Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niech żyje wolność - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 marca 2006
Ebook
14,00 zł
Audiobook
18,74 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
14,00

Niech żyje wolność - ebook

Niech żyje wolność przywołuje jednocześnie kilka konwencji literackich - gombrowiczowskie przejaskrawienie, schulzowską rozlewność słowa, tradycję chłopskiego realizmu spod znaku Redlińskiego, nad wszystkim zaś góruje koncepcja twórczości opartej na doświadczeniu autobiograficznym. Bohater powieści, wywodzący się ze wsi pod Świętym Krzyżem, środowiska, w którym obowiazuje prawo pięści i sztachety, czyni wszystko, by wyrwać się w szeroki świat. Po ciężkiej kontuzji kolana nie gra już w piłkę, nie zostanie drugim Maradoną, więc postanawia… pisać wiersze, w czym z kolei patronuje mu Goethe. Futbol i poezja, wzajemnie się przenikając, stanowią jakby dwa motywy wiodące dzieła. Porównując literaturę z ukochanym sportem, Masternak tworzy satyryczne  obrazy środowisk literackich - o ile na boisku sukces odnieśc można dzięki sprecyzowanym regułom gry, sprawności fizycznej i tężyźnie, o tyle antyczny duch współzawodnictwa i współracy zupełnie zanika wśród osób zajmujących się "sztuką słowa".

Pierwsza część cyklu "Księstwo".

"Świetny debiut. Groteska, humor, drwina, ale też miłość i wspólczucie dla tych z talentem narysowanych, nieszczęsnych mieszkanców  świetokrzyskich wiosek -bohaterów prozy Masternaka. Te opowieści wciągają,  wzruszają, albo po prostu bawią do rozpuku. Nie zdziwię sie, jeśli rzucą się na nie scenarzyści i filmowcy."

Grzegorz Musiał

"Bez udziału powagi narracji ( z epizodami okrucieństwa i heroizmu chłopskiego losu ) sowizdrzalstwo Masternaka mogłoby narzucić poczucie przesytu czymś, co trąci trywialnością.

Miarą umiejętności pisarskich w powieści jest to, że granic zabawowej niedopuszczalności się nie przekracza."

Henryk Bereza

Zbigniew Masternak (1978) pochodzi z Piórkowa w Górach Świętokrzyskich, a obecnie mieszka w  Lublinie, gdzie studiował prawo na UMCS. Studiował także polonistykę na Uniwersytecie Wrocławskim; prozaik, autor scenariuszy filmowych. Debiutował w roku 2000 na łamach "Twórczości", od tamtej pory publikuje w najważniejszych tytułach prasy literackiej. Pracuje nad autobiograficznym cyklem "Księstwo", który zamierza kontynuować. Niech żyje wolność to debiut książkowy autora. W 2005 na podstawie opowiadania Stacja Mirsk powstał film, którego Zbigniew Masternak był współproducentem. Etiuda otrzymała Grand Prix na IX Krakowskim Festiwalu Filmowym "KRAKFFA". Adaptację filmową Niech żyje wolność przygotowuje dla TVP reżyser Andrzej Barański.

"Księstwo" - bo tak nazywa się cykl - jest obliczone na pięć powieści, a każda to na poły autobiograficzna historia innego okresu życia autora: są dwie części o rodzinnych stronach Masternaka (właśnie Niech żyje wolność i jeszcze jedna, bardziej baśniowa, nawiązująca do świętokrzyskich legend i baśni) jest część o jego rocznym pobycie na Ukrainie (skąd wrócił... khm... khmm... w butach i majtkach, ale za to zarobił na film, którego jest współproducentem), jest o życiu studenta w Wielkim Mieście,  jest i raptularz Masternaka - mnicha, który wybrał się w habicie w podróż po Europie, jak sam mówi "podpatrzeć jak Polacy radzą sobie na obczyźnie" (sprawę tę szeroko opisywano w lokalnej, świętokrzyskiej prasie).

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7506-610-4
Rozmiar pliku: 824 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

— I widziałem nowe niebo i nową ziemię, albowiem stare niebo i stara ziemia przeminęły, i morza już nie ma — powtórzyłem za moim nieżyjącym ojcem, który przyszedł do mnie we śnie. Zbudzony, przeciągnąłem się i wyjrzałem przez okno w autokarze. Pola Grunwaldu, na których przed wiekami rozegrała się jedna z największych bitew Europy, usiane były namiotami, pośród których kręciło się mnóstwo młodzieży z Polski i Niemiec. Myślałem o moim ojcu. W jego pogrzebie uczestniczyła cała wieś. Przyszli z ciekawości: przez trzy dni po śmierci z jego ust sączyła się krew, która nie krzepła. Gdy ją wycierałem ligniną, ktoś zażartował, że nie krzepnie, bo została za bardzo rozcieńczona alkoholem. Drugi dorzucił, że rzeczywiście, jest prawie błękitna. „Toć to som Ksiunze!”, dodał czyjś głos, chyba Jankowskiej. Po pogrzebie obiecałem matce, że dla mnie ludzie będą mieć więcej szacunku…

Usiłowałem już o tym wszystkim zapomnieć. Wysiadłem z pojazdu, by podążyć za naszą wychowawczynią. Była nauczycielką historii i wspólnie z kolegami ze studiów organizowała ten zjazd: odbywał się z okazji kolejnej rocznicy bitwy i miał być integracyjny. Namówiła nas, żebyśmy właśnie Grunwald obrali za cel ostatniej klasowej wycieczki — byliśmy już po egzaminach na wyższe uczelnie i niebawem nasze drogi miały się rozejść na zawsze.

Słońce przypiekało, gdy szliśmy na pole namiotowe. W dniu bitwy grunwaldzkiej również było upalnie. „Nic dziwnego — pomyślałem — że Krzyżacy przegrali starcie: tyle się wyczekali w słońcu na wojsko Jagiełły”.

Rozstawiliśmy namioty w wyznaczonym dla nas sektorze i poszliśmy zwiedzać. Na początek — pomnik bitwy.

— Jest to dzieło Jerzego Bandury… — wychowawczyni zaczęła swą opowieść. Słuchałem jej słów przez grzeczność. Patrzyłem z zazdrością na kolegów i koleżanki: wszyscy oprócz mnie dostali się na studia i teraz byli uśmiechnięci, skorzy do żartów. Wiedzieli, co będą robić przez najbliższe kilka lat. A ja? To, że nie dostałem się do Krakowa, równało się utracie Róży — ona się dostała.

Ruszyłem obejrzeć pomnik. Okrążywszy go, zauważyłem na nim napis kredą: „Polen die Hure”. I to już nie wyglądało na dzieło Jerzego Bandury, a na robotę niemieckich turystów. Nie znając języka Goethego, mogłem się tylko domyślać, co to może znaczyć.

— A teraz pójdziemy do muzeum… — wychowawczyni poprowadziła nas do okazałego, białego budynku.

Znaczenie napisu niepokoiło mnie. Kiedy weszliśmy do środka, nie potrafiłem się skupić na oglądaniu ekspozycji, zwłaszcza że nigdy nie interesowałem się zardzewiałym żelastwem.

— Walne zwycięstwo oręża polskiego… — wychowawczyni ciągnęła opowieść o swej ulubionej bitwie.

Dopiero kołyszące się zalotnie pośladki młodej turystki z poprzedzającej nas grupy z Niemiec sprawiły, że napis przestał mnie zajmować. Słowa wychowawczyni przypomniały mi, że jeszcze nie odniosłem swego pierwszego w życiu „walnego zwycięstwa” — Liubow, czyli Róża, jak ją nazywałem, chciała zaczekać z tym do ślubu… Do ślubu… Chciała, żebym się z nią ożenił w wakacje… w Krakowie leczyłbym nogę i przygotowywał się do egzaminów na następny rok. A ja się przestraszyłem… Cóż, o Róży należało jak najszybciej zapomnieć — i pomyślałem, że „walne zwycięstwo” nad niemiecką turystką może mi w tym dopomóc.

— Dziś po południu zostanie zorganizowane spotkanie integracyjne — powiedziała wychowawczyni, gdy wyszliśmy z muzeum. — W jego ramach odbędzie się towarzyski mecz Polska–Niemcy, a następnie wieczorek poetycki. Teraz macie czas wolny.

Nie mogąc się zdecydować, co robić — chcieliśmy jak najlepiej wykorzystać chwile, które po raz ostatni spędzaliśmy wspólnie — przez długi czas staliśmy w milczeniu.

— Chodźmy się spić — wysunąłem propozycję, bo innych nie było.

Wielu się zdziwiło — dotąd sumiennie przestrzegałem zasad zdrowego trybu życia — jednak tłumnie ruszyliśmy do pobliskiego sklepu. Miałem nadzieję, że upity przestanę się niepokoić o przyszłość. Kupiłem butelkę wina, które nazywało się Bitwa pod Grunwaldem, z dzierżącym dwa nagie miecze Władysławem Jagiełłą na etykiecie. Jednak gdy przyszło do picia, ochota mi odeszła. Ruszyłem poszwendać się po obozowisku — samotnie. Pragnąłem spotkać tę młodą Niemkę z muzeum, ale nie udało się. Wróciłem do namiotu.

Gdy nastało popołudnie, przyszła do mnie wychowawczyni.

— No, boisko przygotowane. — Wytarła chusteczką pot z piegowatego czoła. — Kompletujemy reprezentację — ciągnęła podekscytowana. — Zgłosiłam cię do naszej… — popatrzyła wyczekująco, zwłaszcza że miałem na sobie swój stary piłkarski dres.

Ochoczo poderwałem się z materaca, ale natychmiast usiadłem, krzywiąc się z bólu.

— Kolano… pani rozumie… nie mogę… — starałem się nie patrzeć jej w oczy.

Zniecierpliwiona, ciągle patrzyła na mój dres. O czym myślała? Tyle dla mnie zrobiła, żeby nauka nie przeszkadzała mi w treningach i żebym został wielkim piłkarzem, który rozsławi imię ojczyzny — a ja nie chciałem się jej odwdzięczyć… Odeszła bez słowa. Jeśliby w namiocie były drzwi — trzasnęłaby nimi.

Wtuliwszy głowę w materac, zacząłem nasłuchiwać. Rozległy się dźwięki muzyki. Rozpoznałem hymn Niemiec. Następny był Mazurek Dąbrowskiego, chociaż stosowniejsza byłaby Bogurodzica:

— Jeszcze Polska nie zginęła…

— …póki my żyjemy… — podchwycili polscy uczestnicy zjazdu.

Ileż to razy marzyło mi się wysłuchanie naszego hymnu w biało–czerwonej koszulce reprezentacji…

Rozległ się gwizdek sędziego, po nim doping kibiców. Z żalem pomyślałem, że już pewnie nigdy nie zostanę gwiazdorem futbolu, ubóstwianym przez wszystkich, zwłaszcza przez kobiety. Ogarnęła mnie senność. I znów przyśnił mi się ojciec.

— Zbroję załóż, synku — rzekł. — Silny być musisz, silniejszy ode mnie. Bronić się musisz, bo będą się na ciebie zasadzać. Zbroję z grubego metalu załóż, błyszczącą. Przeciwko chmarze złych słów i spojrzeń, jakimi będą do ciebie strzelać. Wielka wojna cię czeka, musisz zapewnić przetrwanie naszego rodu, jego odrodzenie w potędze i chwale… W tej wojnie trudno ci będzie o sojuszników, ja w swojej nie znalazłem pomocy. Wielu wrogów mieć będziesz, których jedynym pragnieniem będzie twoja zguba, twój upadek. No, załóż tę zbroję, sam ją dla ciebie wyklepałem ze starych miednic i wiader, które ludzie przynosili mi do nitowania. Solidna zbroja. Ona uchroni cię od złego. Twoje imię będzie wymawiane z lękiem. Najpierw — wojna podjazdowa, jaką znali twoi przodkowie. Kiedyś to przed tobą będą zmykać i kluczyć, wielkim wodzem będziesz. Więc załóż zbroję i ruszaj, nie trać czasu, bo jest go mało, ja nie zdążyłem… — mówił, a ja się ocknąłem. Jaka wojna? To chyba przez tę wizytę w muzeum przyśniłem się sobie w zbroi.

Wrzawa ucichła, więc odważyłem się wyjść z namiotu. Napotkałem rozdrażnione spojrzenie wychowawczyni, które mogło oznaczać jedno: Niemcom powiódł się rewanż za bitwę pod Grunwaldem. Spuściłem wzrok, ale tylko na chwilę — nie mogła mi już w niczym pomóc ani zaszkodzić.

Nie chciało mi się uczestniczyć w wieczorku poetyckim, więc znów ruszyłem powłóczyć się po okolicy. Bezwiednie zawędrowałem pod pomnik bitwy grunwaldzkiej. Napis był na swoim miejscu: „Polen die Hure”. Na pole namiotowe wróciłem, gdy już się ściemniało. Płonęły ogniska, otoczone przez grupki młodzieży. I oto, poszukując mojej klasy, wreszcie wypatrzyłem tę Niemkę! Kurczę! Jak zacząć z nią rozmowę? Nie znałem niemieckiego. Może zaproponować jej szachy? Akurat mam je w namiocie. Ale ona na amatorkę szachów jest za ładna, ja zresztą jestem beznadziejnym szachistą. Na obozach piłkarskich wyłącznie graliśmy w karty… zazwyczaj wygrywałem. Niestety, jak dotąd w moim życiu sprawdzała się prawidłowość: jeśli ktoś ma powodzenie w kartach, to nie ma go u kobiet. Mój związek z Różą był wyjątkiem potwierdzającym tę prawidłowość. Tylko te szachy mi pozostają… Spojrzawszy na dziewczynę, wyobraziłem sobie, jak w którymś momencie uśmiecha się do mnie, mówiąc: „A teraz zbiję ci konia”. Lecz odrzuciłem tę myśl: co by było, gdybym jednak się spietrał i odpowiedział: „Nein, nein… zrobię to sam”?

W końcu wpadłem na pomysł, żeby się po prostu przedstawić.

— Victoria — odrzekła, uśmiechając się. Zaczęła mnie wypytywać, kim jestem — po polsku!

Wyjaśniła, że studiuje filologię polską.

— Dlaczego?

— Bo mieliście i nadal macie świetnych poetów — oznajmiła z błyskiem w oczach. A jej oczy były błękitne. Odgarnęła włosy — długie, jasne. — Taki Mickiewicz… Ja również piszę wiersze… — powiedziała cicho. — Na wieczorku poetyckim czytałam swoją pieśń o przyjaźni polsko–niemieckiej. Może słyszałeś?

— Niestety… — Już miałem powiedzieć, że z pieśni to ja znam jedynie Legia kurwa! Widzew psy! albo Legię trzeba szanować, Legia najlepsza jest… A poezja? Kiedyś na treningu piłkarskim słyszałem, że „poezja to gówno”. Pomyślałem, że obraziłaby się. Chętniej porozmawiałbym z nią o niemieckiej szkole futbolu.

— Goethe… — tylko to nazwisko mi się przypomniało: przygotowując się do matury, czytałem o nim artykuł, który mnie zaciekawił. — Bardzo interesujący był z niego człowiek — powiedziałem z uznaniem. — Czytałem, że w swej twórczości był indywidualistą i miał doskonale opanowany warsztat — podobnie jak ja jako piłkarz. Wierszy nie piszę, ale gdybym miał pisać, to chciałbym takie jak on.

Victoria zapatrzyła się w niebo — z rozmarzeniem.

Z artykułu wiedziałem też o powodzeniu u kobiet, jakim cieszył się Goethe.

— Tak bardzo chciałbym napisać wiersz o twych błękitnych oczach, długich jasnych włosach… — obrzuciłem ją spojrzeniem, od którego pokryła się rumieńcem. Jednak moje słowa i spojrzenie jej się spodobały, bo się uśmiechnęła i niespodziewanie rzekła:

— Kocham Polskę… i Polaków…

Nie mogłem zrewanżować się jej miłością do Niemiec. Co prawda, nie uważałem się za zagorzałego patriotę, jak moja wychowawczyni, w dodatku kiepski był ze mnie historyk, ale wiedziałem od dziadka, że polską krwią, przelaną na przestrzeni dziejów przez naszych sąsiadów zza Odry, można by wypełnić koryto rzeki — wyglądałaby jak wielka, otwarta żyła.

A miłość do Niemek? Victoria była pierwszą, którą poznałem osobiście. Przypominała mi Claudię Schiffer — jej rozbierany plakat wisiał na ścianie w moim pokoju. Dziewczyna mi się spodobała, więc zacząłem szukać w pamięci gestów przyjaźni Niemców do Polaków. I wtedy znów mi Goethe na myśl przyszedł — napisał przecież wiersz Do Adama Mickiewicza, który ofiarował polskiemu poecie wraz z piórem. Przypomniałem sobie jeszcze zjazd gnieźnieński, podczas którego cesarz niemiecki nałożył swój diadem na głowę polskiego księcia — Bolesława I.

Mówiąc o tym Victorii, nie wspomniałem, co jeszcze wygrzebałem z opowieści dziadka: że pierwsza litera jej imienia była jednym z symboli hitlerowskiej pychy. Przemilczałem to, bo wieczór miał być integracyjny, a ja coraz bardziej pragnąłem integracji z Victorią…

Uśmiechnęła się i wzięła mnie za rękę.

— Chodź — powiedziała, a gdy się podnieśliśmy, odezwała się po niemiecku do swojej koleżanki z aparatem fotograficznym. Poszliśmy w trójkę w stronę pomnika. — Zrobimy sobie zdjęcie na jego tle. — Wskazawszy na pomnik, dodała kilka słów w ojczystej mowie.

Objęliśmy się. Jej bliskość wzmogła pragnienie „walnego zwycięstwa”.

Błysnął flesz, aż mnie olśniło: przecież ja wciąż nie znam znaczenia napisu. Poprosiłem Victorię o przetłumaczenie na polski „Polen die Hure”.

— Polska to kurwa… — Victoria była nieco zdziwiona.

W jednej chwili przepadło całe moje zauroczenie — mimo że ona w niczym nie zawiniła. Pomyślałem, że jeśli Polska to kurwa, to ja jestem s–kurwy–syn. I w takim razie mam prawo zachować się jak skurwysyn: upić Victorię i odnieść swoje walne zwycięstwo. Co więcej — postanowiłem to zrobić już nie z miłości, a dla uczczenia przypadającej dziś rocznicy bitwy grunwaldzkiej. Będę kolejnym wcieleniem zwycięstwa oręża polskiego pod Grunwaldem!

— Może się wina ze mną napijesz? — uśmiechnąłem się, choć pewnie nieszczerze. Zgodziła się, ruszyliśmy do obozowiska. W namiocie poczęstowałem ją winem, które kupiłem wcześniej w sklepie. Opróżniając butelkę, opowiadała o konieczności przyjaznych stosunków między naszymi narodami, a ja w myślach nuciłem starodawną pieśń bojową rycerstwa polskiego:

— Bogurodzica Dziewica…

A potem:

— Victoria! Victoria! Victoria!

Uszczęśliwiona — zasnęła. A ja nie mogłem zasnąć. Poezja pomogła mi odnieść moje pierwsze w życiu „walne zwycięstwo”, zastanawiałem się więc, czy nie zająć się pisaniem wierszy. Nie wydawało mi się to trudne — przecież słyszałem, że poezja to gówno: wystarczy się dobrze skupić i zacznę ją wydalać. Gdy wreszcie zasnąłem, przyśnił mi się Władysław Jagiełło. Jednak nie ten z nalepki na winie, lecz o twarzy mojego ojca. Król zbliżył się do mnie, trzymając jeden z dwóch nagich mieczy ofiarowanych mu przed rozpoczęciem bitwy przez Krzyżaków. Kazał mi uklęknąć na jedno kolano. Sądziłem, że w nagrodę za moje pierwsze w życiu zwycięstwo, i to na polach Grunwaldu, król–ojciec pasuje mnie na prawdziwego mężczyznę i patriotę. Ale on wzniósł miecz i uroczyście opuściwszy go na moje ramię, rzekł:

— Od dziś będziesz Diego Armando Goethe…— Książę? — Jezusek jakby się zdziwił na mój widok. — Mały Książę — podrwiwał z mojego przezwiska. Wrota otworzyły się ze zgrzytem. Wszedł do dawnego hangaru kółka rolniczego, ja za nim. Gdy kupił hangar, ludzie zastanawiali się po co — a on tartak założył. W związku z tym jeszcze bardziej się głowiono — niewiele mógł na tym zarobić. Poza tym pieniędzy i tak miał dość. Choć skąd ich tyle miał, tylko się domyślano. Jedni przebąkiwali, że tartak to tylko przykrywka dla ciemnych Jezuskowych „byznesów”. „Ło, zobocylibymy, co by było, jakby nie Hameryka…” — powątpiewali w Jezuskową przedsiębiorczość drudzy, przekonani, że wspiera go żydowska rodzina z USA, z której w 1968 roku tylko on pozostał w Polsce, przeszedłszy na katolicyzm.

Dwie krajzegi, piły, sterty dech i deseczek, hałda trocin i rozklekotany traktor — Jezusek chyba stwierdził, że wszystko jest na swoim miejscu (ojciec mi mówił, że właściciel tartaku nikomu nie ufa, nawet swojemu zastępcy), bo ruszył ku wyjściu. Mnie kazał czekać, aż przyjdą ci, co mnie przyuczą do pracy w tartaku, zwanym „Niebo”.

— O, idzie Ubek. — Jezusek odkopnął pustą butelkę po wodzie mineralnej, których mnóstwo poniewierało się po betonowej podłodze.

Z daleka czerwieniła się twarz zmierzającego w naszym kierunku mężczyzny, z bliższej odległości wyglądała, jakby w niej popękały wszystkie naczynia krwionośne. To z przepicia. W piciu z trudem dotrzymywali mu kroku pozostali pracownicy tartaku. Jezusek, mimo że sam niepijący, zatrudniał wyłącznie pijaczków — jedynie dla mnie zrobił wyjątek. Swym pracownikom kiepsko płacił, więc kiedy narzekali, dawał im do picia zamiast wody mineralnej tanie wino owocowe. Mój ojciec porównywał to w żartach do cudu w Kanie Galilejskiej.

— Ubek, już trzecia! Robota skończona, idź do domu!

— Taa? — Ubek popatrzył na szefa zmętniałym od alkoholu wzrokiem. — To trza iś… — odwrócił się, żeby odejść.

Rozchichotany Jezusek zatrzymał go.

— Jadę dziś do Sandomierza… — pochwalił się — na spotkanie z Papieżem. Wrócę o piętnastej. — I bogobojność pojawiła się na jego twarzy, jakby już za chwilę miał go pobłogosławić Ojciec Święty.

Tymczasem pojawili się dwaj pozostali pracownicy. Ajmsorry z Suchym przestali rozmawiać o zbliżającym się końcu świata, żeby się przywitać z Jezuskiem. Ten wskazał głową na mnie:

— Pokażcie Księciu, jak się u nas pracuje…

W kącikach ust Ajmsorrego przyczaiło się szyderstwo. Nosił się prosto i na wszystkich patrzył z wysoka. Był potomkiem szlacheckiego rodu. Kiedy tylko mógł, chełpił się swoim antenatem, który jako husarz Sobieskiego gromił Turków pod Wiedniem. Podobno wrócił z odsieczy z sakwą wypchaną łupami. Mocno nadwerężony przez mole turecki dywan — pamiątka po przodku — wisiał na ścianie w domu Ajmsorrego. Nie lubił nas, starego i młodego Księcia — nie wierzył w naszą książęcość, wywodzoną przez mojego ojca od wspomnianego w Żywocie św. Metodego potężnego księcia Wiślan. Ja też za Ajmsorrym nigdy nie przepadałem — a znienawidziłem go, gdy ściął drzewo, które zmiażdżyło mojego ojca.

— Łoj, pokoze mu sie, pokoze… — zapewnił przełożonego. — No nie, Suchy?

Z tym znałem się dobrze. Siedzieliśmy razem w jednej ławce w podstawówce — nie dlatego, że się przyjaźniliśmy, ale dlatego, że wychowawczyni nam kazała. Następnie przez kilka lat graliśmy w piłkę w czwartoligowym OKS Opatów — syn sołtysa nadal był piłkarzem tego klubu, chociaż niebawem miał iść do wojska. Nigdy się nie kolegowaliśmy. Od czasu pogrzebu ojca odnosiliśmy się do siebie z mniejszą wrogością. Gdy wracałem do domu z cmentarza, Suchy podszedł i powiedział kilka dobrych słów o moim ojcu, którego śmierci był świadkiem. Zaczął mówić z niechęcią o Jezusku i Ajmsorrym, ale szybko umilkł, jakby się przestraszył, że powie za dużo. Dodał, że chętnie zmieniłby pracę, ale gdzie szukać innej?

No właśnie. Również ja, Książę, musiałem mimo uprzedzeń szukać zarobku, choćby kiepskiego, u Jezuska. Wierzyłem, że to nie potrwa zbyt długo: wyleczę kontuzję i wrócę do gry w piłkę nożną — sądziłem, że tylko to potrafiłbym robić. O studiowaniu prawa myślałem tylko z powodu mojej księżniczki — Róży. Ale wątpiłem, czy się dostanę — na tym wydziale liczyła się przede wszystkim zasobność portfela rodziców.

Ajmsorry zdążył zapytać odchodzącego Jezuska:

— Dzisiaj tyz tniemy deski dlo licełum w Łopatowie?

Usłyszawszy potwierdzenie, a ponadto wiadomość, że dyrektor przyjedzie po deski około południa, ruszyliśmy do drewnianego baraku w rogu hali, służącego za jadalnię i przebieralnię. Z torby treningowej, w której jeszcze niedawno nosiłem piłkarski sprzęt, wyjąłem roboczy kombinezon, który należał do mojego ojca. Przebrałem się. Ajmsorremu, gdy na mnie patrzył, drgnęły szczęki.

— Łojciec godoł ci chyba — uśmiechnął się drwiąco, jakby próbując pokryć zmieszanie — ze łu nos sie zapierdala… Nie to co na boisku…

Znacznie wyższemu ode mnie niełatwo było spojrzeć odważnie w oczy, jednak mi się udało:

— Szczególnie szybko robicie przebieżki… — powiedziałem — do sklepu po wino…

— No, twój łojciec był w tym naprowde dobry…

— Tak, był wszechstronnie uzdolniony. Ale przestałby poprawiać rekordy w tej dyscyplinie, jakby go pan nie wsparł dobrym słowem.

Spuścił wzrok: gdy ojciec rozpoczął pracę w „Niebie”, przestał pić. I kiedy już się wydawało, że pić nie będzie, Ajmsorry rozpuścił plotkę, że nie pije, bo ma wszyty esperal — ojciec musiał udowodnić, że to oszczerstwo…

Wyszliśmy z przebieralni — jadalni. Ajmsorry popatrzył na Ubeka i Suchego:

— Wy do krajzegi. Jo bede przyciongoł klocki. A ty — wskazał na mnie — bedzies łukładoł deski. Ło, tutaj — wyznaczył miejsce. Nakazał jeszcze przekładać deski w poprzek skrajnikami i ruszył do ciągnika. Patrzyłem, jak wyjeżdża na wybetonowany plac przed tartakiem — dawny skład buraczany; przy wycince drzewa, którego sterta piętrzyła się tam obecnie, zginął mój ojciec.

Ubek włączył silnik wprawiający w ruch krajzegę. Zabuczał głośno, nierówno (wszystkie maszyny w „Niebie” były wysłużone), aż wreszcie pas zaczął się kręcić i obracać piłę tarczową. Ubek z Suchym sprawnie sobie poczynali, drobiąc pień na deski, zrzynki i trociny. Zabrałem się do pracy. Ledwo zdążyłem się uporać z jedną partią desek, a już czekały następne. I tak kloc za klocem, do zatraty poczucia czasu, do zmęczenia, które potęgowane jednostajnością zajęcia narastało. Każda kolejna deska wydawała się cięższa i większa od poprzedniej, chociaż doskonale wiedziałem, że to tylko złudzenie. Czując na sobie baczny wzrok Ajmsorrego, starałem się nie okazywać zmęczenia. Gdy przyciągnął któryś z kolei kloc, zwrócił mi uwagę:

— Krzywo łukłados!

Poprawiłem jakość układania kosztem szybkości.

— Za wolno się rusos! — Ajmsorry był już z następnym pniem.

Znów narzuciłem szybsze tempo — znów ze szkodą dla staranności.

— Sybci! — Ajmsorremu udało się przekrzyczeć jazgot krajzegi. — Dokładni! — I znów: — Sybci! Dokładni! — Jak tylko mógł, starał się mi pokazać, jak należy w „Niebie” pracować. Aż mnie kontuzjowane kolano rozbolało. Mimo to próbowałem osiągnąć kontentujący Ajmsorrego rytm i jakość pracy. Za którymś razem, gdy rzuciłem deskę na stos ze znacznej odległości i już się schylałem po następną, nagle rozległ się rumor.

— Ty gamoniu! — Ajmsorry przekrzykiwał hałas.

Bezradnie wzruszyć ramionami i spuścić wzrok — oto, co mogłem.

— Tylko nie gamoniu!

Podniosłem wzrok: dyrektor liceum, które niedawno ukończyłem, mężczyzna po czterdziestce, uśmiechnął się do mnie i podał rękę na powitanie. Na Ajmsorrego popatrzył z wyrzutem:

— Dlaczego mu pan ubliża?

— E… — Ajmsorry się zawstydził. — Bo nie łumi desecek układać. Ło — wskazał ręką na leżące w nieładzie deski — co zrobił. Wyłącz krajzege! — rzucił do Ubeka z rozdrażnieniem. — Myślałem, ze jus pan nie przyjedzie — usiłował zmienić temat. — Mioł pan być w południe, a jus — zerknął na zegarek — pierso dochodzi…

Nierówne buczenie silnika ucichło.

Dyrektor jął tłumaczyć Ajmsorremu, że jak wyleczę kontuzję, to nie będę musiał układać desek. A jeśli nawet nie mógłbym dalej grać w piłkę, to pójdę na studia i tak mnie robota w tartaku ominie. Wierzył w moją szczęśliwą przyszłość, w którą ja sam zacząłem powątpiewać. Dobrze mi było w jego szkole, której imię rozsławiałem jako piłkarz. Jednego razu woźna przyłapała mnie na korytarzu w niezmienionym obuwiu i zaprowadziła przed oblicze dyrektora. „On może, pani Jasińska, nie zmieniać obuwia”, powiedział jej.

— Co słychać? — Popatrzył na mnie współczująco: już wiedział.

— To co, panie dyrektorze, ładować deski na samochód? — Ajmsorry nie był zadowolony, że to ze mną — księciem o wątpliwym rodowodzie, który w dodatku nie potrafi ułożyć desek, a nie z nim — prawą ręką właściciela tartaku, na dodatek potomkiem husarza Sobieskiego, woli rozmawiać dyrektor.

Do „Nieba” wjechała ciężarówka. Ajmsorry wszedł na przyczepę: nie kwapiłem się do pomocy w układaniu desek podawanych przez Ubeka i Suchego.

— Wiesz, szkołę będę rozbudowywał… — wskazawszy głową na deski, dyrektor zaczął mi opowiadać o swoim projekcie, którego realizacja wymagała raczej zdolności menedżera niż belfra. Dyrektor miał smykałkę. Fundusz na rozbudowę szkoły sam zorganizował: otworzył w internacie schronisko dla turystów coraz częściej wabionych do Opatowa kolegiatą, ratuszem i ciągnącymi się pod całym rynkiem podziemiami.

Nie mógł w nieskończoność przeciągać swego dyrektorsko–menedżerskiego gawędzenia:

— Ten wypadek twojego ojca… — wyjąkał wreszcie.

— … w końcu musiał się wydarzyć — dopowiedziałem. — Był pijany… w pracy… To jego wina — powiedziałem bez przekonania, popatrzywszy oskarżająco na Ajmsorrego, który sięgając po deskę, rzucił mi niechętne spojrzenie.

— Lubiłem z nim rozmawiać, kiedy przyjeżdżał na twoje wywiadówki. To był wszechstronnie uzdolniony człowiek…

Deski uderzały o deski, coraz ich mniej leżało na podłodze, coraz więcej na przyczepie.

Opowiadałem o ojcu, jaki był. O jego młodzieńczych marzeniach: wierzył, że osiągnie harmonię w rozwoju ciała i umysłu na miarę starożytnych Greków. Chciał zostać świetnym sportowcem i wybitnym intelektualistą — miało to jemu, który ledwo umiał się podpisać, pomóc w opuszczeniu rodzinnej wsi. Marzył o osiedleniu się w Krakowie — bo tam znajdowała się siedziba naszych protoplastów.

— Nie powiodło mu się, z różnych powodów. Został tu i chyba dlatego się rozpił. Ech, te trociny… — przetarłem ręką oczy.

— A może ty spróbujesz? Wrócisz do sportu, pójdziesz na studia — to przecież wciąż możliwe. Ojciec wierzył, że tobie się powiedzie…

— A jeśli mi się nie uda, to skończę jako alkoholik?

Zakończono załadunek, dyrektor pożegnawszy się ze mną, odjechał. Jednak to, co powiedział, nie dawało mi spokoju. Ojciec dawno przestał mi mówić, że we mnie wierzy. Przeciwnie: jak się spił, to twierdził, że nic nie osiągnę, bo kiepski ze mnie sportowiec, a i zdolności do nauki nie posiadam. Wątpił niekiedy, czy w ogóle jestem jego synem, a zatem i potomkiem potężnego rodu znad Wisły.

Ojciec… O ileż silniejszy bym się czuł, gdyby mi mówił, że we mnie wierzy… Tak silny, że góry mógłbym przenosić — Góry Świętokrzyskie, nasze księstwo, przeniósłbym z łatwością.

— Aleś pracowoł! — Gdy ciężarówka z deskami i dyrektorem odjechała, Ajmsorry natarł na mnie niby husarz Sobieskiego na tureckiego janczara pod Wiedniem. Nie pierzchnąłem — wspomnienie słów dyrektora dodawało mi sił. Ja mogłem jeszcze coś osiągnąć, a Ajmsorry… Młodość upłynęła mu na dorywczej pracy w Europie Zachodniej, głównie w Austrii. Czegóż tam dokonał? — kilku rozbojów, wreszcie odebrano mu paszport. W Polsce długo nie mógł znaleźć pracy — dopiero Jezusek go zatrudnił.

Odszedł. Wsiadłby już na traktor, ale Ubek go zatrzymał:

— Moze skończylibymy wcześni? Mom dzisioj imininy, a w torbie… — ściszył głos.

Ajmsorry popatrzył na zegarek.

— Dobra, i tak jus wpół do trzeci. — Kiwnął na Suchego, żeby nie włączał krajzegi.

Na ten dzień przypadały imieniny Bogumiła, więc nieco mnie zdziwiło, że będzie je obchodził Ubek — Bogusław. Ajmsorry z Suchym pospieszyli ze składaniem życzeń –— każdy pretekst do picia jest dobry.

— Ej! — krzyknął za mną Ajmsorry, bo ucieszony z wcześniejszego zakończenia pracy ruszyłem do przebieralni. — Memento mori! — kiedy się odwróciłem, zastępca Jezuska wskazał na wiszącą na haku reklamówkę Ubeka.

— Wszystkich nas to czeka… — uprzytomniłem sobie.

— Memento mori! — Ajmsorry znów pokazał na solenizantową torbę. Czy to, co się w niej znajduje, może sprowadzić na mnie koniec? — Nie rozumiałem, czego ode mnie chce. Ajmsorry lubił się popisywać znajomością języków obcych, jednak marna to była znajomość — obcych wyrażeń używał zwykle w błędnym znaczeniu. — Patrzta sie, puno taki mądry, ze chce studiować, a nie zno tureckiego… — Ajmsorry triumfował: jako poliglota czuł nade mną przewagę. A na punkcie Turków i ich mowy miał prawdziwego bzika. Pracował przecież w Wiedniu, pobił kilku tureckich obywateli i okradł z dywanów — zawisły obok łupu husarza Sobieskiego. — Mówie: podej to! — trzeci raz wskazał na Ubekową torbę.

Zdjąłem z haka reklamówkę, w której znajdowały się trzy butelki taniego wina owocowego. „To może sprowadzić na mnie koniec”, pomyślałem, bo nie lubiłem pić. Wręczając siatkę Ajmsorremu, przypomniałem sobie, jak pewnego razu przyniosłem ojcu obiad do pracy i zastałem go przy piciu. Natychmiast zabrałem mu butelkę i rozbiłem.

Zamyśliłem się, a tymczasem Ajmsorry cofnął wyciągniętą rękę i nagle rozległ się brzęk tłuczonego szkła.

— I coś zrobił? — Ubek prawie się rozpłakał na widok sączącej się z torby ciemnoczerwonej cieczy. Chyba miał nadzieję, że w którejś butelce została choćby odrobina. Alkohol mieszał się z trocinami jak krew ojca z opiłkami drzewa, które go zmiażdżyło. Gdy powiadomiony o wypadku ojca przybiegłem na miejsce i pochyliłem się nad jego ciałem w nadziei, że została w nim choćby odrobina życia — musiałem mieć podobny wyraz twarzy. — Wszysko się wylało! — krzyknął Ubek, załamawszy ręce. — Jezu, tyle wina, tyle…

— Potłuk — w głosie Ajmsorrego pobrzmiewała złośliwość — to i łodkupi!

— Nie odkupię! — pokręciłem przecząco głową. — Bo to pan zawinił!

— Jo?! — obruszył się i popatrzył na pozostałych. — Chybaśta chłopy widziały, ze jezdem niewinowaty?!

Na bezstronność Ubeka nie mogłem liczyć. A Suchy? Wystarczyłoby, gdyby powiedział, co widział — że Ajmsorry umyślnie cofnął dłoń. Ale on tylko spuścił głowę i milczał. Jak wtedy, gdy był wypytywany przez policjantów o szczegóły śmierci mego ojca.

— „Jezdem niewinowaty”, to samo pan powiedział — utkwiłem w nim nienawistne spojrzenie — gdy zginął mój ojciec! A przecież to ty — zapomniałem o formach grzecznościowych — to ty ściąłeś to drzewo!

Dlaczego Ajmsorry tylko poczerwieniał na twarzy i zacisnął pięści, ale nie uderzył mnie? A byłby do tego zdolny. We wsi plotkowano, że to z racji swej kryminalnej przeszłości znalazł zatrudnienie u Jezuska i podobno już w niejednym wyręczył swojego szefa. Dużo mówiło się o śmierci gajowego — zginął nieopodal miejsca, w którym Puszczę Jodłową karczowała firma Jezuska. Podobno dopatrzył się, że wykarczowano za dużo drzew i zaczął grozić Jezuskowi sądem. Znaleziono go martwego. Szyja utknęła mu we wnykach zastawionych na sarny. Liczba kłusowników w Górach Świętokrzyskich pewnie dorównuje ilości zwierzyny — trudno było kogokolwiek oskarżyć. Podejrzewano Ajmsorrego.

A ojciec? Może musiał umrzeć, bo Ajmsorry po pijanemu z czegoś mu się wygadał?

— Co tak cicho, jakby kogoś zamordowano? — rozległ się rozbawiony głos Jezuska. — Ależ pięknie było na spotkaniu z Ojcem Świętym! Ile ludzi! Ach, cóż to za budujące przeżycie! — z egzaltacją poprawił wpiętą w klapę marynarki plakietkę z podobizną papieża.

— A pewnie, że zamordowano! — Ajmsorremu z wściekłości aż żyły nabrzmiały na szyi. Jezusek spojrzał na swego zastępcę jakby z przestrachem. Potem popatrzył mi w oczy. Wytrzymałem jego spojrzenie.

— Potłukłeś? — zerknął na Ubeka klęczącego nad wsiąkającą w trociny kałużą.

— Łun potłuk! — Ubek wskazał mnie ręką niby dzieciak oskarżający kolegę z piaskownicy o zepsucie ulubionej zabawki.

— Nie ja — popatrzyłem na Jezuska — tylko Ajmsorry.

— Nieprawda! Wszysko…

Jezuskowi to zapewnienie wystarczyło.

— Podobno lubisz kłamać. — Zmrużył kpiąco oczy. — Ale może przynajmniej dobrze pracujesz?

— Łod rana palcem nie kiwnął! — wycedził Ajmsorry, odzyskując zwykłą pewność siebie.

Mogłem zaprzeczyć, powiedzieć, że do południa pracowałem ile sił — milczałem.

— A pewnie! — Ubek poparł Ajmsorrego i wrócił do swych lamentacji. Suchy spuścił wzrok.

Ruszyłem do przebieralni. W tym czasie Jezusek wypytywał o coś Ajmsorrego. Ten się czerwienił i przecząco kręcił głową. Suchy uprzątał szuflą trociny, a Ubek wciąż był niepocieszony:

— Jezu, tyle wina, tyle…

Jezusek postanowił zająć się jego sprawą. Zapytał, co zamierzam z tym zrobić, i wyciągnął ręce, jakby po pieniądze.

Wśród skrajników walały się puste butelki po wodzie mineralnej. Podniosłem sześć. Wręczając je właścicielowi tartaku, powiedziałem:

— „Rzekł im Jezus: Napełnijcie stągwie wodą”.

Jezusek zatrzasnął za mną wrota „Nieba”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: