągnęła się skrętem.
Na pożółkłym plakacie pokrytym pajęczynami i martwymi muchami zobaczyła chłopca. Popatrzył na nią błagalnie i przemówił: „Pozwól mi się urodzić, proszę”.
Ziemia pod nią zaczęła wirować. Janine wstała, ale zaraz upadła. Śmiejąc się, znów wstała, po czym chwiejnym krokiem ruszyła przez stodołę. Wśród starych rupieci znalazła pękniętą miskę. Przysunęła ją do ognia jak ofiarę i poprosiła przyjaciół, żeby spuścili się do niej za skrzynkami.
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17