Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niewidzialny most - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 lipca 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Niewidzialny most - ebook

Szmaragdowa Seria to dzieje rodzin w trudnych czasach. Perypetie miłosne i dramaty historii splatają się, tworząc fascynujące wielowątkowe opowieści.

Zimnym porankiem 1937 roku młody i utalentowany Andras Lévi wyrusza do Paryża. Mimo obaw i oporów przed rozstaniem z rodziną wie, że musi opuścić Budapeszt, aby zrealizować swoje ambicje i marzenia w wielkim świecie. Do Francji zawozi potajemnie list, który ma doręczyć w Paryżu.

Tajemniczym adresatem okazuje się nauczycielka baletu Klara. Andras i Klara, mimo dzielących ich różnic, szaleńczo się w sobie zakochują. Ich namiętny związek pełen jest jednak komplikacji. Gdy poznają się bliżej, Klara wyjawia kochankowi swój mroczny sekret. Życie młodego mężczyzny wkracza w zupełnie nowy etap.

Tuż przed wybuchem wojny para wraca na Węgry. Andras trafia do obozu pracy przymusowej. Paryskie życie jawi mu się jako odległy sen. Jednak związek z Klarą daje mu siłę konieczną, by przetrwać w nieludzkich warunkach na Ukrainie. Przy życiu trzyma go nadzieja na powrót do domu.

Niewidzialny most to powieść o miłości wystawionej na ciężką próbę, o żydowskiej rodzinie walczącej o przetrwanie i trzech braciach, których łączy szczególnie silna więź.

Julie Orringer – amerykańska pisarka i wykładowczyni.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8143-203-0
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O tempora! O mores! O mekkora nagy córesz.

Co za czasy! Co za obyczaje! Co za straszne curis.

„Kaczeniec”, gazeta batalionów pracy, obóz w Bánhidzie, 1939 rok

Od strony Bułgarii głucho dudnią armaty,

Grzmot odbija się od górskiej grani i cichnie z wahaniem.

Usypana blokada myśli, zwierząt, wozów i ludzi;

Postękując, droga wznosi się, niebo pędzi ze swoją grzywą.

W tym chaosie poruszenia jesteś we mnie, bez przerwy,

Jaśniejesz w głębi mej świadomości, ruch na zawsze zastygły

I uciszony, jak anioł zdjęty grozą na widok wielkiego karnawału śmierci.

Albo robak w miąższu spróchniałego drzewa, przygotowujący jego pogrzeb.

Miklós Radnóti, Widokówki, napisane do żony podczas marszu śmierci z Heidenan, 1944 rok

Jest tak,

Jakbym leżał

Pod nisko zawieszonym niebem i oddychał

Przez ucho igielne.

W.G. Sebald, z UnerzähltRozdział pierwszy

List

Później miał jej opowiadać, że ich historia zaczęła się w Węgierskiej Operze Królewskiej w przededniu jego wyjazdu Ekspresem Zachodnioeuropejskim do Paryża. Był rok 1937, wrzesień, wyjątkowo jak na tę porę roku zimny wieczór. Brat koniecznie chciał go zabrać do opery w ramach prezentu pożegnalnego. Wystawiano Toscę, miejsca mieli na galerii. Nie dla nich marmurowe łuki jednego z trzech wejść frontowych, korynckie kolumny i belkowanie heroicznej fasady budynku. Im przypadło skromne boczne wejście, bileter o czerwonej twarzy, wytarta drewniana podłoga, ściany przyozdobione zniszczonymi operowymi afiszami. Dziewczęta w sukienkach do kolan wspinały się na schody pod rękę z mężczyznami w wyświeconych garniturach; emeryci spierali się z siwymi żonami, gramoląc się do góry wąską klatką schodową. Na górze było wesoło i gwarno: podawano napoje w salonie z lustrami i drewnianymi ławkami ustawionymi wzdłuż ścian, powietrze gęstniało od papierosowego dymu. Drzwi na drugim końcu pomieszczenia wychodziły na salę koncertową, olbrzymią, jarzącą się światłami jaskinię z sufitowym freskiem przedstawiającym greckich bogów i rzędami pozłacanych foteli. Andras nie spodziewał się, że kiedykolwiek zobaczy budapeszteńską operę, i pewnie by się tu nie znalazł, gdyby Tibor nie kupił biletów. Tibor uważał jednak, że życie w Budapeszcie musi oznaczać przynajmniej jeden wieczór z Puccinim w Operaház. Wychylił się z galerii, by pokazać Andrasowi lożę admirała Horthy’ego, w której siedział tego wieczoru tylko jakiś sędziwy generał w husarskim mundurze. Na samym dole widać było, jak bileterzy w smokingach prowadzą widzów do ich miejsc. Mężczyźni byli w strojach wieczorowych, a we włosach kobiet błyszczały klejnoty.

– Gdyby tylko Mátyás mógł to zobaczyć – powiedział Andras.

– Zobaczy, Andráska. Przyjedzie do Budapesztu po maturze i po roku będzie miał go dość.

Andras musiał się uśmiechnąć. Obaj z Tiborem przeprowadzili się do Budapesztu po ukończeniu gimnazjum w Debreczynie. Wychowali się w Konyárze, maleńkim miasteczku na wschodnich równinach, i im także stolica wydawała się kiedyś pępkiem świata. Teraz Tibor chciał jechać na studia medyczne do Włoch, a Andras, który spędził tu tylko rok, wybierał się na studia do Paryża. Nim przyszły wieści z École Spéciale d’Architecture, wszyscy myśleli, że to Tibor wyjedzie pierwszy.

Przez ostatnie trzy lata pracował jako sprzedawca w sklepie z butami na Váci utca, odkładając pieniądze na studia i ślęcząc nad podręcznikami do medycyny z takim zapamiętaniem, jakby od tego zależało jego życie. Gdy rok wcześniej Andras się do niego przeprowadził, wyglądało na to, że wyjazd Tibora wkrótce dojdzie do skutku. Zdał już egzaminy i złożył papiery do szkoły medycznej w Modenie. Myślał, że formalności na uczelni i wiza zajmą pół roku. Tymczasem szkoła medyczna w Modenie umieściła go jako cudzoziemca na liście oczekujących i poinformowała, że może upłynąć nawet rok lub dwa, nim zostanie przyjęty.

Tibor ani razu nie wspomniał o własnej sytuacji, odkąd Andras dowiedział się o swoim stypendium, nie okazał też ani szczypty zazdrości. Kupił za to bilety do opery i pomógł bratu wszystko zaplanować. Gdy przygasły światła i orkiestra zaczęła stroić instrumenty, Andrasa ogarnął wstyd: choć wiedział, że winszowałby Tiborowi, gdyby ich role się odwróciły, podejrzewał jednak, że nie zdołałby ukryć zazdrości.

Z bocznych drzwi kanału dla orkiestry wyłonił się w świetle reflektorów wysoki, żylasty mężczyzna o włosach jak białe płomienie. Gdy wchodził na podium, wśród publiczności rozległy się okrzyki zachwytu. Musiał aż trzy razy się ukłonić i podnieść ręce w geście poddania, nim wszyscy zamilkli; następnie odwrócił się ku orkiestrze i uniósł pałeczkę. Po chwili przenikliwej ciszy smyczki i instrumenty dęte wybuchły kaskadą dźwięków, które zalały pierś Andrasa, wypełniając ją tak, że prawie nie mógł oddychać. Aksamitna kurtyna poszła w górę i ukazało się wnętrze włoskiej katedry, oddane wiernie, z najdrobniejszymi szczegółami. Z witraży sączyło się bursztynowe i lazurowe światło, a niedokończony fresk przedstawiający Marię Magdalenę jak duch przezierał z jednej ze ścian. Człowiek w pasiastym więziennym ubraniu wkradł się do kościoła i ukrył w jednej z ciemnych kaplic. Potem pojawił się malarz, by pracować nad freskiem, a tuż za nim zakrystianin, który najwyraźniej próbował skłonić malarza do uporządkowania pędzli i szmat przed kolejną mszą. Następnie wkroczyła diwa Tosca, pozująca malarzowi do fresku Marii Magdaleny. Szeroka karminowa spódnica omiatała kostki jej nóg. Popłynęły pieśni, wypełniając Operaház aż po zdobiony plafon na suficie: w roli malarza Cavaradossiego tenor o miękkim brzmieniu klarnetu, dojrzały bas uciekiniera Angelottiego, ciepły, morelowy sopran węgierskiej diwy Zsuzsy Toronyi w roli Toski. Dźwięk był tak solidny, tak namacalny, że Andrasowi wydawało się, że mógłby wychylić się z galerii i łapać go garściami. Sam budynek opery staje się instrumentem, pomyślał, architektura dopełnia brzmienia dźwięku, rozszerza jego zasięg, wzmacnia go i ogarnia.

– Nigdy tego nie zapomnę – szepnął do brata.

– Spróbowałbyś tylko – odparł Tibor. – Spodziewam się, że ty też weźmiesz mnie do opery, gdy cię odwiedzę w Paryżu.

W czasie przerwy pili w salonie z lustrami kawę w małych filiżankach i spierali się o treść opery. Czy niechęć malarza do zdrady przyjaciela była dowodem pozbawionej egoizmu lojalności, czy aktem pychy i brawury? Czy jego wytrzymałość na późniejsze tortury powinna być odczytana jako sublimacja namiętności do Toski? Czy Tosca byłaby w stanie ugodzić nożem barona Scarpię, gdyby jej zawód śpiewaczki operowej nie podsunął jej tego melodramatycznego rozwiązania? Ta dyskusja sprawiała Andrasowi słodko-gorzką przyjemność. Jako mały chłopiec godzinami słuchał debat Tibora z przyjaciółmi na tematy filozoficzne, literackie czy sportowe. Zawsze pragnął, by wreszcie nadszedł dzień, w którym i on powie coś, co brat uzna za zabawne lub przenikliwe. Teraz, gdy stali się sobie równi, Andras miał wyjechać, wsiąść do pociągu, który wywiezie go setki kilometrów stąd.

– Co ci jest? – zapytał Tibor, kładąc dłoń na ramieniu brata.

– To ten dym papierosowy – odparł Andras i zakaszlał, odwracając wzrok. Poczuł ulgę, gdy światła przygasły na znak, że przerwa dobiegła końca.

Po trzecim akcie, gdy kurtyna została podniesiona niezliczoną ilość razy, martwa Tosca i nieżywy Carvadossi cudownie ożyli, a zły Scarpia ze słodkim uśmiechem przyjął bukiet czerwonych róż, Andras i Tibor przepchnęli się do wyjścia i zaczęli schodzić po zatłoczonych schodach. Na zewnątrz blado świeciły gwiazdy, konkurując z łuną miasta. Tibor wziął brata pod rękę i poprowadził go do frontowego wejścia od strony alei Andrássyego, gdzie spod trzech wspaniałych marmurowych łuków wylewała się publiczność z amfiteatru i elegancko ubrani bywalcy lóż.

– Chciałbym ci pokazać główne foyer – powiedział Tibor. – Powiemy bileterowi, że coś zostawiliśmy.

Andras podążył za nim do głównego wejścia i dalej do oświetlonego kandelabrami holu, który oskrzydlały marmurowe schody wiodące na galerię. Schodzili po nich wieczorowo ubrani mężczyźni i kobiety, ale Andras widział tylko architekturę: rzeźbienia wzdłuż schodów, sklepienie krzyżowe, różowe kolumny korynckie, na których wspierała się galeria. Miklós Ybl, Węgier z Székesfehérváru, wygrał międzynarodowy konkurs na zaprojektowanie gmachu budapeszteńskiej opery. Andras dostał od ojca na ósme urodziny album z jego szkicami i wiele godzin spędził, studiując właśnie to wnętrze. Podczas gdy wychodząca publiczność płynęła obok, on patrzył na sklepienie, próbując przywołać z pamięci rysunki i pogodzić je z trójwymiarową rzeczywitością z takim zapamiętaniem, że prawie nie zauważył, gdy ktoś stanął przed nim i coś powiedział. Zamrugał oczami i zmusił się do skoncentrowania wzroku na osobie stojącej przed nim, potężnej kobiecie w sobolowym futrze, która sprawiała wrażenie, jakby stanął jej na drodze. Ukłonił się i usunął na bok.

– Nie, nie – zaprotestowała. – Jest pan dokładnie tam, gdzie powinien. Co za szczęście, że na pana wpadłam! Nigdy bym pana nie znalazła.

Próbował sobie przypomnieć, gdzie i kiedy mógł ją wcześniej spotkać. Jej dekolt zdobiła diamentowa kolia, a spod futra było widać różową jedwabną suknię. Ciemne włosy ułożyła w ciasne loczki. Wzięła go pod ramię i poprowadziła w stronę schodów frontowych.

– To pan był wtedy w banku, prawda? – zapytała. – Miał pan kopertę z frankami.

Teraz sobie przypomniał: to była Elza Hász, żona dyrektora banku. Andras spotkał ją kilka razy w synagodze na Dohány utca, gdzie czasami bywali z Tiborem w piątkowe wieczory. Tamtego dnia potrącił ją w holu banku; upuściła pasiaste pudło na kapelusze, a jemu wypadła na ziemię koperta z frankami. Koperta otworzyła się i wokół nich wysypały się różowo-zielone banknoty jak konfetti. Andras otrzepał pudło i podał je kobiecie, następnie patrzył, jak znikła za drzwiami z napisem „wstęp wzbroniony”.

– Wygląda pan na rówieśnika mojego syna – powiedziała teraz. – Sądząc po walucie, podejrzewam, że wybiera się pan na studia do Paryża.

– Jutro po południu.

– Chcę pana prosić o przysługę. Mój syn studiuje w Beaux-Arts i chciałabym dać panu paczkę dla niego. Czy to byłby duży kłopot?

Chwilę mu zajęło, nim odpowiedział. Zgoda na wzięcie paczki dla kogoś w Paryżu oznaczała, że naprawdę wyjeżdża, że opuszcza braci, rodziców i kraj, by zrobić krok w nieznane w Europie Zachodniej.

– Gdzie mieszka pani syn?

– W Dzielnicy Łacińskiej oczywiście – odparła ze śmiechem. – W skromnym mieszkaniu malarza na poddaszu, nie w pięknej willi jak Cavaradossi. Choć mówi, że ma bieżącą ciepłą wodę i widok na Panthéon. O, już mam samochód!

Do krawężnika podjechało szare auto i pani Hász zamachała na szofera.

– Proszę przyjść jutro przed południem. Benczúr utca dwadzieścia sześć.

Otuliła szyję futrzanym kołnierzem i pobiegła do samochodu, nie oglądając się na Andrasa.

– No i? – zapytał Tibor, który dogonił go na schodach frontowych. – Może byś mi powiedział, o co chodziło.

– Zostałem kurierem międzynarodowym. Madame Hász chce, żebym wziął do Paryża paczkę dla jej syna. Spotkaliśmy się w banku tego dnia, gdy wymieniałem pengő na franki.

– I zgodziłeś się?

– Tak.

Tibor westchnął, spoglądając na żółte tramwaje na bulwarze.

– Strasznie tu będzie nudno bez ciebie, Andráska.

– Bzdura. Moim zdaniem w ciągu tygodnia znajdziesz sobie dziewczynę.

– O tak, dziewczyny uwielbiają biednych sprzedawców butów.

Andras uśmiechnął się.

– No nareszcie i ty użalasz się nad sobą! Już zaczynało mnie denerwować, że jesteś taki wielkoduszny i zdystansowany.

– Ani trochę. Mógłbym zabić cię gołymi rękami za to, że jedziesz. Ale co by mi to dało? Żaden z nas by wtedy nie wyjechał.

Uśmiechnął się, lecz za okularami w srebrnych oprawkach jego oczy pozostały smutne. Wziął Andrasa pod rękę i pociągnął go w dół po schodach, nucąc fragment uwertury. Ich mieszkanie znajdowało się trzy ulice dalej, przy Hársfa utca. Gdy dotarli do drzwi, zatrzymali się jeszcze na chwilę. Niebo nad Operaház było bladopomarańczowe od świateł miasta, słychać było dzwonienie tramwajów z bulwaru. W półmroku Tibor wydawał się Andrasowi przystojny jak aktor filmowy, z kapeluszem na bakier, białym jedwabnym szalikiem przerzuconym przez jedno ramię. W tym momencie wyglądał jak człowiek gotowy na fascynujące i niekonwencjonalne życie. O wiele lepiej nadawał się do tego, by wysiąść z pociągu w obcym kraju i zająć tam należne mu miejsce. I wtedy Tibor mrugnął i wyciągnął klucze z kieszeni. W następnej chwili ścigali się już po schodach jak uczniaki z gimnazjum.

Pani Hász mieszkała blisko parku Városliget, z jego bajkowym zamkiem i wielkimi rokokowymi łaźniami na świeżym powietrzu. Jej kremowożółty dom na Benczúr utca, w stylu willi włoskiej, otaczały z trzech stron ukryte przed światem ogrody. Nad białym murem widoczne były tylko wierzchołki szpalerów drzew. Andras słyszał też plusk fontanny i zgrzyt grabi ogrodnika. Wydało mu się, że to nietypowe dla Żydów miejsce zamieszkania, lecz na futrynie drzwi dostrzegł przybitą gwoździami mezuzę – srebrny cylinder opleciony złotym bluszczem. Usłyszał stukot obcasów po marmurze i zgrzyt potężnego zamka. Służąca o srebrnych włosach otworzyła mu drzwi i zaprosiła go do środka. Znalazł się w zwieńczonym kopułą holu o różowej marmurowej podłodze, na intarsjowanym stoliku stała chińska waza z wiązanką kalii.

– Pani Hász jest w salonie – powiedziała służąca.

Podążył za nią przez hol i korytarz z łukowatym sklepieniem. Zatrzymali się przed drzwiami, przez które słychać było crescendo i decrescendo kobiecych głosów. Nie mógł zrozumieć słów, ale było dla niego jasne, że to kłótnia: jeden głos wspinał się coraz wyżej, aż umilkł; drugi, cichszy niż ten pierwszy, choć podniesiony, nalegał po swojemu.

– Proszę tu poczekać – poprosiła pokojówka i weszła do środka, by go zaanonsować.

Oba głosy starły się jeszcze na moment, jakby kłótnia miała coś wspólnego z Andrasem. Następnie pokojówka znów się pojawiła i wprowadziła gościa do wielkiego, jasnego pokoju, który pachniał tostami z masłem i kwiatami. Na podłodze leżały różowo-złote perskie dywany; białe adamaszkowe fotele współgrały z dwiema łososiowymi kanapami, a na niskim stoliku stał wazon żółtych róż. Pani Hász wstała z fotela w narożniku. Przy biurku pod oknem siedziała starsza pani we wdowiej czerni, z włosami przykrytymi koronkowym szalem. Trzymała zapieczętowany woskiem list, który położyła na stosie książek i zabezpieczyła szklanym przyciskiem do papieru. Pani Hász podeszła do Andrasa i uścisnęła jego rękę w swojej dużej, zimnej dłoni.

– Dziękuję, że pan przyszedł – powiedziała. – To moja teściowa, starsza pani Hász.

Skinęła głową w stronę starszej kobiety drobnej budowy, z pooraną zmarszczkami twarzą, która wydała się Andrasowi piękna pomimo żałoby. Jej wielkie szare oczy emanowały cichym bólem. Ukłonił się i powitał ją oficjalnie.

– Kezét csókolom. – Całuję pani dłoń.

Starsza pani Hász skinęła mu głową.

– A więc zgodził się pan wziąć paczkę dla Józsefa – zagaiła. – To bardzo miło z pana strony. Jestem pewna, że i bez tego ma pan dość spraw do załatwienia.

– To żaden kłopot.

– Nie będziemy pana zatrzymywać – zapewniła młodsza pani Hász. – Simon dorzuca jeszcze do paczki ostatnie rzeczy. Zadzwonię po coś do jedzenia. Wygląda pan na głodnego.

– Och, proszę nie robić sobie kłopotu – zaoponował Andras.

Choć zapach tostów przypomniał mu, że nic jeszcze nie jadł, obawiał się, że najskromniejszy nawet posiłek w tym domu będzie oznaczał rozwlekły ceremoniał, którego reguły są mu obce. Poza tym spieszyło mu się: za trzy godziny miał pociąg.

– Młodzi ludzie zawsze są w stanie coś zjeść – stwierdziła młodsza pani Hász, przywołując służącą.

Wydała jej dyspozycje i odesłała ją do kuchni. Starsza pani Hász przeniosła się z krzesła przy biurku na jedną z łososiowych kanap i skinęła na Andrasa, by do niej dołączył. Usiadł, martwiąc się, że jego spodnie zostawią ślady na jedwabiu. Wydawało mu się, że aby bezpiecznie spędzić godzinę w tym domu, musiałby ubrać się o klasę lepiej. Starsza pani zaplotła dłonie przed sobą i spytała, co Andras zamierza studiować w Paryżu.

– Architekturę – odparł.

– Ach tak. Będzie więc pan kolegą Józsefa w Beaux-Arts?

– Ja będę w École Spéciale – wyjaśnił Andras. – Nie w Beaux-Arts.

Młodsza pani Hász usadowiła się na kanapie naprzeciwko.

– École Spéciale? – zdziwiła się. – József o niej nie wspominał.

– To w większym stopniu szkoła zawodowa niż Beaux-Arts – wyjaśnił Andras. – Tak mi się w każdym razie wydaje. Będę tam na stypendium ufundowanym przez Izraelita Hitköység. To był szczęśliwy przypadek.

– Przypadek?

Andras wyjaśnił, że naczelny „Past and Future”, czasopisma, w którym pracował, wysłał kilka projektów okładek Andrasa na paryską wystawę prezentującą prace młodych artystów z Europy Środkowej. Jego projekty zostały wybrane spośród innych i zaprezentowane, a wykładowca École Spéciale zauważył je na wystawie i zasięgnął informacji o Andrasie. Naczelny powiedział mu, że Andras chciałby być architektem, ale na Węgrzech trudno było Żydom dostać się na wydział architektury. Na węgierskich uniwersytetach wciąż obowiązywały archaiczne kwoty z lat dwudziestych, które ograniczały liczbę studentów żydowskiego pochodzenia do sześciu procent. Wykładowca z École Spéciale napisał kilka listów i petycji do komisji rekrutacyjnej z prośbą o miejsce dla Andrasa. Budapeszteńskie stowarzyszenie Żydów Izraelita Hitköység miało pokryć czesne i koszty utrzymania. Wszystko to wydarzyło się w ciągu zaledwie kilku tygodni i w każdej chwili wydawało się, że cała sprawa spali na panewce. Ale się udało, Andras jednak jedzie. Jego zajęcia rozpoczynają się za sześć dni.

– Ach! Co za szczęście! – wkrzyknęła młodsza pani Hász. – I stypendium!

Ale przy ostatnich słowach spuściła oczy i Andras znów poczuł się jak w szkole w Debreczynie: zrobiło mu się wstyd, jakby go rozebrano do naga. Kilka razy spędził popołudnie w domach chłopców, którzy mieszkali w mieście, a ich ojcowie byli bankierami lub prawnikami, którzy nie musieli mieszkać na stancji u biednych rodzin, którzy spali sami w swoich łóżkach, nosili w szkole uprasowane koszule i codziennie mieli w domu obiad. Matki niektórych chłopców skwapliwie okazywały mu litość, inne traktowały go z grzeczną niechęcią. W ich obecności też czuł się nagi. Teraz zmusił się do tego, by spojrzeć matce Józsefa w oczy, i powiedział:

– Tak, to wielkie szczęście.

– A gdzie będzie pan mieszkał w Paryżu?

Potarł rękami spodnie.

– Chyba spytam kogoś, gdzie studenci wynajmują pokoje.

– Nonsens – zaoponowała starsza pani Hász. – Po prostu zatrzymasz się u Józsefa.

Jej synowa zakaszlała i przygładziła włosy.

– Nie powinnyśmy się zobowiązywać w jego imieniu – stwierdziła. – Może nie mieć miejsca dla gościa.

– Och, Elzo, ależ z ciebie straszna snobka – fuknęła starsza pani Hász. – Pan Lévi wyświadcza Józsefowi przysługę. Może mu przecież dać się przespać na kanapie, przynajmniej przez kilka dni. Zadepeszujemy do niego dziś po południu.

– A oto kanapki – zmieniła z ulgą temat młodsza pani Hász.

Służąca wtoczyła do pokoju stolik do herbaty. Oprócz serwisu była tam szklana patera ze stosem kanapek tak bladych, że wyglądały, jakby były ulepione ze śniegu. Obok leżały szczypce, jakby tego rodzaju kanapki nie znosiły kontaktu z ludzką ręką. Starsza pani Hász wzięła szczypce i nałożyła górę kanapek na talerz Andrasa, znacznie więcej, niż sam by się odważył wziąć. Gdy młodsza pani Hász wzięła kanapkę w dłoń, Andras odważył się jedną zjeść. Składała się z miękkiego białego chleba z odciętą skórką i kremowego sera z koperkiem. Cieniutkie jak bibułka plasterki papryki były jedyną oznaką, że kanapki powstały na Węgrzech.

Gdy młodsza pani Hász nalewała Andrasowi herbatę do filiżanki, starsza podeszła do biurka, wzięła biały kartonik i poprosiła gościa, by zapisał na nim swoje nazwisko i godzinę przyjazdu pociągu. Zadepeszuje do Józsefa, który wyjdzie po niego na dworzec w Paryżu. Dała mu szklane pióro ze złotą stalówką, tak delikatne, że obawiał się go użyć. Nachylił się nad niskim stolikiem i napisał informacje wersalikami, przerażony, że złamie pióro lub poplami atramentem perski dywan. Pobrudził sobie tylko palce, co zauważył dopiero wtedy, gdy ostatnia kanapka okazała się fioletowa. Zastanawiał się, jak długo Simon, czy ktokolwiek się tym zajmował, będzie jeszcze pakował przesyłkę dla Józsefa. Z holu dobiegał dźwięk walenia młotkiem; miał nadzieję, że zamykają już skrzynię.

Starsza pani Hász była wyraźnie zadowolona, że Andras zjadł wszystkie kanapki. Uśmiechnęła się do niego smutno.

– A więc będzie pan pierwszy raz w Paryżu.

– Tak – odparł Andras. – Pierwszy raz za granicą.

– Niech pan się zanadto nie przejmuje moim wnukiem – powiedziała. – W gruncie rzeczy to kochany chłopak, jak się go bliżej pozna.

– József to prawdziwy dżentelmen – wtrąciła młodsza pani Hász, czerwieniąc się aż po cebulki swoich kręconych włosów.

– To bardzo uprzejme z pani strony, że chce pani do niego zadepeszować.

– Żaden problem – zapewniła starsza pani Hász.

Napisała adres Józsefa na innym kartoniku i wręczyła go Andrasowi. W tej chwili do salonu wszedł mężczyzna w stroju kamerdynera, dźwigając wielką drewnianą skrzynię.

– Dziękuję, Simon – powiedziała młodsza pani Hász. – Możesz ją postawić tutaj.

Kamerdyner postawił skrzynię na dywanie i wyszedł. Andras zerknął na złoty zegar na kominku.

– Dziękuję za kanapki. Powinienem już iść.

– Proszę jeszcze chwilkę poczekać – powiedziała starsza pani. – Chciałabym panu dać jeszcze jedną rzecz.

Podeszła do biurka i wyjęła spod przycisku do papieru zalakowany list.

– Przepraszam pana bardzo – wtrąciła młodsza pani Hász. – Przecież rozmawiałyśmy na ten temat.

– Dlatego nie będę się powtarzać – powiedziała starsza kobieta, zniżając głos. – Odsuń rękę z łaski swojej, Elzo.

Młodsza kobieta potrząsnęła głową.

– György by się ze mną zgodził. To niemądre.

– Mój syn to dobry człowiek, ale nie zawsze wie, co jest mądre, a co niemądre – powiedziała starsza pani Hász.

Uwolniła delikatnie ramię z uścisku młodszej kobiety, wróciła do łososiowej kanapy i wręczyła Andrasowi kopertę. Widniało na niej nazwisko C. MORGENSTERN i adres w Paryżu.

– To wiadomość dla kogoś zaprzyjaźnionego z rodziną – wyjaśniła starsza pani Hász, patrząc spokojnie Andrasowi w oczy. – Być może uzna mnie pan za przesadnie ostrożną, ale nie do końca ufam węgierskiej poczcie. Różne rzeczy giną lub dostają się w niepowołane ręce.

Mówiąc, nie spuszczała wzroku z Andrasa, jakby chciała dać mu do zrozumienia, żeby nie pytał, co właściwie ma na myśli ani jakie sprawy mogą wymagać aż takiej ostrożności.

– Wolałabym, żeby pan o tym nikomu nie wspominał. A szczególnie mojemu wnukowi. Proszę po prostu kupić znaczek i wrzucić list do skrzynki w Paryżu. Będę panu bardzo wdzięczna.

Andras włożył list do kieszeni na piersi.

– Nic łatwiejszego – zapewnił.

Młodsza pani Hász stała sztywno przy biurku. Jej policzki płonęły pod warstwą pudru. Jedną rękę wciąż trzymała na stosie książek, jakby chciała w ten sposób ściągnąć list z powrotem na miejsce. Ale Andras widział, że jest już za późno, starsza pani Hász pokonała ją i teraz będzie musiała udawać, że nic nadzwyczajnego się nie stało. Przywołała obojętny wyraz twarzy, wygładziła spódnicę i podeszła do kanapy, na której siedział Andras.

– No cóż… – Zaplotła ramiona na piersi. – Chyba wszystko załatwione. Mam nadzieję, że mój syn będzie panu pomocny w Paryżu.

– Tak, dziękuję za wszystko – powiedział Andras. – Czy to jest ta przesyłka, którą mam wziąć?

– Tak – potwierdziła młodsza pani Hász i wskazała skrzynię.

Skrzynia była tak wielka, że pomieściłaby co najmniej dwa kosze piknikowe. Gdy Andras ją podniósł, coś go szarpnęło w krzyżu. Zrobił kilka chwiejnych kroków do wyjścia.

– Mój Boże – zaniepokoiła się młodsza pani Hász. – Da pan sobie radę?

Zdołał tylko kiwnąć głową.

– Och nie. Proszę się nie fatygować – powiedziała i nacisnęła guzik w ścianie.

Pojawił się Simon. Wziął skrzynię od gościa i wyszedł frontowymi drzwiami. Andras poszedł za nim, a starsza pani Hász odprowadziła go na podjazd, gdzie czekał duży szary samochód. Wyglądało na to, że ktoś miał go odwieźć do domu. Samochód był angielski, marki Bentley. Żałował, że Tibor tego nie widzi. Starsza pani Hász położyła dłoń na jego ramieniu.

– Dziękuję panu za wszystko – powiedziała.

– Cała przyjemność po mojej stronie – ukłonił się na pożegnanie Andras.

Ścisnęła jego ramię i wróciła do środka. Drzwi zamknęły się za nią bezszelestnie. Gdy samochód ruszał, Andras obejrzał się jeszcze, by spojrzeć na dom. Przyjrzał się oknom, nie wiedząc właściwie, co spodziewał się w nich dojrzeć. Nie dostrzegł żadnego ruchu, poruszenia firanki czy zarysu twarzy. Wyobraził sobie, jak młodsza pani Hász wraca do salonu w bezsilnym milczeniu, a starsza wchodzi w głąb kremowego domu, do pokoju z meblami o nadmiarze ornamentów, które zdają się ją dusić, pokoju, z którego okien roztaczał się smutny widok. Odwrócił się, oparł rękę na skrzyni Józsefa i po raz ostatni podał adres na Hársfa utca.Rozdział drugi

Ekspres Zachodnioeuropejski

Oczywiście powiedział Tiborowi o liście. Jak mógłby nie wyjawić takiej tajemnicy bratu. W ich wspólnej sypialni wziął kopertę i spojrzał na nią pod światło. Była zalakowana czerwonym woskiem, w którym starsza pani Hász odcisnęła swój monogram.

– Co o tym myślisz? – zapytał.

– Zwykłe intrygi – odparł Tibor i się uśmiechnął. – Fantazje starszej pani w połączeniu z paranoją na temat poczty. Były kochaś, ten Morgenstern na rue de Sévigné. Założę się.

Oddał list Andrasowi.

– Teraz masz do odegrania rolę w tym melodramacie.

Andras włożył list do kieszeni walizki i postanowił o nim nie zapomnieć. Następnie sprawdził swoją listę po raz setny i przekonał się, że nic już mu nie pozostało, tylko wyjechać do Paryża. Aby zaoszczędzić na taksówce, pożyczyli z Tiborem taczkę ze sklepu spożywczego po sąsiedzku i tym sposobem przetransportowali walizkę Andrasa i wielką skrzynię Józsefa na dworzec Nyugati. W kasie doszło do nieporozumienia na temat paszportu Andrasa, który wyglądał na zbyt nowy, by wzbudzić zaufanie. Trzeba było wezwać oficera emigracyjnego, a następnie jego zwierzchnika i w końcu überoficera w płaszczu ze złotymi guzikami, który zrobił mały znaczek na brzegu paszportu i obsztorcował pozostałych za odrywanie go od obowiązków. Parę minut po rozwiązaniu tego problemu Andras, grzebiąc w skórzanym chlebaku, upuścił paszport na tory, przez szparę pomiędzy pociągiem i peronem. Jakiś miły dżentelmen zaproponował swój parasol. Tibor wsunął parasol pomiędzy peron i pociąg i przesunął paszport do miejsca, z którego można było go wyciągnąć.

– No, teraz przynajmniej wygląda autentycznie – stwierdził Tibor, wręczając go Andrasowi.

Paszport był brudny i w jednym rogu naderwany przez czubek parasola. Andras włożył go z powrotem do kieszeni i skierowali się do drzwi wagonu trzeciej klasy, przed którymi konduktor w czerwono-złotej czapce sprawdzał bilety.

– No cóż – powiedział Tibor – musisz chyba iść do swojego przedziału.

Jego oczy za szkłami okularów zwilgotniały. Położył dłoń na ramieniu Andrasa.

– Pilnuj paszportu.

– Dobrze – odparł brat, nie ruszając się z miejsca.

Czekał na niego cudowny Paryż! Nagle zrobiło mu się słabo ze strachu.

– Proszę wsiadać! – zawołał konduktor i spojrzał znacząco na Andrasa.

Tibor ucałował Andrasa w oba policzki i przyciągnął do siebie na dłuższą chwilę. Gdy byli mali i wyjeżdżali do szkoły, ojciec zawsze kładł im ręce na głowie i odmawiał modlitwę przed podróżą, zanim wsiedli do pociągu. Teraz Tibor szeptał cicho. Niech Bóg skieruje twe kroki ku spokojowi i wybawi cię z rąk wszelkich wrogów. Niech cię uchroni od wszelkich nieszczęść na tej ziemi. Niech Bóg da miłosierne spojrzenie wszystkim, którzy cię widzą. Ucałował Andrasa jeszcze raz.

– Gdy wrócisz, będziesz światowcem – powiedział. – Architektem. Zbudujesz mi dom. Liczę na to, słyszysz?

Andras nie potrafił wydusić z siebie słowa. Długo wypuszczał powietrze z płuc i patrzył na gładką betonową powierzchnię peronu, na której pełno było międzynarodowych naklejek z walizek. Niemcy. Włochy. Francja. Więź z bratem odczuwał gdzieś w trzewiach, w żyłach, jakby byli zrośnięci ze sobą. Myśl o tym, że wsiądzie do pociągu i zostaną rozdzieleni, wydawała mu się równie nienaturalna jak to, że mógłby przestać oddychać. Lokomotywa zagwizdała. Tibor zdjął okulary i przycisnął palcami nasadę nosa.

– Dość tego – powiedział. – Do zobaczenia wkrótce. Idź już.

Jakiś czas po zmroku Andras patrzył przez okno na małe miasteczko, w którym były niemieckie nazwy ulic i szyldy w witrynach sklepów. Nie zauważył, jak pociąg przejechał granicę; gdy spał z tomikiem wierszy Petőfiego na kolanach, wyjechali z otoczonego zewsząd lądem małego owalnego terytorium Węgier, by ruszyć w wielki świat. Osłonił twarz po bokach rękami, wypatrując na wąskich drogach Austriaków, ale nie zdołał nikogo dostrzec. Domy były coraz mniejsze i rzadziej rozrzucone i miasteczko płynnie przeszło w wieś. Austriackie stodoły, pełne cieni w świetle księżyca. Austriackie krowy. Austriacki wóz pełen srebrnego siana. Daleko, na tle granatowego nieba, widać było ciemnogranatowe góry. Uchylił okno. Powietrze na zewnątrz było świeże i pachniało dymem.

Miał dziwne uczucie, że nie wie, kim jest, że znalazł się poza mapą własnego życia. To wrażenie było całkowicie przeciwne do tego, co odczuwał, gdy podróżował na wschód, z Budapesztu do Konyáru, by odwiedzić rodziców. W czasie tamtych podróży do miejsca swego urodzenia miał poczucie, że są to wyprawy w głąb siebie, w stronę jakiegoś najważniejszego jądra, jakby tej najmniejszej matrioszki, wielkości ziarnka ryżu, która znajduje się w samym sercu rosyjskiej lalki trzymanej przez matkę w kuchni na parapecie. Ale kim miałby teraz być ten Andras Lévi w pociągu jadącym na zachód przez Austrię? Zanim opuścił Budapeszt, nie zastanowił się nad tym, jak słabo jest przygotowany na tę przygodę – pięcioletnie studia architektoniczne w Paryżu. Z Wiedniem lub Pragą by sobie poradził; zawsze miał dobre stopnie z niemieckiego, którego zaczął się uczyć w wieku dwunastu lat. Ale chciały go akurat Paryż i École Spéciale, a tam będzie musiał się posługiwać swoją prawie zapomnianą francuszczyzną, będącą efektem zaledwie dwóch lat nauki. Znał właściwie tylko nazwy pożywienia, części ciała i przymiotniki wyrażające pochwałę. Podobnie jak inni chłopcy w szkole w Debreczynie nauczył się na pamięć francuskich określeń pozycji seksualnych widniejących na starych fotografiach przekazywanych sobie przez uczniów z rocznika na rocznik: croupade, les ciseaux, à la grecque. Karty z fotografiami były tak stare i zużyte, że wizerunki pary w miłosnych objęciach przypominały jedynie srebrne duchy i to tylko wówczas, gdy trzymało się karty pod odpowiednim kątem. Poza tym cóż on wiedział o Francji czy języku francuskim? Wiedział, że kraj z jednej strony oblewa Morze Śródziemne, a z drugiej Atlantyk. Wiedział co nieco o historii bitew w czasie Wielkiej Wojny. Znał słynne katedry w Reims i w Chartres, Notre Dame, Sacré-Coeur. I to było, poza kilkoma jeszcze strzępami wiedzy, wszystko. W ciągu kilku tygodni, które miał na przygotowanie się do wyjazdu, miętosił strony starych rozmówek, kupionych za parę groszy w antykwariacie na Szent István körút. Książeczka musiała być wydana jeszcze przed Wielką Wojną, bo podawała takie na przykład zwroty: „Gdzie mógłbym wynająć konny zaprzęg?” lub „Jestem Węgrem, ale mój przyjaciel jest Prusakiem”.

W ubiegły weekend pojechał do Konyáru, żeby pożegnać się z rodzicami, i gdy poszli na poobiedni spacer do sadu, przyznał się ojcu do swoich obaw. Nie miał zamiaru o tym mówić; pomiędzy chłopcami a ich ojcem obowiązywała milcząca zgoda, że jako węgierscy mężczyźni nie powinni okazywać słabości, nawet w obliczu kryzysu. Ale gdy tak szli między rzędami jabłoni w wysokiej po kolana dzikiej trawie, Andras poczuł, że musi to powiedzieć. Dlaczego, zastanawiał się na głos, spośród wszystkich wystawionych w Paryżu artystów wybrano akurat jego? Na jakiej podstawie komisja rekrutacyjna École Spéciale uznała, że właśnie on zasługuje na ich względy? Nawet jeśli jego prace zasługiwały na uznanie, skąd wiadomo, że zdoła po raz kolejny zrobić coś równie dobrego, a zwłaszcza skąd pewność, że sprawdzi się jako student architektury, dyscypliny całkowicie różnej od rzeczy, którymi się zajmował dotychczas? W najlepszym razie, powiedział ojcu, był beneficjentem niezasłużonego zaufania, a w najgorszym zwykłego oszustwa. Ojciec odrzucił głowę do tyłu i się zaśmiał.

– Oszustwa? – zapytał. – Ty, który czytałeś mi Miklósa Ybla, gdy miałeś osiem lat?

– Kochać jakąś dziedzinę sztuki to jedno, mieć umiejętności to co innego.

– Kiedyś mężczyźni studiowali architekturę tylko dlatego, że było to szlachetne zajęcie – powiedział ojciec.

– Są szlachetniejsze zajęcia. Na przykład medycyna.

– Do tego ma powołanie twój brat. Ty jesteś przeznaczony do czego innego. A teraz masz też czas i pieniądze, by się rozwijać w tym kierunku.

– A jeśli mi się nie uda?

– No cóż, będziesz miał o czym opowiadać.

Andras podniósł z ziemi gałąź i smagnął nią trawę.

– To trąci egoizmem – stwierdził. – Jechać na studia do Paryża na czyjś koszt.

– Pojechałbyś na mój koszt, gdyby było mnie na to stać, wierz mi. Nie pozwolę, byś myślał, że to egoizm.

– A co będzie, jak ojciec znów zachoruje na zapalenie płuc w tym roku? Skład drzewny nie poprowadzi się sam.

– Dlaczego nie? Mam majstra i pięciu dobrych robotników. A Mátyás jest niedaleko, gdybym potrzebował pomocy.

– Mátyás, ten kogucik? – Andras potrząsnął głową. – Nawet gdyby udało się ojcu go złapać, to i tak niewiele zrobi.

– Jak będzie trzeba, to zrobi – zapewnił go ojciec. – Mam nadzieję, że nie będzie trzeba. Ten urwipołeć będzie miał dość problemów z zaliczeniem klasy przy tych wszystkich wygłupach, które uskutecznia w tym roku. Wiesz, że przystąpił do jakiegoś zespołu tanecznego? Występuje po nocach w klubie i nie przychodzi rano na lekcje.

– Słyszałem o tym. To między innymi dlatego nie powinienem wyjeżdżać tak daleko na studia. Ktoś powinien mieć na niego oko, jak się przeprowadzi do Budapesztu.

– To nie twoja wina, że nie możesz studiować w Budapeszcie – powiedział ojciec. – Jesteś zdany na łaskę okoliczności. Znam to uczucie. Ale korzystaj najlepiej, jak możesz, z tego, co jest ci dane.

Andras rozumiał sens tych słów. Ojciec uczęszczał do żydowskiego seminarium teologicznego w Pradze i zostałby rabinem, gdyby nie przedwczesna śmierć jego ojca. Jako dwudziestolatek przeżył różne tragiczne zdarzenia, które słabszego człowieka przywiodłyby do rozpaczy. Potem fortuna odwróciła się tak diametralnie, że wszyscy w miasteczku uznali, że Bóg szczególnie go sobie upatrzył i umiłował. Andras wiedział jednak, że całe dobro, które go spotkało, zawdzięczał uporowi i ciężkiej pracy własnych rąk.

– To błogosławieństwo, że jedziesz do Paryża – przekonywał ojciec. – Lepiej wyjechać z tego kraju, w którym Żydzi muszą się czuć obywatelami drugiej kategorii. Jestem pewien, że w najbliższym czasie lepiej nie będzie. Miejmy nadzieję, że nie będzie jeszcze gorzej.

Teraz, gdy Andras jechał na zachód w przyciemnionym przedziale, znów słyszał w myślach te słowa. Dotarło do niego, że pod tymi wszystkimi obawami tli się jeszcze jeden skrywany lęk. Przypomniał mu się artykuł, który niedawno przeczytał w gazecie, o strasznym zajściu kilka tygodni temu w polskim mieście Sandomierz. W środku nocy ktoś powybijał okna w sklepach w dzielnicy żydowskiej i powrzucał do środka owinięte w papier pociski. Gdy sklepikarze odwinęli opakowanie, okazało się, że są to odrąbane kopyta kozłów. Na papierze widniał napis: „Stopy Żydów”.

W Konyárze nic podobnego nigdy się nie zdarzyło. Żydzi i nie-Żydzi żyli obok siebie dość spokojnie od stuleci. Ale Andras wiedział, że ziarno może w każdej chwili zakiełkować. W szkole podstawowej w Konyárze koledzy nazywali go Zsidócska, Żydek. Gdy razem pływali, jego obrzezanie było wstydliwym piętnem. Kiedyś złapali go i próbowali wepchnąć mu do zaciśniętych ust kawałek kiełbasy wieprzowej. Starsi bracia tych samych chłopców męczyli Tibora, a młodsi już czekali, aż Mátyás zacznie chodzić do szkoły. Jak ci chłopcy, dziś dorośli mężczyźni, zareagowaliby na wiadomości z Polski? To, co jemu wydawało się zbrodnią, dla nich mogło być aktem sprawiedliwości, na który dają przyzwolenie. Oparł czoło o chłodną szybę i przyglądał się obcemu krajobrazowi, zdziwiony tym, że jest tak bardzo podobny do jego rodzinnych równin.

W Wiedniu pociąg zatrzymał się na dworcu o wiele wspanialszym niż jakikolwiek dworzec, który zdarzyło się Andrasowi oglądać. Jego fasada, wysoka na dziesięć pięter, zrobiona była ze szklanych tafli wzmocnionych rusztowaniem ze złoconego żelaza. Podpory zdobiły zawijasy, kwiaty i cherubinki, które wydawały się odpowiedniejsze dla buduaru. Andras wysiadł z pociągu i idąc za zapachem chleba, trafił do wózka, z którego kobieta w białym czepku sprzedawała precle z solą. Nie chciała jednak przyjąć od niego pengő ani franków. Uparcie przemawiała do niego po niemiecku, tłumacząc mu, co ma zrobić, i wskazując kantor. Kolejka do wymiany waluty wiła się aż za róg budynku. Andras popatrzył na kolejkę, potem na stacyjny zegar i na precle. Minęło już osiem godzin, odkąd zjadł górę delikatnych kanapek w domu na Benczúr utca.

Andras poczuł klepnięcie w ramię i gdy się obejrzał, zobaczył dżentelmena z dworca Keleti, który pożyczył Tiborowi parasol, by odzyskali upuszczony paszport. Mężczyzna był ubrany w szary podróżny garnitur i lekki płaszcz. Łagodny blask złotej dewizki od zegarka zdobił jego kamizelkę. Był potężnie zbudowany i wysoki, ciemne faliste włosy, zaczesane do tyłu, odsłaniały wysokie czoło. Miał w ręku lakierowaną teczkę i egzemplarz „La Revue du Cinema”.

– Chętnie kupię panu precla, za pozwoleniem – zaproponował. – Mam trochę drobnych szylingów.

– Nie chciałbym nadużywać pana uprzejmości – zaoponował Andras.

Mężczyzna kupił dwa precle i usiedli na ławce opodal, żeby je zjeść. Dżentelmen wyjął z kieszeni chusteczkę z monogramem i rozpostarł ją na kolanach.

– Wolę świeże precle niż to, co mają do zaoferowania w wagonie restauracyjnym – powiedział. – Poza tym pasażerowie pierwszej klasy są również pierwszej klasy nudziarzami.

Andras kiwnął głową, jedząc w milczeniu. Precel był jeszcze ciepły, sól szczypała go w język.

– Rozumiem, że jedzie pan dalej niż do Wiednia – zagaił mężczyzna.

– Do Paryża. Na studia.

Tamten spojrzał uważnie na Andrasa oczami, wokół których widać było głębokie zmarszczki.

– Przyszły naukowiec? Prawnik? – zapytał.

– Architekt.

– Znakomicie. Praktyczna dziedzina sztuki.

– A pan? – spytał Andras. – Dokąd jedzie?

– Też do Paryża – odparł mężczyzna. – Kieruję tam teatrem imienia Sary Bernhardt. Choć może należałoby powiedzieć, że to teatr kieruje mną. Jak jakaś wymagająca kochanka, niestety. Teatr, oto sztuka niepraktyczna.

– Czy sztuka musi być praktyczna?

– Nie, na pewno nie – zaśmiał się mężczyzna. – Chodzi pan do teatru? – zapytał po namyśle.

– Nie dość często.

– Będzie pan musiał przyjść do Sary Bernhardt. Niech pan pokaże moją wizytówkę i powie im w kasie, że to ja pana przysyłam. Jest pan przecież moim rodakiem.

Wyciągnął wizytówkę ze złotego pudełeczka i wręczył ją Andrasowi. „NOVAK Zoltán, reżyser, Teatr im. Sary Bernhardt”.

Andras słyszał o Sarze Bernhardt, ale niewiele o niej wiedział.

– Czy madame Bernhardt występowała w tym teatrze? – zapytał. – Lub – zawahał się – nadal występuje?

Jego towarzysz złożył papierowe opakowanie po preclu.

– Kiedyś tak – odparł. – Przez wiele lat. Wtedy teatr nazywał się Théâtre de la Ville. Ale to było jeszcze, zanim tam zacząłem pracować. Obawiam się, że madame Bernhardt już od dawna nie żyje.

– Ale ze mnie ignorant – zawstydził się Andras.

– Ależ skąd. Przypomina pan mnie samego za młodu, gdy po raz pierwszy jechałem do Paryża. Da pan sobie radę. Pochodzi pan z dobrej rodziny. Widziałem, jak pański brat się o pana martwi. Proszę zachować moją wizytówkę, na wszelki wypadek. Zoltán Novak.

– Andras Lévi.

Uścisnęli sobie ręce i wrócili każdy do swojego wagonu – Novak do kuszetki w pierwszej klasie, a Andras do bardziej spartańskich wygód w klasie trzeciej.

Nim dotarł do Paryża, minęły kolejne dwa dni. Dwa dni podróży przez Niemcy, kraj będący źródłem narastającego w całej Europie strachu. W Stuttgarcie był przestój z powodu jakiegoś problemu technicznego; coś wymagało naprawy, by pociąg mógł jechać dalej. Andrasowi zrobiło się słabo z głodu. Nie było innego wyjścia jak wymienić kilka franków na marki i kupić coś do jedzenia. W kantorze szczerbata matrona w szarym uniformie kazała mu podpisać dokument zobowiązujący go do wydania wszystkich marek na terenie Niemiec. Próbował wejść do kafejki obok dworca, by kupić kanapkę, lecz na drzwiach widniał napis, ręcznie wykonany gotyckim liternictwem: „Żydzi – niepożądani”. Popatrzył przez szklane drzwi na młodą dziewczynę, która czytała komiks za ladą z ciastkami. Miała może piętnaście lub szesnaście lat, na głowie białą chustkę, a na szyi cienki złoty łańcuszek. Uniosła oczy i uśmiechnęła się do Andrasa. Zrobił krok do tyłu i spojrzał na marki, które trzymał w dłoni – na rewersie orzeł ze swastyką w szponach, na awersie wąsaty profil Paula von Hindenburga – następnie na dziewczynę. Te marki były zaledwie kropelką krwi w wielkim krwiobiegu niemieckiej gospodarki, lecz nagle poczuł przemożną chęć pozbycia się ich za wszelką cenę. Nie chciał jeść niczego, co mógłby za nie kupić. Nawet gdyby znalazł sklep, w którym Juden nie są unerwünscht. Szybkim ruchem, upewniwszy się, że nikt go nie obserwuje, wrzucił brzęczące monety do rynsztoka, z którego rozległo się echo. Następnie wrócił do pociągu, nic nie zjadłszy, i głodny przejechał ostatnie sto kilometrów do granicy niemieckiej. Z peronu każdej stacji i stacyjki mijanej po drodze powiewały nazistowskie flagi. Czerwone sztandary zatknięte na dachach budynków, na balkonach, ich miniaturki w rączkach dzieci maszerujących po boisku szkoły obok torów. Nim przekroczyli granicę z Francją, Andras miał uczucie, jakby wstrzymywał oddech od wielu godzin.

Za oknem widać było francuską wieś, pola i małe osady z drewniano-ceglanymi domami, potem niekończące się płaskie przedmieścia i w końcu arrondissements samego Paryża. Na dworzec wjechali po jedenastej wieczorem. Szarpiąc się ze swoim skórzanym chlebakiem, płaszczem i portfolio, Andras przedostał się korytarzem do drzwi i wysiadł. Na przeciwległej ścianie zobaczył piętnastometrowe malowidło przedstawiające poważnych młodych żołnierzy o pełnych determinacji oczach, idących na Wielką Wojnę. Na drugiej ścianie wisiały namalowane na płótnie obrazy z obecnej wojny w Hiszpanii, tak przynajmniej zgadywał Andras, sądząc po mundurach. Z głośników trzeszczały francuskie komunikaty. Na peronie wśród podróżnych słychać było niskie pomruki francuszczyzny i zaśpiewy włoskiego, na tle twardszych fraz niemieckich, polskich i czeskich. Andras rozejrzał się po tłumie, szukając wzrokiem młodego człowieka w drogim płaszczu, który kogoś by wypatrywał. Nie zapytał, jak József wygląda, ani nie poprosił o jego fotografię. Nie przyszło mu do głowy, że mogą mieć kłopot z rozpoznaniem się. Coraz więcej pasażerów tłoczyło się na peronie, a paryżanie biegli im naprzeciw, lecz Józsefa nie było. Wśród zamieszania Andras dostrzegł Zoltána Novaka; objęła go na powitanie kobieta w eleganckim kapeluszu i jesionce z futrzanym kołnierzem. Novak ją pocałował i skierowali się ku wyjściu, za nimi podążyli tragarze z jego bagażem.

Andras odebrał własną walizkę i wielkie pudło Józsefa. Stał i czekał, tłum początkowo gęstniał, by potem zacząć rzednąć. Wciąż nie widział młodego energicznego człowieka, który miał go wprowadzić w paryskie życie. Usiadł na drewnianej skrzyni i poczuł, że kręci mu się w głowie. Potrzebował przecież noclegu. Musiał coś zjeść. Za kilka dni miał się zgłosić w École Spéciale, gotów na rozpoczęcie studiów. Patrzył na rząd drzwi z napisem SORTIE i na światła samochodów na zewnątrz. Minął kwadrans, potem drugi, a Józsefa Hásza ani śladu.

Sięgnął do kieszeni na piersi i wyciągnął kartonik, na którym starsza pani Hász zapisała adres wnuka. To był jedyny punkt zaczepienia. Za sześć franków zgodził tragarza z twarzą morsa, by pomógł mu załadować bagaż i wielką skrzynię Józsefa do taksówki. Podał kierowcy adres Józsefa i ruszyli w stronę Dzielnicy Łacińskiej. W drodze taksówkarz cały czas zabawiał go po francusku, ale Andras nie rozumiał ani słowa.

Właściwie nie zauważył nawet miasta przemierzanego w drodze do Józsefa Hásza. W świetle latarni przewalały się tumany mgły, a wiatr przyklejał mokre liście do szyb taksówki. Oświetlone na złoto budynki migały za oknem, ulice pełne były sobotnich balowiczów, kobiet i mężczyzn obejmujących się swobodnie. Taksówka przejechała przez most na rzece, zapewne na Sekwanie, i przez chwilę Andras pozwolił sobie na fantazję, że to jest Dunaj, że znajduje się w Budapeszcie i wkrótce dotrze do mieszkania na Hársfa utca, gdzie wystarczyło wejść po schodach, by móc wgramolić się do łóżka z Tiborem. Ale taksówka zatrzymała się przed szarym kamiennym gmachem i kierowca wysiadł, by wyładować bagaż. Andras poszukał w kieszeni drobnych. Taksówkarz dotknął ręką czapki, wziął od Andrasa franki i powiedział coś, co brzmiało podobnie do węgierskiego bocsánat, „przykro mi”, a co dopiero po jakimś czasie Andras rozszyfrował jako bon chance. Taksówka odjechała, zostawiając go na ulicy w Dzielnicy Łacińskiej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: