- promocja
Niebo całe w diamentach - ebook
Niebo całe w diamentach - ebook
Propagandowa machina pracuje pełną parą. Przecież w Rosji lat 30. żyje się coraz lepiej.
W kinach pojawiają się pierwsze sowieckie komedie, w teatrach afirmujące życie operetki, na ulicach odbywają się dumne parady.
A w Leningradzie ginie aktorka filmowa…
Śledczy Zajcew zostaje przydzielony do sprawy, która już na pierwszy rzut oka wydaje się mocno zagmatwana. Czy była to zbrodnia z namiętności, czy może napad w celu zrabowania cennej biżuterii? Zajcew już się jednak nauczył, że w sowieckiej Rosji nic nie jest tylko sprawą kryminalną. Grzebanie w tajemnicach przeszłości często prowadzi do ludzi na szczycie władzy, którzy wcale nie chcą być odkryci.
Jakowlewa robi to, na co wcześniej nie odważyła się żadna inna pisarka – przenosi klasyczny kryminał w epokę stalinowską. I robi to w takim stylu, że ramy gatunku nie tylko chwieją się, ale wręcz zanikają.
Niebo całe w diamentach to widowiskowe i satysfakcjonujące zakończenie leningradzkiej trylogii kryminalnej.
JULIJA JAKOWLEWA – rosyjska powieściopisarka, krytyczka teatralna i baletowa, dramaturżka. Uznanie przyniosły jej nagradzane książki dla dzieci, które zostały wydane również za granicą. W trylogii o Zajcewie dała się poznać jako dojrzała pisarka, która sprawnie łączy literacki styl, historyczne detale i kryminalną intrygę. Powieści zostały przetłumaczone na kilka języków i ukazały się m.in. w Wielkiej Brytanii oraz we Francji. Mieszka w Norwegii.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8143-375-4 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
OPALE PRZYNOSZĄ NIESZCZĘŚCIE
…bachantki i gladiatorzy zgodnie obrócili głowy. Nawet Saszeńka wstał z fotela. Krzyknęła tak głośno, że zaskoczony operator przestał kręcić korbką.
Zdawała się nie widzieć czarno-białego koloseum namalowanego za moimi plecami. Rzuciła się na kolana, szeleszcząc sukienką. Nie z powodu uwielbienia, oczywiście. Po prostu nogi odmówiły jej posłuszeństwa.
– War… War… – szczękały zęby.
Odczepiłam jej zimne palce od skraju tuniki. Na brzegach sukienki zauważyłam krew. Pocięła sobie dłonie o hafty, nawet tego nie zauważyła. Musią, pokojówką Wieroczki, wstrząsały dreszcze. Dałam znak Saszeńce, który już otworzył gniewne usta.
– Pięć minut – westchnął. Saszeńka nie umiał się na mnie porządnie rozgniewać! Przynajmniej od czasu, kiedy Chanżonkow otworzył swoje przedsiębiorstwo w Moskwie.
Bachantki od razu pozarzucały szale na ramiona pokryte gęsią skórką. Gladiatorzy palili w pośpiechu. Rozpalony reflektor zgasnął z trzaskiem. Nic nie widziałam. Moje oczy nie były przyzwyczajone do dziennego petersburskiego światła.
– Musiu, a teraz wszystko po kolei.
Powinnam była, oczywiście, dać jej wtedy po buzi. Dostała histerii.
– Powiedziała, żeby prosto do was. Tylko do was.
Ciągnęła mnie w kierunku wyjścia. Ledwo zdążyłam porwać z oparcia krzesła swój sobolowy etolę. I kapelusz.
Gubiłam się w domysłach. Wieroczka nie miała żadnego powodu, żeby mnie lubić. Co więcej, byłam nawet pewna wyniosłej pogardy, jaką dla mnie żywiła. Co się więc nagle stało? I co robiła w Petersburgu? Sprawa musiała być poważna. „No nic – zdecydowałam, bo zżerała mnie ciekawość – Saszeńka poczeka”. Nie po raz pierwszy od momentu, kiedy Chanżonkow otworzył w Moskwie swoje przedsiębiorstwo.
Mróz zaczął kąsać mnie po nogach wystających z trykotu. Spojrzałam z rozbawieniem na swoje sandały i na śnieg. Sobolowe futro łaskotało mnie w policzki.
– Dorożka… dorożka… – szeptała Musia.
A ja w tym momencie jednak wymierzyłam jej policzek. Zamrugała oczami, ale się zamknęła.
– Musiu, poszłam za wami, a nie wiem właściwie, o co chodzi. Widzę tylko, że sprawa jest poważna i osobista.
Pokręciła głową i znów się we mnie wczepiła:
– Nie mogą tego zobaczyć. Nie mogą!
Aktorki z tak zwanych poważnych teatrów to „kapłanki sztuki”. Mają fioła na punkcie tajemnic, bo chcą uchodzić za westalki. A tu na dodatek stało się coś naprawdę niedobrego i Wieroczka dała pokojówce dokładne instrukcje. Mogłam tylko snuć przypuszczenia.
Zamachałam ręką na Michela. Natychmiast założył gogle. Głównie po to, żeby zadać szyku. Zaburczał silnik mojej isotty. Taki samochód w kolorze szampana miałam tylko ja. Saszeńka nie był skąpy. Przynajmniej od czasu, kiedy Chanżonkow otworzył w Moskwie swoje przedsiębiorstwo.
Pokojówka zbladła. Jeżeli tylko można zbladnąć jeszcze bardziej. Patrzyła na samochód jak na jakiegoś smoka.
– Tak nie można!… Ona jest w niebezpieczeństwie! Na granicy życia i śmierci. Trzeba dochować tajemnicy.
„Podziemna skrobanka?” – pomyślałam, stawiając stopę na schodku. A więc to dlatego przygnała tu z Moskwy – do petersburskiego abortera. Sza! Ani słowa. Kiepska sprawa.
– Wiesz co, Musiu… – wpięłam szpilkę w kapelusz. Przykryłam kolana futrzanym pledem. – Jeśli ktoś zobaczy, że jadę dokądś dorożką, to będzie o tym mówić cały Petersburg. Nie. Tylko autem! – Ociągała się. – Żeby nikt nie zauważył, trzeba coś położyć na samym wierzchu.
Pokojówka patrzyła tępo. Nie rozumiała, o czym mówię.
– …No właźcież!
Dotknęłam pleców Michela. Pokojówka, straciwszy równowagę, runęła na siedzenie ze skóry niedźwiedzia polarnego. A moja isotta ruszyła.
Minęliśmy Twierdzę Pietropawłowską. Potem przejechaliśmy przez most. Na prospekcie Newskim Michel musiał z całej siły ściskać gruszkę klaksonu. Dotarliśmy wreszcie na Morską.
Musia poprowadziła mnie w kierunku drzwi kuchennych, a ja specjalnie ruszyłam do wejścia od frontu. Portier już je otwierał. Jeśli chcesz zachować w tajemnicy jakąś wizytę, nie chowaj się!
Wieroczka rzuciła się na mnie od progu. Poza sceną wydawała się bledsza i starsza. Miała zmarszczki wokół oczu i ust, a także dużo zbędnej skóry na całej twarzy. Nic nie poradzisz, makijaż teatralny przyśpiesza starzenie, jeśli nie wkłada się w sprawę szczególnego wysiłku.
– Warieńko! Jesteś moją jedyną nadzieją! – Zamachała rękami i dodała: – Proszę, nie pytajcie, nie pytajcie.
Czoło miała spotniałe. Nie było widac śladów krwi.
Na razie.
– Jedziemy – zarządziłam natychmiast. W takich przypadkach trzeba działać błyskawicznie. Błyskawicznie i zdecydowanie.
Wieroczka wepchnęła do torebki czarny zamszowy woreczek. Musia zarzuciła na nią futro. Przypięła kapelusz.
– Nie mogłam tam… sama – bełkotała w aucie.
Trzymałam ją za rozpaloną dłoń. Wyjęłam z rękawa chusteczkę, otarłam jej czoło.
– Nie miałam kogo poprosić. To taka delikatna sprawa… Tylko wy. Wy przecież nic na tym nie stracicie… A przy tym nikt wam nie uwierzy.
„Dziękuję za komplement” – pomyślałam, ale nie zatrzymałam ręki, wciąż ocierałam jej czoło. Być może w gorączce nie wiedziała, co plecie, i wygadywała, co jej ślina przyniosła na język.
– A on…
Szarpnęła się, jakby na jej czole spoczął nie koronkowy batyst, ale kainowe znamię. Upuściłam przez to chusteczkę, która zgubiła się gdzieś pod nogami.
Nie pytałam, czy „wie”. Oczywiście, że wiedział.
– Nie może wiedzieć… To niezwykły człowiek.
Nawet warkot silnika nie zagłuszał szczękania jej zębów. Ech, te artystki dramatyczne! Wszystko musi być dla nich niezwykłe. Adres nic mi nie mówił. Kim jest jej kochanek? Skoro jest w tym tyle dyskrecji, tyle tajemnicy?
Prospekt Newski, most, Pietropawłowkę, willę Mali Krzesińskiej minęliśmy teraz w odwrotnej kolejności. Adres był modny: prospekt Kamiennoostrowski. Jeden z tych słynnych gigantów wyposażonych we wszystko, nawet w windy kuchenne i elektryczne obieraczki do ziemniaków.
Elegancka sekretarka zaprowadziła nas do gabinetu. Doktor okazał się Francuzem. Wieroczkę zabrali.
Patrzyłam przez podwójną szybę w dół, na prospekt Kamiennoostrowski: na potok dorożek, kapelusze dam, tramwaje konne, na mozaikę przechodniów. Niedługo będzie tu ciaśniej niż na Newskim.
– A wy?
Odwróciłam się. Sekretarka uśmiechała się do mnie reklamowym uśmiechem. To ma być dyskrecja?
– Dla mnie kawa. Dziękuję – zażądałam chłodno.
– O.
Wróciła z kawą i znowu uśmiechnęła się wyczekująco. Wzięłam filiżankę z tacy.
– Wasz biust wygląda pierwszorzędnie – zaczęła. – Ale ośmielę się zauważyć, że doskonałość i wspaniałość nie mają granic.
W takim miejscu każdy będzie cię brał za utrzymankę. A może bestia po prostu zazdrości mi futra. Otworzyła przede mną broszurę. Nie patrzyłam w miejsce, które wskazywał jej wymanikiurowany paluszek. Na co miałabym patrzeć? Na stadia rozwoju płodu? Dziękuję bardzo.
A tamta znów się odezwała. Nie wierzyłam własnym uszom.
– Świński… co?
Ale wtedy wróciła Wieroczka. Starała się nie patrzeć na lekarza. A ten miał na twarzy uśmieszek, który mogłabym nazwać „tłustym”, ale nie lubię tanich gier słownych.
– Wszystko w najlepszym porządku. Lekkie zapalenie, nic więcej.
– A jeśli one… znów?
– Wyrównałem formę i rozmiar. Bez obawy. Możemy uważać sprawę za zakończoną…
I wieloznaczna pauza.
Wieroczka, nie patrząc, podała mu zamszowy woreczek. Doktor zręcznymi palcami rozwiązał tasiemkę.
– Mam nadzieję, że to wystarczy – wybąkała Wieroczka. Najwidoczniej wszystko się udało i teraz chciała sobie stąd jak najszybciej pójść. W dłoni doktora coś zamigotało.
– Madame – powiedział oschle. Rzucił sekretarce wymowne spojrzenie. Z jej twarzy natychmiast zniknęła uprzejmość. Na jej miejscu zagościł chłód. Sekretarka szybko przeszła przez pomieszczenie i przekręciła klucz w drzwiach.
Wieroczka bezradnie patrzyła na lekarza. Najwidoczniej to spojrzenie ze spektaklu _Wilki i owce_. Nie widziałam go, ale moja towarzyszka niewątpliwie zbaraniała.
– Proszę płacić.
– Wy… wy… To brylanty i opale.
– To szkiełka.
Sekretarka patrzyła teraz na Wieroczkę jak na wesz.
– To niemożliwe – powiedziała moja towarzyszka, rumieniąc się. – Podarował mi je…
To nazwisko robiło wrażenie. Stąd ta cała tajemnica: książę Achtyncew zbił ogromny majątek na kredytach kolejowych. Wieszczono mu nawet tekę ministra. Ale lekarz był Francuzem i najwyraźniej słabo się orientował, kto jest kim w Rosji. Wielki błąd w jego profesji. Pomyślałam, że w niedługim czasie doprowadzi go to do ruiny.
– Madame, proszę płacić albo wezwiemy policję.
– To niemożliwe – szeptała bez przerwy Wieroczka. Była na granicy omdlenia.
A ta żmija podniosła już słuchawkę telefonu.
– Proszę zaczekać – powstrzymałam ją.
Wyjęłam z uszu kolczyki. Oprawione brylantowe solitery były niewątpliwie prawdziwe. Po tym, jak Chanżonkow otworzył w Moskwie studio filmowe, Saszeńka nie śmiałby zaryzykować czegoś takiego, co zrobił książę Achtyncew… Francuz i jego sekretarka wymienili spojrzenia. Wyciągnęłam dłoń z kolczykami, nie patrząc.
– Proszę brać. No!
Gest był w sam raz. Gest rzymskiej cesarzowej. Co do głosu, to nie jestem pewna. W kinie głos nie jest potrzebny. Ani u Saszeńki, ani u Chanżonkowa.
Jędza podała mu kolczyki. Spojrzał. Wzrokiem doświadczonego oszusta. I wsunął je do kieszeni.
– A to zabieram. Na pamiątkę. – Zgarnęłam z jego ręki biżuterię: szklane opale i szklane brylanty. Chwyciłam prawie nieprzytomną Wieroczkę. – Klucz.
Jędza podała mi go, popatrzywszy nieśmiało na swojego pana. Wyszłyśmy na korytarz. Spojrzałam w wysokie stojące lustro. Wieroczka była purpurowa jak kurtyna w prawdziwym teatrze dramatycznym. I można było przysiąc, że zawdzięczała urodę jedynie naturze.
Tyle że nie jedynie jej.
No cóż, za fałszywy biust pełen świńskiego tłuszczu książę zapłacił Wieroczce fałszywymi brylantami. „A przecież mógłby prawdziwymi” – pomyślałam. Ale pewnie dlatego to książę jest milionerem, a ja nie. Można powiedzieć, że uczucie, którym obdarzyła go Wieroczka, okazało się zupełnie bezinteresowne.
To śliczne! Roześmiałam się.
Wieroczka patrzyła na mnie zdezorientowana, zastanawiając się, czy aby nie wpadłam w histerię. Nie mogłam jej przecież wyjaśnić, co mnie tak rozśmieszyło.
– Makijaż – wskazałam na lustro. – Przyjechałam prosto z planu.
Moją twarz pokrywała gruba warstwa żółtej pomady, która dopiero na taśmie wychodzi biała niczym skóra.
Chciałam zetrzeć rozmazaną pomadę. Sięgnęłam po chusteczkę, ale przypomniałam sobie, że upuściłam ją w aucie.ROZDZIAŁ 2
„…Okazało się, że…”
Palec Zajcewa zawisł w powietrzu. Maszyna do pisania szczerzyła wytarte zęby, które przeżuły już tony raportów, protokołów i zgłoszeń. Wreszcie odnalazł zagubioną literę „o”. Podciągnął zapadły klawisz. Huknął pojedynczy wystrzał. „Okazało się, że o”. Obie ręce spoczęły u podstawy maszyny, jakby tylko na to czekały.
Kędzierzawa głowa Niefiedowa wsunęła się przez drzwi. Senne oczka spojrzały na Zajcewa. Nie dało się z nich nic wyczytać. Wyrażały to, co zawsze – nic. Popatrzył i bezgłośnie zniknął, niczym sowa w dziupli.
Ręce Zajcewa wciąż leżały w bezruchu. Dwie śnięte białe ryby. Wysiłek woli, na który się teraz zdobył, mógłby przesunąć kamienicę. Podniósł ręce i skierował je znowu ponad klawiaturę. Wyprostował palce wskazujące. Choć maszyna przeżuwała tony papieru, on wciąż nie nauczył się porządnie na niej pisać. Stukał dwoma palcami. I to mu wystarczało.
„O” – co chciał przez to powiedzieć? Myśli bezładnie miotały mu się po głowie. Próbował je naciągnąć jak łańcuch na zębatkę, ale uparcie spadały.
Zajcew spojrzał na zęby klawiszy. Streszczanie zamkniętej sprawy wydawało się niepotrzebne, bezsensowne. Wszystko mu się takie wydawało. Jakby podczas tej podróży na południe, podczas której łapał zabójcę kłusaków¹, coś w nim pękło i teraz już od roku przez to pęknięcie schodziło z niego powietrze. Stawiał się na służbę, co więcej – pracował, łapał bandytów i wywiązywał się z obowiązków. Jednocześnie ta praca wywoływała w nim uczucie odklejania się od samego siebie: cały czas był w ruchu, ale równocześnie tępo patrzył na to z boku i nie rozumiał, po co to wszystko.
– Wasiu, ogłuchłeś?
Zajcew o mało nie podskoczył na krześle. W drzwiach stał teraz Samojłow. Sterczące baczki przydawały jego twarzy kociego wyrazu. Nie wyglądał jak syty kot domowy, ale jeden z tych podwórkowych kocurów z poszarpanymi uszami, szramami na mordkach i skołtunioną sierścią. Jego chód był bezgłośny, a pazury miał zawsze w pogotowiu. Przy swoich z brygady Samojłow wysuwał je jedynie troszeczkę. Czasem drasnął, czasem drapnął, ale nigdy do krwi.
– Dręczą cię sukcesy Aleksego Tołstoja? – Samojłow zaczął go maglować. – Albo Lwa? Powieść piszesz czy co?
– Czego chcesz?
– Będzie jeszcze na to czas. Odklej tyłek, pisarzu. Ogłosili powszechną mobilizację. Nie słyszałeś, co?
Zajcew był zdziwiony, bo faktycznie nie słyszał.
– Umarlak na ulicy Krasnych Zor’. – I nie czekając na odpowiedź, dodał: – Szczegóły dostaniesz na piśmie. No, ruszaj się.
Odpowiedzi pewnie i tak by się nie doczekał. Zajcew poczłapał w kierunku drzwi. Mógł przynajmniej uciec od szczerzącej się do niego otchłani.
Jedyny dobry skutek jego delegacji na południe był taki, że stosunki panujące w ich brygadzie, a dokładniej stosunki między nim a resztą brygady znowu się ociepliły. Stały się prawie takie jak dawniej. O ile to oczywiście możliwe, kiedy członkiem brygady jest też były gepeusznik, a wszyscy myślą, że ty również jesteś w to umoczony, albo jako donosiciel, albo ten, na którego donoszą. Mówiąc krótko, stosunki niemalże serdeczne.
Silnik już warkotał. Wszyscy zajęli swoje miejsca. Niefiedow, jak zawsze, nieco z boku. Zajcew spoczął obok na drżącym, rozgrzanym siedzeniu. Sowia buźka nawet nie drgnęła. Rozmowy nie przerwano. Zresztą, Niefiedow nie był do niej zaproszony. Tylko słuchał.
Zajcew odezwał się, choć niechętnie:
– Kim jest zabity? Już wiadomo?
– Zabita.
– Tak.
– Nie. – Wszystkie trzy odpowiedzi zabrzmiały jednocześnie.
– Jakaś stara aktoreczka.
Zajcew oparł się i zaczął wyglądać przez drżące okno. Rozmowa nabrała filozoficznego charakteru.
– Stara aktorka. Jest w tym coś smutnego, no nie? – Sierafimow był najwidoczniej w kontemplacyjnym nastroju.
„Znowu na kacu” – stwierdził Zajcew.
– Czemu smutnego? Dożyła starości, to pora umierać – warknął Samojłow.
– Skoro ją kropnęli, to znaczy, że nie pora, ale ktoś jej pomógł.
– Zależy jak spojrzeć.
– Jakkolwiek na to patrzeć. Nóż w piersi.
– Skąd wiemy?
– Dozorca. On nas wezwał.
Automobil pokonał breję na prospekcie 25 Października. Dotarł do mostu. Pomknął w stronę Pietrogradki pomiędzy krzywo zawieszonymi na niebie mewami a wodą. Na błękitnym tle migotały błękitne kopuły meczetu.
– Stare wiedźmy są zazwyczaj żywotne. Taka czarownica porośnie mchem i grzybami, a wciąż pazurami trzyma się życia.
– Kiedy urywa się młode życie, to jakby bardziej szkoda.
– Życie to życie – powiedział ostro Kraczkin.
I wszyscy się zamknęli. Automobil, minąwszy dozorcę, wjechał w bramę z graniastą latarnią na solidnym łańcuchu. Zajcew wysiadł pierwszy.
Dozorca podbiegł do frontowego wejścia. I stał tam na baczność. Wyczekiwał podchodzących jeden po drugim śledczych.
– To ja was wezwałem – obwieścił z dumą.
Zajcew zwolnił kroku, zadarł głowę. Fasada była jednocześnie mroczna i elegancka. Podobne budynki wznoszono chętnie tuż przed rewolucją. Prospekt Kamiennoostrowski, teraz ulica Krasnych Zor, stawiał wówczas na wysokość, zgodnie z modą.
Samojłow wpadł Zajcewowi na plecy i popchnął go. Zdenerwował się.
– Wasiu, a ty co, na wrony polujesz?
I ominął kompana jak irytującą przeszkodę.
– Coś wam dolega? – niemal bezgłośnie zapytał Niefiedow, nie spojrzawszy.
– Mnie? – zdziwił się Zajcew. – Nie. No co ty, Niefiedow.
Zajcew dogonił Kraczkina, Samojłowa i Sierafimowa.
– Które piętro, szanowny obywatelu? – zwrócił się do dozorcy.
– No ten… jej piętro. – I objaśnił zagadkowe słowa zrozumiałym gestem. – O tu.
Mieszkanie znajdowało się na drugim piętrze. Dawniej musiało być najdroższe i najbardziej luksusowe w całej kamienicy. Zajcew spojrzał pod nogi. Mosiężne zaczepy na kamiennych stopniach wskazywały, że w przedrewolucyjnych czasach na klatce schodowej leżał dywan. Kraczkin zaczął grymasić:
– Może windą pojadę?
– Nóżki bolą? Walizeczka rączki zmęczyła? Uważaj, bo zwolnią cię ze służby. Za brak sprawności fizycznej.
– Winda nie działa – rozległ się głos dozorcy, dreptającego tuż obok i próbującego wetknąć pomiędzy nich nos. – Wzywaliśmy ślusarza, ale coś nie przychodzi.
Ale Kraczkin już nacisnął guzik i w kabinie wyłożonej rzeźbioną boazerią zapaliło się światło.
– Zadziałała – zdumiał się dozorca, jakby winda była czymś w rodzaju tęczy, zupełnie niezależnej od woli śmiertelników.
– A ja, Samojłow, nóżek nie potrzebuję. – Kraczkin wszedł do windy, której bliskie pokrewieństwo z latarnią na podwórzu nie budziło wątpliwości. – To tobie są potrzebne, bo za bandytami latasz. Mój atut kryje się tu – powiedział, wskazując gestem własne czoło, a winda z jękiem poniosła go w górę.
Na piętro dotarli prawie jednocześnie.
– …Ale ty, Samojłow, oczywiście nie rozumiesz, o czym mówię – zakończył myśl Kraczkin. – Bo u ciebie tam pusto.
– Otwieraj – polecił dozorcy Zajcew.
Ten z kluczem zanurkował pod łokciem śledczego. Drzwi do mieszkania, wysokie, rzeźbione i co najmniej skoligacone z dębową boazerią w windzie, były upstrzone tabliczkami z nazwiskami mieszkańców. Komunałka. „W każdym pokoju po rodzinie” – pomyślał Zajcew. Tak jak wszędzie. Tabliczki z nazwiskami mieszkańców były drewniane lub tekturowe, a niektóre nie były wcale tabliczkami, ale zwykłymi skrawkami papieru. Tylko jedna z nich była bogatsza, mosiężna. „W. Berg”. Zajcew założył, że to dawny właściciel całego mieszkania. Może nawet były adwokat. Albo inżynier. Rewolucja w całej swej hojności zostawiła mu jeden pokój w jego własnym – obecnie znacjonalizowanym – mieszkaniu. I wynagrodziła go sąsiadami.
Przez otwarte drzwi widać było obszerny korytarz. Drzwi, drzwi, drzwi. W kuchni kipiało życie: dobiegały ich ciche rozmowy, chlupoty, pachniało jedzeniem. „Jak na mieszkanie, w którym leży trup, to jakoś nieprzyjemnie cicho”. Zajcewowi nie spodobało się to, co widział. Zazwyczaj mieszkańcy starali się wszędzie wejść i wszystko zobaczyć. Jeden przez drugiego pchali się z dobrymi radami lub podejrzeniami.
Wszedł. Sąsiedzi stali w kuchni – agorze każdej leningradzkiej komunałki. Rozmawiali niezbyt głośno. Umilkli, kiedy zobaczyli przybyszów.
– Kto znalazł nieboszczkę?
Zajcew świadomie unikał słowa „zamordowana”, dopóki nie zostało to ostatecznie ustalone. Cisza.
– Ja – odezwała się starsza kobieta: kubik swetra nad kubikiem spódnicy. I wetknęła czerwony, siąkający nos w pomiętą chusteczkę.
– Samojłow. – Zajcew poruszył podbródkiem.
Wszystko było jasne bez słów: trzeba z nią porozmawiać w pierwszej kolejności. Samojłow skinął głową.
Zajcew zatrzymał się w drzwiach kuchennych. Rozejrzał się. To ważne, żeby bez zastanowienia złapać pierwsze, najostrzejsze wrażenie, jakie wywołują sąsiedzi i mieszkanie. W tej kuchni panował bezwzględny porządek. Nie było chaosu różnokolorowych stołów i garnków. Żadnych sznurków, tylko miedziany blask przyborów kuchennych. Szafki. Jakby to nie była kuchnia komunalna, którą współdzieli dwanaście rodzin, a każda z nich ma swój majątek, swoje gospodarstwo, swoje przyzwyczajenia. Płaczącej kobiecie już podawano kubek. Jej zęby stuknęły o emaliowane brzeg. Potem się wszystko przemyśli.
Dozorca otwierał pokój. Zajcew ruszył w jego stronę. Niefiedow, Sierafimow i Samojłow zamarli na progu. Jakby się wystraszyli. Przez drzwi wpadał na korytarz klin dziennego światła, w którym ze wszystkich trzech pozostały jedynie czarne kontury. Zajcew stanął jako czwarty i zrozumiał, dlaczego nie zdecydowali się wejść.
Nie było dokąd.
Pokój był zastawiony meblami aż po wysoki, zdobiony sztukaterią sufit. Krzesła stały na fotelach. Fotele na stołach. Pufy na kanapach. Na szafkach umieszczono kozetki z rozczapierzonymi sztywnymi nóżkami. Piętrzyły się tu góry, urwiska, piramidy. Sterczały meblowe nóżki. Blaty i ścianki wygradzały ślepe uliczki. W prześwicie mignęło bilardowe sukno, któremu kurz nadał szary, wojskowy kolor. Bile wyglądały jak skamieliny jaj prehistorycznego jaszczura. A dalej znów nieprzebyty gąszcz drewnianych nóżek różnej grubości. Za nim zwisały jakieś aksamitne czy jedwabne tkaniny – może zasłony, a może sukienki, powtykane gdzie popadło. Nie wiadomo było już, gdzie jest góra, a gdzie dół, gdzie prawo, a gdzie lewo w tym gęstym labiryncie skonstruowanym z drewna, ciężkich beli jedwabiu i brązu. Migotały kryształowe kolczyki żyrandola, który odbijał się w przekrzywionym zwierciadle. Na wypolerowane powierzchnie wokół padały drżące słoneczno-brylantowe iskry. Jedyna szczelina w tym chaosie mebli była jak powietrzna kolumna wsparta na podstawie z łóżka i zwieńczona kapitelem z żyrandolu. Nieznośnie pachniało kurzem.
Jako pierwszy ocknął się Sierafimow.
– Nie daj Boże, żeby nam coś na łeb spadło.
Wąziutkie przejście, którym ledwo dawało się prześliznąć, prowadziło do łóżka. Leżała na nim martwa staruszka. Pod świetlistym szalem sterczały stopy i nos. A także rękojeść noża.
– Ktoś dotykał ciała? – Zajcew obrócił się w kierunku dozorcy.
– Nikt nie dotykał, wasza dostojność – wymamrotał dozorca, któremu widok osobliwego labiryntu wymazał z pamięci ostatnie piętnaście lat.
Zajcew, Kraczkin i Samojłow wymienili ukradkowe spojrzenia. Twarz ofiary była przykryta szalem. Samojłow przytaknął prawie niezauważalnie: tak, przyciśnie o to sąsiadów.
Zajcew dał krok i o mało nie uderzył się o głowę szczerzącego zęby niedźwiedzia polarnego. Reszty futra nie było widać spod góry kanap, kredensów, kozetek i szaf. Pozostali śledczy wcisnęli się do środka. Wszyscy unosili brody i kręcili głowami. Po części dlatego, że dziwił ich ten magazyn, po części zaś dlatego, że obawiali się łupnąć o coś głową albo – co gorsza – sprowadzić lawinę.
– No po prostu Koroboczka – powiedział Sierafimow. Cały był białoróżowy jak rzeźbiony cherubinek, co wspaniale pasowało do jego cerkiewnego nazwiska, które było zbyt długie, żeby go używać, więc wszyscy nazywali go Simą.
Gdyby ktoś zapytał Zajcewa o imię i otczestwo jego współpracownika, miałby kłopot z natychmiastową odpowiedzią. Sima to Sima. Bóg jeden wie, jakim cudem wyglądał zawsze na służbie tak niewinnie i paschalnie. Świadkowie zwierzali mu się ze wszystkiego. „Właśnie tak działają jego wielkie, okrągłe, błękitne oczy” – pomyślał Zajcew nie bez zazdrości. Wszyscy myślą, że jest przygłupi. Sierafimow zaczął niedawno kurs w szkole wieczorowej i przerabiali tam właśnie _Martwe dusze_ Gogola.
– Raczej Pluszkin – poprawił go Samojłow, który zaczął chodzić do wieczorówki rok wcześniej, bo grożono mu obniżką pensji. – To znaczy Pluszkina. A może nawet stara lichwiarka.
Samojłow był już po lekturze _Zbrodni i kary_.
– Co też starość robi z ludźmi – wypalił wiecznie milczący Niefiedow. Nikt mu nie odpowiedział. Jak zawsze.
– Nie daj Boże dożyć czegoś takiego – burknął Sierafimow. – Już lepiej, żeby mnie ktoś zastrzelił za młodu.
– A ugryź się w język!
– Jasny gwint! – Zajcew szukał miejsca, gdzie mógłby postawić stopę. – Jak tu prowadzić oględziny? Tu się można zabić albo nogi sobie połamać.
– Spójrzcie. – Kraczkin wskazał na sklinowany z każdej strony fortepian. Puchate od kurzu fotografie w ramkach stały na nim albo leżały raz na zawsze przewrócone. Przedstawiały jedną i tę samą piękność. Uwieczniały dawno minione życie i stroje, który zupełnie już wyszły z mody. Ona z wyraźnie podkreślonymi oczami. Ona w kapeluszu wielkim jak koło. Ona w powozie zaprzężonym w strusia. Ona w aucie. Ona w małpim futrze. Ona…
Ale Kraczkin nie patrzył już na fotografie. Zasępił się.
– Tfu – powiedział Sierafimow. – Jak ludziom nie wstyd?
– Dobrze zrobiła. Miała co wspominać na starość. – Samojłow chciał dowieść, że jest ekspertem od kobiecej psychologii.
Wzrok Niefiedowa błądził gdzieś w górze wśród zwałów mebli. Naga piękność w ramce go nie zainteresowała.
– Tfu – rzucił znów Sierafimow w kierunku fotografii, oddając sprawiedliwość swojemu pochodzeniu. Jego ojciec był popem.
Unosząc nogi niczym żurawie w bagnie, śledczy zagłębiali się w gęstwinę pokoju. Zajcew dotarł wreszcie do łóżka, na którym leżał trup. „Stara aktorka. Jest w tym coś smutnego” – we wcześniejszych słowach Sierafimowa coś było. Zajcewowi wydawało się przez moment, że delikatny szal unosi się pod wpływem oddechu. Nie, oczywiście, że nie, to tylko złudzenie. Wyciągnął rękę i za koniuszek odsunął materiał z twarzy nieboszczki.
Serce mu się ścisnęło.
Nie zobaczył żadnej staruchy.
Piękna, delikatna twarz kobiety była spokojna. Burza włosów. Cień rzucany przez rzęsy. Fantazyjna linia ust. Białe, wypieszczone dłonie z migdałami paznokci. Tak, miała co najwyżej trzydzieści kilka lat. No, może czterdzieści. Zajcew przyglądał się jej w osłupieniu.
Było mu nieswojo. Jakby leżała przed nim Gogolowska Pannoczka.
– Ech – powiedział Kraczkin, kręcąc głową – _Sic transit gloria mundi_.
– Co-o-o?
– Ech, Wario – powiedział naraz ze smutkiem i zdziwieniem Kraczkin, nie odrywając wzroku od ofiary.
– Kraczkin, to twoja znajoma?
Dawny carski śledczy tylko pokręcił głową. Teraz już wszyscy stali wokół ciała.
– To przecież Waria Mietiel.
Wszyscy patrzyli na Kraczkina. I Samojłow, i Sierafimow, i Zajcew, i Niefiedow. Każda z tych czterech twarzy przypominała pustą kostkę domino.
– Szczawie – powiedział Kraczkin. – Nie macie pojęcia, kto to. – Zajcew spoglądał na młodą, martwą twarz. – No chociaż nazwisko?! Może chociaż słyszeliście? No co, nie chodziliście do kina?
– To jest pytanie do płci pięknej – burknął Samojłow. – Mnie takie bzdury nie interesują.
– Myślałem, że już dawno nie żyje – odparł Sierafimow, wzruszając ramionami.
„Dlaczego w ogóle uznaliśmy, że jedziemy do martwej staruchy?” – pomyślał z bólem Zajcew, który nie lubił pośpiesznych wniosków, bo zawsze przeszkadzały w pracy. I odpowiedział sam sobie: a dlatego, że Rosja, która tę aktorkę ubóstwiała, zniknęła razem z kapeluszami wielkimi jak koła, niezgrabnymi gruchotami o sterczących reflektorach, adwokatami z prospektu Kamiennoostrowskiego i swoim kinem niemym. Zniknęła tak szybko i tak zupełnie, jakby wszystko wydarzyło się dawno, dawno temu, a nie raptem przed piętnastu laty.
Leżała przed nimi Waria Mietiel. Zupełnie zapomniana gwiazda przedrewolucyjnych filmów niemych.ROZDZIAŁ 3
Wszyscy wpatrywali się w meblowe zbocza jak zaklęci. Ponad szczytami żyrandola w kolorze brylantowego lodu w słupie światła wirował złocisty kurz. Śledczy nie byli w stanie się poruszyć.
– No to co, towarzysze… – Zajcew się przebudził i apelował teraz do pozostałych. – Jak by to powiedzieć, nóżki w dłoń. Zadanie numer dwa to zebrać dowody.
– A numer jeden?
– Wyjść z tego cało.
Nikt się nie poruszył.
Kraczkin ostrożnie pogładził wypolerowaną meblową nogę rzeźbioną w lilie. Sterczała tuż przed jego nosem. Ale czy należała do krzesła, fotela, parawanu czy może etażerki, nikt nie wiedział. Meblowy tułów krył się w głębinach przygnieciony przez drewnianą gęstwę. Kraczkin roztarł w palcach puszysty kurz. Nie cieszyła go perspektywa dźwigania mebli.
Zajcew wyjął z kieszeni chustkę. Złapał przez nią rękojeść. Musiał użyć siły, bo nóż wszedł głęboko.
– Przynajmniej mamy narzędzie zbrodni. Pakuj je, Kraczkin.
– A ciało ktoś musiał przenieść – zauważył tamten, odbierając nóż. – Sama przecież nie rzuciła się tak na łóżko.
– Aha. I nie przykryła twarzy szalem.
– Ciężki nóż. – Kraczkin zważył go w ręce. Obejrzał ostrze. – Na rękojeści jest inkrustacja. Nie byle jaki okaz… Dobra, idziemy dalej.
Wzięli się do roboty. O obejrzanej już zmarłej (nie znaleziono innych ran na ciele), którą przez delikatność znów przysłonięto szalem, szybko zapomnieli. Skończyli z nią. Pracowali nieśpiesznie. Mebel po meblu. Najpierw próbowali. Potem zaczynali poruszać jak zębem. Wreszcie sprawdzali, gdzie znika i o co zaczepia. Czy nie pociągnie za sobą jakiegoś dębowego monstrum. Próbowali rozruszać, poprawiali, unosili. I dopiero upewniwszy się, że jest bezpiecznie, ciągnęli. Podawali sobie w łańcuszku. Przy wyjściu wszystko przejmował milicjant Sarafanow, wezwany do pomocy. Oględziny przypominały przeprowadzkę komisu. Rozbiórkę osuwiska po powodzi. Demontaż barykady. Inwentaryzację w muzeum.
– Nie zapominajmy, żeby zwracać uwagę na rzeczy podejrzane – wystękał Zajcew, trzymając róg pasiastej kanapy. – Zbieramy dowody.
Na razie stawiali rzeczy we wspólnym korytarzu. Tak ogromnym, że można w nim było trenować maratończyków.
Wezwano też nowy narybek brygady: Ochotnikowa, Kukuszkina i Zaka. Ale ci na razie plotkowali w hallu. Sprawiali wrażenie, że pomagają Samojłowowi przesłuchiwać podejrzanie spokojnych sąsiadów. „Uczyli się od mistrza”, tak jak przykazał im Zajcew. Wciąż było trudno pomieścić się w pokoju.
Zajcew, Kraczkin, Niefiedow i Sierafimow zdecydowali, że na początku wyłowią i wyniosą wszystkie lżejsze przedmioty. Żeby zdobyć jakiś przyczółek. A potem – z pomocą żółtodziobów – wezmą się do tłustych olbrzymów: szaf, komód, kredensów i kanap.
W powietrzu wisiał kurz. Sierafimow kichał donośnie, gwałtownie potrząsając głową. Kraczkin wydawał tylko ciche „psik” w zgięty łokieć. Niefiedow kichał jak mops: „krh”. Zajcewa od kataru rozbolały skronie.
– Jak ona tu w ogóle mogła żyć?
Słowa Kraczkina sugerujące możliwą przyczynę śmierci wywarły wrażenie. Nietrudno było uwierzyć, że na nieboszczkę mogła spaść któraś z szafek spod sufitu. Gdzieś z głębin mógł się wynurzyć zapomniany przycisk do papieru. Fotel mógł gruchnąć z wysokości. Jakkolwiek było, nikt nie chciał doświadczyć takiego losu.
– Wcale niestare babsko – nie dowierzał Sierafimow. – A taki rozpiździel.
„Szczyty bezmyślności” – pomyślał Zajcew, mierząc wzrokiem sięgający sufitu masyw. Z zapachem kurzu zmieszał się już zapach potu, a mebli wcale nie robiło się mniej.
– Nie była przecież wariatką. – Kraczkin zdawał się słyszeć myśli dowódcy.
– Ludzie się zmieniają – odparował Zajcew.
– Mistyka.
– No jak tam, Samojłow?
– Mistyki, Sima, to w tym nie ma żadnej. Meble były jej. Mieszkanie też. Mieszkanie „zagęścili”. Wydzielili jej ten pokój… A ona przed kwaterunkiem dała pewnie dozorcy parę groszy i wszystkie meble zniesiono tutaj.
– Wyobrażam sobie miny sąsiadów – odpowiedział Sierafimow. – Myśleli, że się upasą, a przyjechali na gołe ściany. Na jęki i zażalenia było już za późno.
– A ona co, wierzyła, że władza radziecka sobie pójdzie? I sąsiadów wyrzucą? – rzucił skryty za barykadą Zajcew. – A mówiłeś, Kraczkin, że nie była wariatką.
Kraczkin nie odpowiedział. Wielu wówczas na to liczyło. „A część liczy jeszcze do tej pory” – pomyślał Zajcew. Niefiedow uniósł rąbek szala i patrzył na nieboszczkę. Wyglądał jak German przy łożu Damy Pikowej. Medycy byli już w drodze po ciało.
– Czemu się gapisz, Niefiedow? – zapytał go zza pleców Sierafimow, trzymający kozetkę w wyprostowanych rękach. – Pracą się zmęczyłeś?
Niefiedow opuścił szal, wyciągnął ręce i przejął kozetkę. Potknął się i o mało nie runął z meblem w dłoniach. Wszystkim wydawało się, że ta chwila trwa całą wieczność. Ale Niefiedowowi udało się wyprostować i utrzymać równowagę.
– Jasny gwint! – wydusił Sierafimow, doszedłszy do siebie.
– Patrz, gdzie leziesz. Wszystkich byś nas pogrzebał, gdybyś walnął o ścianę – warknął Kraczkin. – Śmierć pod kanapą.
– O co się potknąłeś? – zapytał ze współczuciem Zajcew.
– Tu się można o wszystko potknąć – biadolił Kraczkin. – Trzeba mieć oczy otwarte.
Zajcew podniósł z podłogi jedwabny pasek. To on skądś się zsunął i prawie spowodował lawinę.
– Przepraszam – wymamrotał Niefiedow.
Kozetka popłynęła do wyjścia. Zajcew rzucił skrawek materiału byle dalej.
Sierafimow chwycił oparcie kolejnego fotela. W trzewiach pokoju zaburczało i zaskrzypiało. Wszyscy zamarli, czując, jak pot występuje im na czoła. Bali się tąpnięcia. Po chwili okazało się, że niebezpieczeństwo minęło. Sierafimow poczerwieniał aż po czubek głowy.
Zajcew przełknął ślinę.
– Simo, ty może też, tego… uważniej.
– Towarzyszu Sierafimow, to jest jak gra w bierki – powiedział mentorskim tonem Kraczkin.
– Jakie znowu bierki? – odburknął tamten gniewnie. Figlarne słówko mu się nie spodobało. Zajcew próbował przypomnieć sobie, co jeszcze chciał powiedzieć Sierafimowowi, ale na próżno.
– Mmm… – mruknął stary śledczy. Każdy mógł to rozumieć, jak chciał.
– A ty, towarzyszu Zajcew? – Kraczkin znalazł nową ofiarę. – Nie grałeś w dzieciństwie w bierki?
– Moje dzieciństwo, Kraczkin, minęło mi na ulicy, a nie w pałacu.
– Dlaczego od razu „w pałacu”? No chyba że mowa o drogocennych bierkach wykonanych przez firmę Fabergé. Ale one nie są wcale konieczne. Bierki mogą być drewniane albo z kości. Niefiedowa nawet nie pytam. A nie, spytam. Towarzyszu Niefiedow, czy wiecie, jak się gra w bierki?
– Nie – odpowiedział tamten bez ogródek.
Zajcewa niczym duszność dopadło znowu to nieprzyjemne, choć tak już znajome uczucie, że odkleja się od samego siebie: widzi ręce trzymające fotel, ale nie od razu rozumie, że to jego własne ręce.
Kraczkin wciąż dociekał:
– Towarzyszu Sarafanow?
Tamten coś odburknął.
– Tak też myślałem: młodzież radziecka.
– Kraczkin, przestań ględzić, rozpraszasz tylko – odgryzł się Sierafimow. Zamierzał się na brzuchatą komodę, pobłyskującą uchwytami z brązu w trzewiach meblowej góry. Drogę do niej zagradzały jakieś polerowane, rzeźbione wiatrołomy.
– Ja mówię poważnie! – sprzeciwił się z nieoczekiwanym zapałem Kraczkin. I odstawił na podłogę dopiero co oswobodzone krzesło. Usiadł. Założył nogę na nogę.
Zajcew popatrzył na niego zdziwiony. Pozostali taktownie wstrzymali się od komentarzy. Stary śledczy zwyczajnie się zmęczył. Prace kontynuowano.
Kraczkin perorował:
– Nie chodzi o żadne rozpraszanie, tak przy okazji. Opowiem wam teraz, jak się gra w bierki. Zanim któryś z was nas tu pogrzebie. Gra, przyjaciele, polega na tym, żeby usypać górkę ze wszystkich elementów… Zupełnie jak tu. Tylko bez zagrożenia życia.
Zajcew patrzył na swoją rękę i na brązowy kandelabr poniżej. I zupełnie nie mógł sobie przypomnieć, czy dopiero zamierzał go wziąć, czy tylko co odstawił. „…Łeel” – usłyszał swój własny głos. Przestraszył się. Wbił wzrok w ramiona z brązu. Czy nie powiedział tego na głos? Serce biło mu jak szalone. Rozejrzał się ostrożnie. Sierafimow grzebie w czymś zanurzony po łokcie. Niefiedow wspiął się na meblowy występ niczym kozica i próbuje uwolnić stolik karciany. Kraczkin z jękiem wiąże ściślej sznurówki butów: gra na czas, żeby jeszcze odpocząć. Czyli nie na głos, odetchnął Zajcew. Ale patrzył wokół jak we śnie, kiedy nie masz sił poruszyć ani ręką, ani nogą.
– O! – wykrzyknął radośnie Sierafimow. – W komodzie.
– Co tam masz? – Kraczkin podniósł się z krzesła.
A Zajcew nie mógł wyjść z odrętwienia.
– Damskie pantalony?
– Sam jesteś pantalon.
Sierafimow uniósł pożółkłe koronki.
– Wasiu, tu są listy – zawołał Kraczkin.
– Hej tam, ogłuchłeś? – ofuknął niecierpliwie Zajcewa Sierafimow.
– Włączcie to do sprawy. Listy to świetnie – odpowiedział Zajcew, a Sierafimow wziął się do pakowania dowodu.
– A przy okazji „włączania” – powiedział Kraczkin, odsuwając połę marynarki, i dodał: – o.
– Co to?
– Bilecik tramwajowy.
– No widzę, że nie do teatru.
– Znalazłem w windzie. – I dodał skrupulatnie: – Może ma związek ze sprawą, a może nie.
– Włączyć.
Zajcew zaczął wyplątywać nogi ze stosu przedmiotów na podłodze.
– A ty dokąd?
– Do ubikacji.
W korytarzu sąsiedzi okrążyli Samojłowa i żółtodziobów. Na widok Zajcewa ożywili się. „Ale nie nazbyt” – zauważył śledczy.
– Proszę kontynuować, towarzysze. Nie rozpraszajcie się. Śledztwu mogą pomóc wszelkie wasze myśli i spostrzeżenia.
Zajcew czym prędzej przecisnął się między nimi i dotarł do pełnej pogłosu łazienki. Zachowały się tu wzorzyste kafelki. Elegancki sedes wspierał się na lwich łapach. Jak na mieszkanie komunalne był nieskazitelnie czysty. W miejscu użytkowanym wspólnie.
Zajcew odkręcił kran: dwie róże z brązu. Zaczął ochlapywać sobie twarz lodowatą wodą. Jakby wspomnienie, które pojawiło się nieproszone, dało się ot tak zmyć, zrzucić w krągłą paszczę wanny, do leningradzkiej kanalizacji. Usiadł na skraju wanny, czując przez spodnie jej żeliwny chłód.
„…Łeel” – powtarzała za nią niania. I w złożonych palcach próbowała wyłowić miniaturową rakietkę tenisową z kolistego gąszczu najróżniejszych drobiazgów: powozików, choineczek, igieł krawieckich, kotków, jabłuszek, lizaków, przy czym lizaki były tej samej wielkości co choineczki. „_Well_”. Angielska guwernantka zazwyczaj zwyciężała: jej długie paznokietki chwytały bierki tam, gdzie palce staruszki nie sięgały.
„Łeel” – mówiły i dzieci, papugując nianię, a nie guwernantkę, na co liczyli mama z tatą.
„Do diabła z tym. Obudź się – rozkazał sam sobie. – Człowiek nie żyje – upomniał się. – No, ruszaj”.
Strząsnął krople. Osuszył twarz rękawem. Spuścił wodę. „Nawet sznura nie urwali”. Ogarnęło go tępe zdziwienie. Sznur był bogaty – gruby i zakończony jedwabnym kutasikiem. Przy dźwiękach wodospadu odsunął zasuwę w drzwiach. I o mało nie uderzył sanitariusza. Medycy przybyli, aby zabrać ciało.
– O panie – wydusił z siebie jeden z nich na progu pokoju.
– Jest już lepiej – zauważył Sierafimow. – Było dużo gorzej.
– Nie przejdziemy z noszami.
– Simo, weźcie i wynieście ją na korytarz – nakazał Zajcew.
– Ja biorę za nogi – zaklepał Sierafimow.
– Ja też nie chcę za głowę – zadrwił z tego Kraczkin.
Żartował, ale tylko po części. Zajcew usłyszał to w tonie jego głosu. Milicjant Sarafanow po cichu schował się za fortepianem, żeby nikt sobie o nim nie przypomniał.
Każdemu z nich zdarzało się widywać dużo gorsze trupy – pod względem fizycznym. Śmierdzące najgorszym zapachem na ziemi. Z breją zamiast twarzy. Na wpół rozłożone. Ale ta nieboszczka miała w sobie coś przerażającego w zupełnie niefizycznym sensie.
– Niefiedow.
Niefiedow posłusznie zeskoczył na podłogę. Otrzepał ręce. Podszedł do wezgłowia łóżka. Splótł ręce na piersi zmarłej. Wziął ją pod ramiona.
– Raz, dwa, trzy.
Była ciężka, wszyscy zmarli są ciężcy. Nosze leżały na podłodze korytarza. Sąsiedzi stali w milczącym kręgu niczym stado owiec.
Zajcew zarejestrował ruch poderwanej do czoła ręki: ktoś się przeżegnał.
Sierafimow położył nogi zabitej. Zajcew opuścił tułów. Odszukał w tłumie sąsiadów twarz Samojłowa: czy coś wywęszył? Tamten przymknął oczy: tak. Wspaniale. Niefiedow jako ostatni ostrożnie ułożył ramiona, głowę. Potem znowu uniósł szal i dłuższą chwilę patrzył na zamordowaną.
– Ładne babsko – zauważył jeden z sanitariuszy. – Użyła sobie życia.
Tutejsi mieszkańcy najwyraźniej nie byli przyzwyczajeni do cynizmu pracowników medycznych.
– Sam jesteś babsko – dobiegło z sąsiedzkiego stadka.
Kobiety wrzasnęły:
– To wybitna aktorka! Dzikusy… Niech cię diabli… Jak ja sobie zaraz na tobie użyję, to ci gały na wierzch wylezą… Jak wam nie wstyd, młody człowieku.
Najwyraźniej wszyscy w mieszkaniu wiedzieli, kim była ich sąsiadka.
Medycy co prędzej poderwali nosze i ruszyli do wyjścia.
Zajcew zatrzymał się na progu pokoju. Efekty ich pracy było już widać. To tu, to tam wyzierały wyrwy i zapadliny. Ale hałdy mebli przerażały wciąż tak samo. „Mają rację. Czego szukać w takim bałaganie? Jak odkryć, co zginęło? I co tu jest dziwne, kiedy wszystko jest dziwne?”
– Zak, Ochotnikow, Kukuszkin. Do roboty.
Żółtodzioby natychmiast odkleiły się od Samojłowa i wślizgnęły do środka.
– Ostrożnie! Nie zadepczcie dowodów – zabrzęczał Kraczkin, wpychając Zajcewowi w ręce lampę z abażurem wykończonym frędzlami.
Zajcew podszedł do Samojłowa.
– Może by im nożyk pokazać, może ktoś rozpozna.
– Zostaw to na sam koniec – polecił Zajcew. – Zazwyczaj takie rzeczy bardzo ludzi rozstrajają, a my teraz nie potrzebujemy ataków histerii, potrzebujemy jak najwięcej faktów. Gdzie bywała, z kim się spotykała, kto przychodził w gości.
– Zaraz zobaczysz fakty – odparł z uśmiechem Samojłow. – Tutaj.
Kobieta czekała na nich w kuchni. Siedziała bokiem przy stole. I na ich widok chciała się podnieść.
– Spokojnie, spokojnie, proszę siedzieć – powiedział Zajcew.
Samojłow wskazał podbródkiem.
– Proszę. Obywatelka Sinicyna. Służyła pomocą…
Samojłow uprzejmie opuścił słowo „…zamordowanej”.
Sinicyna znalazła ciało.
Niemłoda, tęga, schowała właśnie ręce pod fartuchem i wzięła się do lustrowania butów Zajcewa.
– Wasze imię i otczestwo? – spytał prawie uprzejmie.
Podniosła wzrok, mrugnęła. Jakby badała, czym jej to grozi.
– Mówcie mi Natka.
– A więc Natalja. – Zajcew się uśmiechnął. – Sprzątania to tam musiało być od groma, Nataljo. Tyle mebli.
– A właśnie że nie – odparła strapiona Sinicyna. – Pani nie pozwalali mi sprzątać. Palcem nawet dotknąć.
– W czym tu w takim razie pomagać? – Zajcew udał zdziwienie.
– Wiadomo. Gołąbki same nie płyną do gąbki.
– No tak. Trzeba nogi w sklepach zdeptać, w kolejkach się nastać – podtrzymał rozmowę Zajcew. Zamiast niego zajmowała się tym Pasza, ale kogo interesują te fakty? Tylko wydział śledczy.
Natalja się uśmiechnęła.
– No już pomyślałby kto, że sam tak latasz?
– Nie – przyznał się Zajcew. – Nie mam kiedy. A żony brak. Z tego powodu jem ciągle jakieś gówno. To w stołówce, to gdzie bądź.
Spojrzenie Natalii zrobiło się cieplejsze, błysnęły w nim iskierki drwiny, ciekawości i współczucia jednocześnie.
– Niee. Pani gówna by nie żarli. No co ty.
– Jeszcze czego. Artystka. U nich wszystko inaczej – zgodził się bez sarkazmu.
Samojłow ledwie słyszalnie prychnął.
– Artystka – ożywiła się Natalja. – Z margaryną do niej nie podchodź. Szkodzi skórze. Tylko prawdziwe masło. A ty wiesz, po ile teraz chodzi prawdziwe masło?
Zajcew nie wiedział. Tłuszcze widywał tylko w stołówkowej kaszy i był to prędzej olej maszynowy niż cokolwiek innego. Ale przytaknął.
– Właśnie. Dalej masz mięso. Kiełbasy przecież żreć ci nie będzie. Mięsa chce. Czystego. Żeby ani żyłki, ani tłuszczyku. Kurczaczka. Postną pierś. I żeby ta kurka nie zdawała wcześniej norm GTO.
– Jak to?
– Żeby można było lekko przeżuć. Nie taką wysportowaną, ale delikatną. No i musisz pędzić do prywaciarza. Rzucić mu się, ścierwu, do stóp. Wiesz, jak teraz trudno znaleźć prywaciarza z kurami? – Prawda, prywaciarzy dociśnięto w ostatnim czasie podatkami. – A jajka to tylko świeże. Innych jej nawet nie proponuj. I to nie mniej niż po cztery na dzień. A to jest na tydzień ponad dwa tuziny. No i znowu musisz szukać prywaciarza z kurami.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki