Niewidziani - ebook
Niewidziani - ebook
Jest kwiecień 1995 roku. Arsim ma dwadzieścia cztery lata, niedawno się ożenił, studiuje na Uniwersytecie w kosowskiej Prisztinie i stara się nie wychylać, by w spokoju zrobić dyplom w miejscu i czasie nieprzyjaznym dla Albańczyków. Pewnego dnia w kawiarni poznaje Miloša, młodego Serba, i od tej chwili dla obu bohaterów wszystko się zmienia.
Wkrótce potem Arsim dowiaduje się, że zostanie ojcem, i jednocześnie rozpoczyna drugie, potajemne życie. Gorączkowy romans nie może jednak mieć ciągu dalszego – wybuch wojny sprawia, że rodzina Arsima wyjeżdża za granicę, a nieśmiały Miloš wchodzi na mroczną ścieżkę, o czym dowiadujemy się z chaotycznych wpisów do dziennika. Lata później Arsim, deportowany z powrotem do Prisztiny po pobycie w więzieniu, samotny i złamany, znajduje się w sytuacji, która każe mu się zastanowić nad swoją przeszłością. Co tak naprawdę stało się z nim, z nimi? Jak wiele może znieść i wybaczyć człowiek?
W historię bohaterów wpleciona jest opowiedziana na nowo legenda o demonicznej wężowej istocie. Ta niesamowita historia daje Arsimowi i Milošowi język, w którym rozważają to, co dawniej mieli. Pajtim Statovci uważnie patrzy na świat i w swoim niepowtarzalnym stylu mówi o pożądaniu, destrukcji, intymności i różnych frontach każdej wojny.
„Niewidzialni”, trzecia powieść Pajtima Statovciego, autora bestsellerowego „Przejścia” (Pauza 2020, przekład Sebastiana Musielaka), w 2019 roku uhonorowana została najważniejszym fińskim wyróżnieniem literackim, nagrodą Finlandia. Angielski przekład „Niewidzialnych” w 2021 roku był nominowany do The Kirkus Prize for Fiction. Opublikowana w oryginale w 2019 roku książka w 2021 otrzymała także nominację do Nagrody Literackiej Rady Nordyckiej, a jej włoskie tłumaczenie – włoską Premio Grinzane Cavour. W 2023 roku Niewidzialni znaleźli się na krótkiej liście The James Tait Black Prize w Wielkiej Brytanii.
Doskonała. W tej opowieści o utracie i zmarnowanych szansach Statovci opowiada o potwornościach konfliktów na Bałkanach, dając tło historii o rozchodzących się ścieżkach kochanków.
„The New York Times Book Review”
Absolutnie wciągająca. Statovci wpuszcza niewiele słońca do swojej opowieści, aby lepiej podkreślić, jak potężne mogą być homofobia i wstręt do samego siebie.
„Kirkus Reviews”
Druzgocąca w najpiękniejszy możliwy sposób. Od pierwszych stron wiesz, że znalazłeś się w rękach artysty doskonałego.
Torrey Peters, autorka „Trans i pół, bejbi”
Wspaniale napisany portret miłości, utraty i wojny. „Niewidzialni” to sugestywna opowieść o pożądaniu i wysiedleniu. (...) Statovci jest mistrzem.
„Publishers Weekly”
Znakomita. „Niewidzialni” to wybitne osiągnięcie, a Statovci to wielki talent.
„The New York Times”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-971361-4-4 |
Rozmiar pliku: | 633 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdy Bóg stworzył świat, zaczął żałować swojego dzieła. Udał się na spotkanie z Diabłem, który zapytał Boga:
– Co się stało?
– W moim rajskim ogrodzie jest wąż – rzekł Bóg.
– Ach tak, rozumiem – odpowiedział Diabeł z przymilnym uśmiechem, cmokał i czekał, aż Bóg opuści głowę i poprosi go o przysługę. Tak też Bóg uczynił.
– Podaruj mi Boże dziecię, a uczynię, jak pragniesz, zabiorę mojego węża z tego twojego raju – odrzekł Diabeł klęczącemu przed nim Bogu.
– Boże dziecię – powtórzył Bóg.
– Tak, Boże dziecię – potwierdził Diabeł, a wtedy Bóg się zamyślił.
– Dobrze – zgodził się w końcu, zrozpaczony. – Oddam ci za to dziecko.
22 stycznia 2000 roku
Widziałem, jak człowiekowi zadawana jest śmierć, widziałem na drodze oderwaną rękę żołnierza, wyglądała jak wykopany z ziemi szczupak, widziałem braci rozdzielonych w trakcie porodu, spalone domy i powalone budynki, wybite szyby, potłuczone naczynia, skradzione przedmioty, tak wiele przedmiotów, że aż nie uwierzysz, jak wiele ich pozostaje, gdy życie wkoło zostaje skatowane, rzeczy też umierają pozbawione właściciela.
Widziałem okropieństwa, wiele okropieństw, jedno po drugim, widziałem ciała wyrzucone na brzeg niczym drewno niesione przez fale, straszne, wstrząsające czyny, niewybaczalne grzechy, szeregi uzbrojonych mężczyzn, ich ofiary, całą wioskę dzieci klęczących z rodzicami na ziemi, wiedziałem, że ani jedno z nich wkrótce nie będzie już żyło, widok ten utkwił mi w głowie jak plakat, wyraz twarzy każdego z nich, świadomość zbliżającego się końca sprawiła, że ich oblicza zdawały się puste i zastygłe jak u porcelanowej lalki, i choć wspierali się nawzajem, chwytali jeden drugiego, oddawali pod siebie mocz, błagali nas, żebyśmy nie strzelali, dotykali się, niemal jakby byli sobie obcy, mężczyźni swoje żony, matki swoje dzieci, wtulali się w siebie, odpychali jeden drugiego, jakby mieli nadzieję, że spotka ich całkiem inny los. Zdziwiło mnie, że w tamtym momencie życie było tak wielkim przeciwieństwem miłości, czystym odczuwaniem śmierci.
Trzymałem serce przyjaciela w dłoni, włożyłem rękę do klatki rozerwanej od kul, ściskałem przebitą aortę, śliską jak węgorz, kręgi kręgosłupa wrzynały mi się w knykcie niczym zęby, palce spoczywały na opłucnej jak na mokrych poduszkach.
Leżałem w lesie obok postrzelonego mężczyzny, położyłem się przy nim, nie potrafiłem go opuścić, uwierz mi, że nie miałem innego wyjścia, jak tylko trwać przy nim, aby przeżył, oplotłem ręce wokół niego, przyciskając bandaże, czułem każde zmaganie jego ciała, jak próbowało pracować w znanym mu rytmie, dudnienie organów i twardniejący, wypełniający się krwią brzuch, chaotyczne ruchy wszystkich narządów niczym odgłosy nieznanego mi zwierzęcia.
Leżałem tak z postrzelonym mężczyzną, zdążyło minąć kilka godzin, nim nas odnaleziono, pośród ciemnego lasu nas odnaleziono, jakby zrządzeniem losu, i zabrano nas do szpitala polowego, gdzie go zoperowałem, zszyłem przebite jelito i amputowałem rozpaloną nogę od kolana w dół, i opowiedziałem mu, co wydarzyło się w lesie, gdy wreszcie się ocknął i nie był w stanie uwierzyć, że wciąż żyje, i ścisnął moją dłoń, płakał i całował ją, mówił, że zapamiętał mnie z lasu, dziękuję, dodał potem, jestem ci dozgonnie wdzięczny, słyszysz, dozgonnie wdzięczny za to życie.
Po kilku miesiącach dostałem od tego mężczyzny list, jako sanitariusz przeniosłem się już wtedy gdzie indziej i zdążyłem o nim zapomnieć. W liście pisał: całowałeś mnie wtedy w tamtym lesie, prawda, czy nie było tak, że całowałeś mnie w usta, w szyję, w policzki, w czoło, całowałeś mnie i dotykałeś, bo sądziłeś, że śpię, bo sądziłeś, że umrę? Bo było mi tak zimno, że twoje wargi grzały jak płomienie. Czy nie mam racji, że to mi się wcale nie przyśniło?
Dziesiątki razy czytałem list od niego i tylko parę razy dotarłem do końca, gdzie najpierw dziękował za ocalenie mu życia i znów powtarzał to samo: Jestem ci dozgonnie wdzięczny, za każdy wschód słońca, za każdą kolejną noc, którą mogę przeżyć. A następnie pisał, że może, może udałoby nam się jeszcze zobaczyć, powtórzyć to czy owo, tak, tym razem obaj przytomni podobało mi się to
nie
przepraszam że
piszę do ciebie tak
mieszkam w Belgradzie
jeśliby ci się chciało kiedyś przyjechać
Będę na ciebie czekał przez następnych kilka tygodni pod pomnikiem księcia Mihailo, będę siedział na białych stopniach w każdą środę i sobotę, w samo południe, w białej koszuli i czarnych spodniach, rozpoznasz mnie na pewno po nogawce powiewającej na wietrze, w niej powinna być ta noga, którą mi odciąłeś.
Tak do mnie napisał, nigdy nie pojechałem się z nim zobaczyć, chociaż raz prawie do tego doszło, bo przebywałem jakiś czas w Belgradzie, nie poszedłem, bo nie chciałem
całować go ponownie, oczywiście, że nie, mężczyznę bez nogi, kto zrobiłby coś takiego, dotykał inwalidę
Po kilku tygodniach od otrzymania listu od tego mężczyzny napisał do mnie jego ojciec i poinformował, że syn zabił się, strzelając sobie z pistoletu w usta, do listu dołączył zaproszenie na pogrzeb. Przez wiele dni patrzyłem na list, wyciągałem go z kieszeni na piersi wieczorami i czasem też rano. Śmierdział dymem, a kwaśny zapach, połączenie mokrej tektury i palonego plastiku, unosił się wszędzie, wnikał w opuszki palców i przesiąkał dalej w ramiona, przez nie aż do ust, gdy szczotkowałem zęby, w ubrania, z których nie zdołałem go wywabić nawet wodą z octem, aż wreszcie wyrzuciłem list, jakby to było pismo bestii, i wtedy powiedziałem sobie, że jestem lekarzem, jestem lekarzem i jestem chirurgiem, pomagam ludziom
Po pogrzebie ojciec mężczyzny znów tak do mnie napisał: „Wiem o wszystkim, dobrze wiesz o czym, nawet Albańczyk by tego nie zrobił”.
Był to ten sam papier listowy, który zmienił się w szlam i podążał za mną wszędzie, przywarł do mojej skóry nawet po tym, jak się wymyłem i zmieniłem całą pościel i firany w mieszkaniu, unosił się wkoło mnie w piekarni, ponad stołem operacyjnym, w drodze z Belgradu przez Gradnje do Kamenicy. Tam zamienił się w ulewny deszcz, który trwał całe dnie: woda wypełniała rynny i studzienki, wijącymi się strużkami płynęła poboczami dróg, zalewała kwiaty, trawy i mchy, porywała z dróg znaki i ogrodzenia, kruszyła nawet asfalt, i wreszcie wściekle wdzierała się do domostw, jej poziom rósł
aż do kolan
„Dokończę to, czego mój syn nie potrafił: oko za oko, przyjdę po ciebie, cholerny pedale”
tymi słowami zakończył list, możesz sobie wyobrazić, jak blisko było, żebym tam poszedł
Prisztina, 1995 rok
1
Zauważam go po raz pierwszy, kiedy przechodzi przez jezdnię. Najpierw zwracam uwagę na opuszczoną głowę, którą prawie nie obraca, mimo że przechodzi przez ruchliwe skrzyżowanie, a potem na jego chude jak nitka ciało ciągnięte przez sznurkowate nogi. Przedziałek na środku sprawia, że jego włosy wyglądają jak skrzydła wrony, usiłuje nieść stertę książek, opierając je o tors; zapomniana jakby druga ręka to zwisa za plecami, to ucieka w bok, po czym on wciska ją w kieszeń i podciąga przyciasne bordowe sztruksy.
Siedzę w cieniu, w kawiarnianym ogródku, zmierza w moim kierunku ze słońcem na karku, dorosły mężczyzna w ciele nastolatka, wkrótce widzę go przez moment całkiem z bliska, gdy mnie mija, dostrzegam drgnięcie oczu, przedmioty w kieszeniach spodni, delikatne owłosienie karku i ogolone przedramiona, za chwilę wchodzi do ogródka tej samej pustej kawiarni, na moment zatrzymuje się przy stoliku po przeciwnej stronie, papieros zdążył mi się już wypalić, i wygląda na zmieszanego, jakby wiedział, że ktoś go obserwuje. Całym ciałem przygotowuje się do ziewnięcia, którego słabiutki chuch znika w najbardziej wstydliwej piąstce, jaką w życiu widziałem, dłoń, którą przysłonił usta, otwiera się w stronę ulicy, powoli niczym rozwijający się pąk kwiatu, i dopiero teraz odkłada książki na stół i przysiada.
Jest początek kwietnia i nie mogę oderwać od niego wzroku. Wygląda na przestraszonego i zagubionego, jakby żył na jawie niewybudzony z nieprzyjemnego snu, jakby podążał innym tempem i według innych zasad niż wszyscy wkoło, a w jego pozie i gestach – w tym, jak ostrożnie otwiera książki, jakby się bał, że zniszczy okładki, jak ściska długopis wyciągnięty z kieszeni, jakby był to kawałek potłuczonego kryształu, jak co jakiś czas uciska skronie i zamyka oczy, jakby chciał sprawić wrażenie skupionego, chociaż podejrzewam, że próbuje po prostu powstrzymać się od patrzenia wokół siebie – jest coś nagiego i dzikiego, niewytłumaczalnego, ale zarazem wymownego.
Wstaję i ruszam w jego kierunku, nie wiem, skąd ten przypływ odwagi i dlaczego odczuwam nieodpartą potrzebę bliższego zapoznania się z nim.
– Zdravo – witam się po serbsku.
– Cześć – odpowiada dźwięcznym głosem, tonem przypominającym niemal głos mojej żony, ze wzrokiem wbitym w otwartą na stole książkę, której tekst został złożony tak gęsto i tak małą czcionką, że nie sposób określić, w jakim języku została napisana.
– Mogę tu usiąść? – pytam i wysuwam krzesło sprzed stołu.
– Jasne – odpowiada, zerka na boki, po czym ruchem głowy wskazuje na krzesło i spogląda mi w oczy, a ja zastanawiam się, jak niesamowicie i nadzwyczaj pięknym jest mężczyzną, jego tęczówki niczym niebo tuż przed burzą, schludny zarost łączy się z kasztanowymi zadbanymi włosami, plecy długie niczym u konia, twarz symetryczna i serdeczna, i już nawet nie pamiętam, ile czasu minęło od jego odpowiedzi, jak długo po prostu wpatrywałem się w niego, a on we mnie, jak w od lat niewidzianego przyjaciela.
– Jestem Arsim – mówię i wyciągam dłoń.
– Miloš – przedstawia się i ściska ją zimnymi kościstymi palcami. – Miło mi cię poznać – dodaje, puszczam jego dłoń i zatapiam się w jego stare i smutne oczy, przygniecione ciężkimi i pomarszczonymi powiekami.
Kolejna godzina upływa mi tak przyjemnie, jak żadna inna w moim życiu. Zamawiamy jeszcze po kawie, ściszamy głos i gdy zauważam jego angielskojęzyczne książki, zmieniamy język. Brzmi naturalnie; gdy mówimy po angielsku, nie jesteśmy Albańczykiem i Serbem, wyrywamy się stąd, jak kartki z powieści.
Dowiaduję się, że jest o rok ode mnie starszy, ma dwadzieścia pięć lat, że studiuje medycynę na Uniwersytecie Prisztińskim i zamierza najprawdopodobniej robić specjalizację na chirurgii, że pochodzi z małego miasta Kuršumlija, po drugiej stronie granicy, około trzydziestu kilometrów na północny wschód od mojej rodzinnej miejscowości Podujevo, które położone jest z kolei około trzydziestu kilometrów na północny wschód od Prisztiny, że oprócz ojczystego języka i angielskiego mówi płynnie po niemiecku i trochę też po albańsku.
Ja również opowiadam o sobie, podaję zwykłe fakty, jakimi ludzie dzielą się z nowo poznaną osobą, ile mam lat i skąd pochodzę, mówię, że zainteresowałem się obcymi językami dzięki ojcu, który był nauczycielem angielskiego, i że mam nadzieję pracować kiedyś jako wykładowca literatury albo korektor w gazecie, i gdy tak opowiadam, czuję na policzku jego kleiste spojrzenie, jak z uwagą obserwuje najdrobniejszy mój ruch, słucha w skupieniu, zgarbiony, z pochyloną głową, jakby starał się zapamiętać wszystko, co mówię.
Opowiadam, że ja również studiuję na uniwersytecie, literaturę, historię i angielski, a przynajmniej kiedyś studiowałem, sam nie wiem, mówienie o tym jest dla mnie krępujące, bo uniwersytet, na który się dostałem, nie jest już tym samym uniwersytetem, na którym on studiuje, tym, na którym mniej więcej w tym samym czasie obaj rozpoczęliśmy naukę.
Po wypiciu kawy przez pewien czas wpatrujemy się w siebie, wydaje się to takie dobre i prawdziwe, niepodobne do tego, czym stała się Prisztina, z wojskami, które wpakowały się na ulice z karabinami maszynowymi, sznurami czołgów i pojazdów opancerzonych, które wyglądają, jakby przyleciały z kosmosu.
Uśmiecha się i ja też się uśmiecham, a to, jak teraz może odbierać nas osoba patrząca z boku, nie przeraża ani mnie, ani jego, ponieważ mieliśmy się spotkać, tak myślę, i może on też, znaleźliśmy się w tej samej kawiarni o tym samym czasie nie bez przyczyny.
W pewnym momencie prosi kelnera o rachunek, płaci też za moją kawę i mówi, że musi pójść do biblioteki przed kolejnym wykładem.
– Chcesz iść ze mną? – pyta.
Nie mam żadnego powodu, ale odpowiadam, że oczywiście mu potowarzyszę. Pokonujemy krótki odcinek dzielący nas od ulicy, przechodzimy na drugą stronę i docieramy do kampusu, wchodzimy na trawnik poprzecinany ścieżkami z szarych kamiennych płyt, porządnie nadgryzionych zębem czasu, wspinamy się po schodach, aby wejść do budynku, który wygląda, jakby go owinięto siecią rybacką, i wkraczamy do wielkiej auli rozwartej światłem niczym do rozpalonego gardła prehistorycznego stwora. Podłogi pokrywają znakomite marmurowe mozaiki, ściany przyozdobiono okrągłymi metalowymi rozetkami, które jak oczy bogów zdają się wszystko bacznie obserwować.
Idzie tuż przede mną, nagle chwytam go za ramię, jakbym oszalał, pośrodku bibliotecznego holu, ot tak, wbrew własnej naturze, bez zastanowienia, między tłoczącymi się ludźmi wylegającymi z budynku, w sercu popołudnia, gorącego i lepkiego, naprawdę go chwytam, a on się zatrzymuje, dopiero po chwili odwraca głowę, najpierw spogląda na moją dłoń na swoim ramieniu, na opuszki moich palców spoczywających na jego łuku obojczyka, i potem na mnie, i przez tę krótką chwilę czuję się zupełnie innym mężczyzną – tak pełnym życia, myślę, tak pełen życia jeszcze nigdy nie byłem.
On jest Serbem, a ja Albańczykiem, dlatego powinniśmy być wrogami, ale teraz, kiedy tak się dotykamy, nie ma między nami nic, co byłoby dla drugiego obce czy niezwykłe, i mam nieodparte wrażenie, że my dwaj nie jesteśmy jak inni, i to staje się dla mnie tak pewne, tak oczywiste w nieodgadniony sposób, że jest jak zesłana z góry, napisana specjalnie dla mnie wiadomość; i nie zwracamy uwagi na to, jak wiele osób przewraca oczami na nasz widok albo prosi o zejście z drogi, jak wiele prawie parska śmiechem, przechodząc obok, może dlatego, że nie potrafimy wydusić z siebie słowa ani do nich, ani nawet do siebie nawzajem.
Bo kiedy wreszcie pyta, czy będę miał czas znów się z nim spotkać w przyszłym tygodniu w tej samej kawiarni około południa, i na jego twarz wkrada się uśmiech, co niezwłocznie stara się opanować, jak niestosowny wybuch śmiechu, i na co ja sam odpowiadam uśmiechem ze słowami: „Tak, spotkajmy się znów za tydzień, w tej samej kawiarni”, to czuję, że moje życie rozpada się na dwie części, na życie przed nim i życie po nim, że moja dotychczasowa egzystencja w porównaniu z tą nową staje się nagle niewiele znaczącym szczegółem, że osuwa się w niebyt niczym naprędce wymyślone niewinne kłamstewko.
Jest początek kwietnia, pragnę innego mężczyzny tak jednoznacznie i wyraźnie, że do końca dnia jest ze mną w modlitwach, w których bezwstydnie proszę Boga, aby mi go dał.
Tego samego wieczoru żona podaje mi zupę fasolową, pieczone papryki w sosie śmietanowym, fetę, pomidory, ogórka i ajwar. Podczas gdy ja jem, ona siada naprzeciw mnie, wygląda na zmartwioną, jakby wstrzymywała oddech lub była zakłopotana moim towarzystwem.
Ożeniłem się w młodym wieku – na początku wakacji miną cztery lata – jako niespełna dwudziestoletni chłopak, jedynak, za wskazaniem ojca, którego później zabrała choroba wątroby, ożeniłem się z nią, bo to szczególna kobieta, posłuszna i małomówna, inteligentna mimo braku wykształcenia, zręczna, dobrze wychowana i z szanowanej rodziny, tak mi obiecywano, ze świecą szukać lepszej żony, cudowniejszej matki niż Ajsze.
I na życzenie ojca, który się wiele po mnie spodziewał, powiedziałem, że oczywiście pojmę ją za żonę, o ile jej ojciec mi obieca, że Ajsze dowiedzie prawdziwości jego słów. Gdy i ja zapewniłem przyszłego teścia, że jestem uczciwy i spolegliwy, gdy oświadczyłem, że nigdy nie wierzyłem w siłę pięści, przenigdy nie dopuszczę się zdrady, nigdy nie postawię choćby denara w grze hazardowej i że butelka nie jest dla mnie zagrożeniem, bo ja – tak samo jak mój ojciec – mam szacunek dla wykształcenia i zapiszę się na uniwersytet, wtedy dostałem ją za żonę.
Pobraliśmy się po prostu dlatego, że przyjemniej jest dzielić życie z kimś, niż być samemu, dlatego że mężczyzna musi mieć kobietę przy swoim boku, dlatego że kobieta też powinna być przy mężczyźnie, dlatego że mężczyzna, a zwłaszcza mojego pokroju, musi się rozmnażać i przedłużyć swój ród, i co ważne: spłodzić chociaż jednego syna, któremu pozostawi dom, ziemię i pieniądze.
Nasz ślub był tradycyjny, przygotowywała się tygodniami, szykowała posag i pożegnała wszystkich towarzyszy z poprzedniego życia, a ja szykowałem dla niej miejsce i żywiłem nadzieję, że uda jej się porozumieć z moimi rodzicami. Najgorsze, co mogłoby się stać, to gdyby Ajsze okazała się jednak uparta i nie spełniała chętnie poleceń, albo że moja matka będzie nieustępliwa i zacznie kręcić nosem na podejście nowo przybyłej do obowiązków domowych.
Potem przywieziono ją do mnie. W dniu ślubu była niezwykle piękna i cicha jak makatka na ścianie, prawie głuchoniema, tak jak być powinno, jej suknia ślubna z wyszywanymi złotymi zdobieniami wyglądała jak plisowana bibuła, cała obsypana brokatem, a gdy po raz pierwszy spałem z nią w noc poślubną, zaledwie kilka razy ciężej westchnęła, mimo że popłynęła jej krew, mimo że wyraźnie widziałem, jaki ból jej to sprawiało.
Po tym, gdy tej nocy każde z nas wzięło prysznic osobno, powiedziałem Ajsze, że wyglądała na naszym ślubie po prostu olśniewająco, że w życiu nie widziałem piękniejszej kobiety i że cieszę się z naszych zaślubin, a ona powiedziała, że czuje się szczęśliwa i dumna, że to właśnie ja jestem jej mężem i będę ojcem naszych przyszłych dzieci, chwilę potem zasnęliśmy, ja pogrążony w niespokojnym śnie, a ona umęczona bólem.
– Obiecuję opiekować się tobą, być twoją prawą ręką, opoką – oznajmiła Ajsze następnego ranka, jakby recytowała psalm, założyła otrzymane ode mnie kolczyki w kształcie serca, w jej słowach nie było słychać najmniejszej troski o przyszłość, nie było już śladu po bólu z poprzedniej nocy.
Ojciec zmarł dwa miesiące po naszym ślubie. Chorował długo i był już całkiem słaby przez ostatnie tygodnie, ale jego śmierć była łaskawa, gdyż zdążył zobaczyć mnie u boku kobiety takiej jak Ajsze.
Ku mojej uldze Ajsze jest dokładnie taka, jak mi obiecano. Jest cierpliwa i wyrozumiała, nie znam kobiety o większym sercu. Słucha i wspiera, nigdy nie przeciwstawiła się ani mnie, ani moim rodzicom, a gdy oświadczyłem jej, że pewnego dnia chciałbym napisać książkę osadzoną w minionych czasach, opowieść o wojnie, być może o wielowiekowym poniżaniu Albańczyków, najbardziej poruszającą historię miłosną wszech czasów, ona odpowiedziała:
– Któż inny mógłby napisać książkę, jeśli nie mężczyzna taki jak ty? Powiedz tylko, czy mogłabym coś zrobić, jakoś ci pomóc.
Jest ze mnie tak dumna, jakbym już był odzwierciedleniem swoich marzeń, pisarzem, którego słowa uwieczniono na stronach książek i gazet. Mówi takie rzeczy, nie mając najmniejszego pojęcia o tym, ile czasu i wysiłku wymaga ta praca.
Gdy dwa lata temu moja matka zachorowała na raka, Ajsze podjęła się opieki nad nią: prała i zmieniała jej ubrania, karmiła, dotrzymywała towarzystwa i wysłuchiwała, udawało jej się przygotowywać coraz smaczniejsze posiłki, chociaż ciągle brakowało pieniędzy, ponieważ poza studiami tylko okazjonalnie pracowałem jako kelner w restauracji w Prisztinie.
Po śmierci matki sprzedałem dom mojemu krewnemu i kupiłem mieszkanie nieopodal centrum Prisztiny, aby być bliżej uniwersytetu, móc zrezygnować z samochodu i zaoszczędzić na czasie spędzanym w podróżach. Chciałem też znaleźć się z dala od rodzinnej ziemi, bo wiejskie życie wypaczone przez ciągłe patrzenie spode łba na innych i obgadywanie każdego za plecami nigdy nie było w zgodzie z moją naturą.
Duży dwupiętrowy dom w dobrym stanie zamieniliśmy na obskurne dwupokojowe mieszkanie w bloku na Ulpianie. Tam Ajsze musi siedzieć cichutko jak mysz pod miotłą, ilekroć ja się uczę albo piszę, albo śpię. Mimo że marzy o wielkim domu, wychowywaniu dzieci w spokojnej okolicy, krzątaniu się po obejściu i w polu oraz o posiadaniu zwierząt, to nigdy mi się nie sprzeciwiła. Pójdzie za mną, dokądkolwiek mnie oczy poniosą.
Czasem myślę, jak wielkie mam szczęście, że właśnie ona jest moją żoną i ma taki, a nie inny charakter, zwłaszcza gdy słyszę od znajomych o ich połowicach, opowieści o kobietach, które po przeprowadzce zburzyły spokój w domu przez ciągłe kłótnie z teściami, które pohańbiły mężów, przeciwstawiając się im albo nie dopełniając swoich obowiązków piastunek ogniska domowego i opiekunek dzieci.
Innym znów razem myślę, że na nią nie zasługuję – gdy się kochamy, przykładowo, kiedy widzi, jak się wtedy spieszę, jak udaję wytrysk, choć nie wydobywa się ze mnie nawet kropelka, i jak unikam jej dotyku i sam jej nie dotykam – i popadam w przygnębienie, bo rozumiem, że nie jestem jej wart, że jest za dobra, żeby spędzić to życie ze mną.
Najgorsza jest świadomość, że Ajsze nigdy nie odważy mi się przeciwstawić, jeśli chciałaby żyć wbrew moim decyzjom. A może jeszcze gorsze jest to, że zaczęliśmy ze sobą rywalizować w okazywaniu sobie nawzajem szacunku, ale ja ciągle przegrywam.
To jej spływające na mnie przywiązanie, ta jej miłość do mnie, której nie zbywa, często zastanawiam się, czy kiedykolwiek będę w stanie na to odpowiedzieć.
Gdy tego wieczoru siedzimy naprzeciw siebie przy kuchennym stole, Ajsze wypowiada moje imię w sposób, w jaki nigdy wcześniej tego nie robiła. Głos ma tak cichy i kruchy, że niemal zgaduję, co ma mi zamiar przekazać, i ona też się domyśla, że obawiam się słów, które zaraz wypowie:
– Jestem w ciąży – oznajmia, opuszcza wzrok, podnosi go znów, patrzy mi w oczy, ponownie spogląda w dół i splata dłonie, kładąc je przed sobą na stole.
– Jesteś pewna? – pytam, łyżka wypada mi z ręki.
Dlaczego właśnie teraz ma przyjść na świat dziecko, zastanawiam się, dlaczego nie mogło to się wydarzyć wcześniej, w tych latach, kiedy była między nami na to przestrzeń i kiedy oboje mówiliśmy, że to właściwy czas na narodziny pierworodnego.
– Tak – odpowiada powoli – nie mogłam ci wcześniej powiedzieć, nie byłam pewna aż do teraz. Byłam dziś u lekarza, wybacz, że zrobiłam to w tajemnicy przed tobą, ale musiałam wyjaśnić, dlaczego mój brzuch był ostatnio tak niespokojny, dowiedziałam się, że ciąża jest już dość zaawansowana, mimo że regularnie dostawałam okresu, i że dziecko urodzi się już w lipcu.
Siedzimy długo w ciszy i wpatrujemy się w siebie; jakikolwiek dźwięk czy ruch byłby nie na miejscu.
Z początku unika mojego spojrzenia i błądzi wzrokiem po zastawie, ścianach, wygląda za okno, patrzy na wszystko poza mną. I wtedy coś się wydarza, nie potrafię wytłumaczyć, co się ze mną dzieje, ale zrywam się na równe nogi, robię kilka kroków, żeby znaleźć się bliżej Ajsze, która zdaje się zupełnie mi obojętną, obcą osobą.
Następnie ją uderzam, po raz pierwszy w życiu, wierzchem dłoni po twarzy, najmocniej jak potrafię.
Jej głowa jak gruszka bokserska kołysze się od siły mojego uderzenia, wydobywa się z niej przeraźliwy pisk, a kiedy potem, z zamkniętymi oczami, ona przeprasza mnie, ja się przekonuję, że użycie przemocy w konsekwencji jedynie zachęca do jeszcze większej agresji.
Noc spędzamy w oddzielnych pokojach. Kładę się spać, rozmyślając, czy to może być dla nas obojga zarazem najlepszy i najgorszy dzień życia.
W kolejnym tygodniu spotykamy się ponownie. Poranek był mglisty, ostatnie ślady zimy niezgrabnie dźwigają się w kierunku wiosny niczym przewrócony na grzbiet żółw. Z każdym następnym dniem w mieście narasta atmosfera grozy i napięcia, ludzie są coraz bardziej niespokojni, nawet domy jakby nerwowo stoją w oczekiwaniu.
Siedzi przy znajomym stoliku w tej samej niewygodnej pozie, przed nim kawa, dwa małe jabłka i sok w woreczku. Podchodzę do niego bez zawahania, staję po przeciwległej stronie stołu, a gdy w końcu mnie zauważa, chwyta za jabłko i odgryza kęs.
– Cześć – witam się i siadam.
– No cześć – odpowiada, uśmiecha się i odkłada owoc na stół.
Zamawiam dla siebie macchiato, zapalam papierosa i zaczynam machać nogami pod stołem, podczas gdy on głośno przeżuwa jabłko.
– Jak leci? – pyta, po tym jak kelner przyniósł mi kawę.
– Dobrze. A u ciebie? – mówię po chwili i łapię się na tym, że się wpatruję w jego usta.
– Dobrze – odpowiada i oblizuje dolną wargę.
Siedzimy chwilę w milczeniu, ale w tej ciszy między nami nie ma nic krępującego. Zapamiętuję sposób, w jaki siedzi, opierając się na krześle, jego żylaste ramiona, to, jak się podpiera, krzyżując nogi, jego wyraźnie zaznaczone kości policzkowe i skórę szyi niczym zeschnięty chleb, drobną zaokrągloną miednicę jak u małej dziewczynki, jak starannie i ostrożnie się wypowiada, jakby przemyśliwał każdą sylabę, jak białe ma zęby i pomarszczony uśmiech rozciągnięty na kanciastej twarzy niczym brzuch u siedzącej osoby.
Zaczynam gadać o czymkolwiek, co mi do głowy przychodzi, o niedoborze snu i książce, którą obecnie czytam, o tym, jak nieopłacalne i szkodliwe dla wszystkich stron są działania władz serbskich, które usunęły wszystkich albańskich wykładowców i studentów z uniwersytetu, o mojej tymczasowej pracy w restauracji należącej do Serba, nieopodal stąd, o klientach zamawiających wyłącznie kawę, aby godzinami zajmować stoliki, o tym, jak rozczarowany jestem prezydentem Rugovą i tym, jak każdego dnia powtarza ciągle to samo, prosi Albańczyków, żeby wytrzymali, żeby tylko wytrzymali, o tym, gdzie i kiedy zaliczam teraz zajęcia, w prywatnych mieszkaniach Albańczyków, w pustych magazynach, lokalach użytkowych czy w piwnicach, i o tym, jakie to poniżające, a on potakiwał ze współczuciem, jakbyśmy znali się od zawsze, i gdy opowiada mi więcej o swoich studiach na wydziale medycyny, o swojej małej kawalerce oddalonej o kilka przecznic od kampusu, o tym, gdzie pracował latem, także w restauracjach, bez skrępowania mierzy moje ciało wzrokiem – patrzy na moje ręce i barki, szyję i pierś, żebra, na moje usta i czoło, ja podobnie przyglądam się każdej części jego ciała, tak że każda chwila, w której się nie dotykamy, zdaje się nam skradziona.
– Może pójdziemy stąd? – przerywa w pewnym momencie.
– Tak – odpowiadam od razu, jak wygłodniałe zwierzę.
– Mam na myśli, że do mnie – szepcze.
– Tak – powtarzam i wstaję.
Wychodzimy z ogródka kawiarni na ulicę i nagle zaczynam się bać, bo wydaje mi się, że całe miasto słyszy moje myśli, wie, dokąd zmierzamy i w jakim celu.
Mijamy zakład krawiecki, mały kiosk z gazetami, w którym chłopak w czapce z daszkiem pali papierosa, gwarną restaurację, na jej tarasie przy stoliku czterech serbskich żołnierzy rozgląda się butnie, przeciskamy się przez stragan z wyłożoną tanizną na chodniku i dochodzimy do jego bloku, ledwie co udaje mu się otworzyć drzwi na klatkę i zamknąć je za nami, gdy już do niego doskakuję – w zaśmieconej i cuchnącej szczynami ciemnej klatce schodowej pełnej śmieci i niedopałków przypieram go do omszałej starym brudem ściany i całuję.
W szale namiętności zauważam, że usta ma słodkie jak świeże owoce, ogarnięty pożądaniem widzę go już nago, i wtedy wciąga mnie za sobą na górę po schodach do mieszkania, w którym parzymy się jak kundle, zrywamy z siebie ubrania, całuje mnie i dotyka po całym ciele i ja też całuję go wszędzie, nienasycenie, bezładnie i bezrozumnie; coraz mocniej ściskam go za nadgarstki, jakby miał mi się wymknąć z uchwytu, jakby wcale nie był prawdziwy, coraz silniej napieram na niego ciałem, jakbym zupełnie nie czuł bijącego od niego ciepła, i choć oddaje mi władzę nad swoim ciałem, szarpię nim jak opętany złością, niucham go i powietrze między nami, jego skórę o słonym zapachu, podziwiam jego drobną budowę ciała, żebra odznaczające się na boku niczym żółtawe pociągnięcia pędzla, świeżo wygolone aksamitne ciało, wciskam palce w pośladki i wsuwam między nie język a potem w jego usta, i wgniatam mu głowę w poduszkę; jego ciało staje się w moich dłoniach podatne jak plastelina. Teraz ja decyduję za niego, a on tego pragnie.
Po chwili leżymy obok siebie na przepoconym łóżku i jednocześnie czuję się przytłoczony i lekki jak oddech, mam poczucie winy i jestem szczęśliwy, jedno nie wyklucza drugiego, ale wcale się nie wstydzę, mimo że nawet on wygląda trochę, jakby odczuwał pustkę i niemoc.
– Jesteś bardzo przystojny – oznajmia i śmieje się, siada, sięga po spodnie i wyciąga z kieszeni paczkę papierosów i zapalniczkę.
– Dziękuję – odpowiadam. – Ty też... jesteś. Piękny.
Najpierw wkłada papierosa sobie między wargi, a potem mnie też podaje jednego i zapala oba w tej samej kolejności. Po pierwszym zaciągnięciu już mam go prosić, jakby z przyzwyczajenia, żeby się ubrał, gdy on z własnej inicjatywy podaje mi moją koszulę i bieliznę, po czym sam się ubiera, trzymając papierosa w ustach.
Rozglądam się po mieszkaniu, jest tu mała wnęka kuchenna pozbawiona jakiegokolwiek blatu, w przedpokoju uchylone drzwi prowadzą do łazienki, w której widzę pociemniałą wannę i wyszczerbione żółte kafelki, w pokoju podwójne łóżko, stół na dwie osoby, krzywy stolik pod telewizor, gołe białe ściany i granatowa wytarta wykładzina, na którą ześlizgnęła się pościel z odciśniętymi kształtami naszych ciał.
Poszedłem z mężczyzną do łóżka, ta myśl biegnie do samych granic mojego umysłu, właśnie przespałem się z innym mężczyzną, powtarzam sobie w duchu i uśmiecham się, i było jeszcze lepiej niż w najdzikszych marzeniach, absurdalnie i niewyobrażalnie przyjemnie.
Dopalam papierosa, szybko się ubieram i wychodzę z mieszkania, przytakując głową na pytanie, które on rzuca do mnie z łóżka, nieznacznie się krzywiąc:
– Zobaczymy się jutro? Po północy, tutaj?
Wracając przez centrum, czuję, jakby ziemia poruszała się pode mną, powoli unosiła się w rytmie moich kroków, niczym ruiny budzące się ze snu, i zadziwiająco ospały obserwuję, jak pod pałacem młodzieży Boro Ramizi biegają dzieci, kopią piłkę i się sprzeczają – ale dalej przy teatrze jestem już tak podniecony, że niemal przewracam się o własne sznurówki i prawie wpadam pod autobus, idę do kiosku kupić batonik i gumę do żucia, którą wpycham do ust.
Po powrocie do domu oświadczam Ajsze, że to prawdopodobnie najgorszy czas na poczęcie nowego życia, i ona potakuje głową.
– Tak właśnie jest – odpowiada, gładząc się po brzuchu.
Wieczorem budzi mnie deszcz. Niepohamowana, gwałtowna ulewa smaga ulice i dachy, zlizuje z ziemi żwir i pył, aby w formie szarej papki ponieść je ze sobą i w końcu strumieniem wpłynąć do studzienek i zniknąć.
Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku
na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –
do czytania i dobrej prozy zagranicznej.
Pauza specjalizuje się w literaturze z wyższej półki,
która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.
Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki
z całego świata, ale też mocne debiuty literackie.
Niewidzialni to siedemdziesiąta siódma książka
Wydawnictwa Pauza.
Wcześniej ukazały się:
2018
Legenda o samobójstwie – David Vann
Pierwszy bandzior – Miranda July
Nasz chłopak – Daniel Magariel
Historia przemocy – Édouard Louis
Tirza – Arnon Grunberg
2019
Pasujesz tu najlepiej – Miranda July
O zmierzchu – Therese Bohman
Piękna młoda żona – Tommy Wieringa
Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug
Floryda – Lauren Groff
Przyjaciel – Sigrid Nunez
Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall
Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh
Brud – David Vann
Koniec z Eddym – Édouard Louis
2020
Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz
Linia – Elise Karlsson
Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry
Ta druga – Therese Bohman
Dorośli – Marie Aubert
Turbulencje – David Szalay
Nikolski – Nicolas Dickner
Fauna Północy – Andrea Lundgren
Witajcie w Ameryce – Linda Boström Knausgård
Pełnia miłości – Sigrid Nunez
Przejście – Pajtim Statovci
Niebieska Księga z Nebo – Manon Steffan Ros
Dziennik upadku – Michel Laub
2021
Halibut na Księżycu – David Vann
Zabierz mnie do domu – Marie Aubert
Utonęła – Therese Bohman
Koniec dnia – Bill Clegg
Sempre Susan. Wspomnienie o Susan Sontag – Sigrid Nunez
Tęsknota za innym światem – Ottessa Moshfegh
Ostatnie stadium – Nina Lykke
Niepoprawna mnogość – zbiór opowiadań pod redakcją Lucy Caldwell
Wyznanie – Domenico Starnone
Za otrzymane łaski – Valeria Parrella
Trzymam wilka za uszy – Laura van den Berg
Kto zabił mojego ojca – Édouard Louis
Archiwum zagubionych dzieci – Valeria Luiselli
2022
Komodo – David Vann
Londyn – David Szalay
Wyspa kobiet – Lauren Groff
Wizyta – Katharina Volckmer
Ostatni wywiad – Eshkol Nevo
Strega – Johanne Lykke Holm
Intymności – Lucy Caldwell
Coś nie tak. Kobiecość i wstręt – Eimear McBride
Pomniejsi wędrowcy – Eimear McBride
Dla Rouenny – Sigrid Nunez
Zmagania i metamorfozy kobiety – Édouard Louis
2023
Odmawiam myślenia – Lotta Elstad
Elmet – Fiona Mozley
Mleko krew żar – Dantiel W. Moniz
Urugwajka – Pedro Mairal
Andromeda – Therese Bohman
2023
Czy muszę odchodzić? – Yiyun Li
Wcale nie jestem taka – Marie Aubert
Fatum i furia – Lauren Groff
Nędza – Andrzej Tichý
Długa odpowiedź – Anna Hogeland
W lasach ludzkiego serca – Antje Rávik Strubel
Zmiana – Édouard Louis
Dostatek – Jakob Guanzon
Lapvona – Ottessa Moshfegh
Ptaki – Samanta Schweblin
2024
Słabsi – Sigrid Nunez
Eileen – Ottessa Moshfegh
Ostatni dzień na Ziemi – David Vann
Szczegóły – Ia Genberg
Fuga – Lauren Groff
Miałam tak wiele – Trude Marstein
Soho – Fiona Mozley
Zaproszona – Emma Cline
System – Amanda Svensson