Nikolski - ebook
Nikolski - ebook
Troje bohaterów urodzonych w oddalonych od siebie o setki kilometrów regionach Kanady wyrusza w świat w poszukiwaniu nowego życia, a także by odkryć własną tożsamość i z chęci sprawdzenia siebie. Ich drogi krzyżują się w Montrealu. Przez dziesięć lat towarzyszymy im w chwilach radości i smutku, widzimy ich odnoszących sukcesy i zmagających się z prozą życia codziennego. Obserwujemy, jak młodzi ludzie wydeptują te same ścieżki – nieświadomi łączących całą trójkę skręconych gałęzi wspólnego drzewa genealogicznego.
Tej historii nie da się opisać w kilku zdaniach. Przeplatające się wątki i przygody bohaterów tworzą piękną mozaikę życia. Wypełniają je ciekawe, nierzadko zaskakujące historie, w których smutek miesza się z humorem.
„Pełna pięknych opisów i eklektycznych postaci. (…) Wspaniale napisana, wciąga bez reszty.”
The Independent
„Dickner pobudza wyobraźnię czytelników jak mało kto.”
Le Monde
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-957030-9-6 |
Rozmiar pliku: | 942 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Anomalia magnetyczna
Moje nazwisko nie ma znaczenia.
Wszystko zaczyna się we wrześniu 1989 roku, około siódmej rano.
Śpię jeszcze, skulony w śpiworze rozłożonym na podłodze w salonie. Wokół mnie piętrzą się kartonowe pudła, zwinięte dywany, na wpół rozkręcone meble i skrzynki z narzędziami. Na ścianach nie ma już nic, tylko jasne plamy po obrazach, które wisiały tu przez długie lata.
Zza okna dobiega monotonny rytm fal rozlewających się po kamieniach.
Każda plaża ma własną sygnaturę dźwiękową, zależną od długości fali, składu podłoża, ukształtowania krajobrazu, dominujących wiatrów i poziomu wilgotności powietrza. Nie da się pomylić stłumionego pomruku Majorki z dźwięcznym turkotem prehistorycznych kamieni Grenlandii, muzyki koralowych plaż Belize z głuchym pohukiwaniem irlandzkich wybrzeży.
Szum, który słyszę dzisiaj, bardzo łatwo rozpoznać. Niski, trochę szorstki szmer, krystaliczny grzechot wulkanicznych kamieni, lekko asymetryczny powrót fali, woda bogata w plankton – to jedyny w swoim rodzaju, wyspiarski szum Aleutów.
Zrzędząc, otwieram lewe oko. Skąd dobiega ten nieprawdopodobny dźwięk? Najbliższy ocean znajduje się ponad tysiąc kilometrów stąd. Zresztą nigdy nawet nie byłem na plaży. Wyłuskuję się ze śpiwora i kuśtykam do okna. Uczepiony zasłon patrzę, jak przed naszym bungalowem zatrzymuje się śmieciarka, wydając wizg sprężonego powietrza. Od kiedy silniki naśladują szum fal?
Wątpliwa poezja przedmieść.
Dwaj śmieciarze zeskakują z wozu i ze zdumieniem przyglądają się górze worków na śmieci ułożonych na asfalcie. Pierwszy udaje, że je liczy, robiąc zatroskaną minę. Nagle ogarnia mnie niepokój: czyżbym złamał jakieś rozporządzenie władz miejskich, które określa dopuszczalną liczbę worków przypadającą na gospodarstwo domowe? Drugi śmieciarz, bardziej pragmatyczny, zaczyna po prostu zapełniać śmieciarkę. Najwyraźniej ma gdzieś liczbę worków, ich zawartość i związaną z nimi historię.
Worków jest dokładnie trzydzieści.
Kupiłem je w sklepie osiedlowym – i był to zakupowy moment, którego szybko nie zapomnę.
Stojąc w alejce z artykułami gospodarstwa domowego, zastanawiałem się, ilu worków na śmieci potrzeba, by pomieścić niezliczone pamiątki, które moja matka gromadziła od 1966 roku. Jaka pojemność odpowiada trzydziestu latom egzystencji? Broniłem się przed tymi niestosownymi obliczeniami. Niezależnie od wszelkich szacunków obawiałem się, że nie docenię życia mojej matki. Mój wybór padł na markę wyglądającą dość solidnie. Każde opakowanie zawierało dziesięć rewolucyjnych, ultraplastikowych worków na śmieci o pojemności sześćdziesięciu litrów.
Wziąłem trzy opakowania, w sumie tysiąc osiemset litrów.
Okazało się, że trzydzieści worków wystarczyło – choć czasem musiałem dopychać zawartość nogą – i teraz śmieciarze zajmują się katapultowaniem ich do otwartej paszczy śmieciarki. Co pewien czas mocne stalowe szczęki miażdżą śmieci, wydając słoniowe porykiwania. Nie ma to nic wspólnego z poetyckim chlupotem fal.
Ale cała ta historia, którą muszę opowiedzieć, zaczęła się od kompasu Nikolskiego.
^(*)
Ten stary kompas wypłynął na powierzchnię w sierpniu, dwa tygodnie po pogrzebie.
Wyczerpała mnie długotrwała agonia matki. Tuż po pierwszej diagnozie moje życie zamieniło się w sztafetę. Dniem i nocą kursowałem między domem, pracą a szpitalem. Nie spałem, coraz mniej jadłem i schudłem prawie pięć kilo. Tak jakbym to ja walczył z przerzutami – ale zmyłka nie była możliwa: matka zmarła po siedmiu miesiącach, zostawiając mi na barkach cały świat.
Byłem wykończony i skołowany, ale w żadnym wypadku nie mogłem się poddać. Gdy tylko załatwiłem papierkową robotę, wziąłem się za ostatnie wielkie porządki.
Przypominałem surwiwalowca, który schronił się w piwnicy z trzydziestoma workami na śmieci, solidnym zapasem kanapek z szynką, kilkoma litrami zimnego soku pomarańczowego i cichym radyjkiem. Dałem sobie tydzień na unicestwienie pięciu dekad istnienia, pięciu wypełnionych bzdetami szaf uginających się pod własnym ciężarem.
Tego typu porządki mogą wydawać się czymś ponurym i noszącym znamiona odwetu. Dobrze mnie zrozumcie: nagle zostałem na świecie sam, bez przyjaciół i rodziny, trawiony pilną potrzebą dalszego życia. Należało pozbyć się balastu. Atakowałem więc szafy z zimną krwią archeologa, dzieląc pamiątki na mniej lub bardziej logiczne kategorie:
● pudełko po cygaretkach wypełnione muszelkami
● cztery stosiki wycinków prasowych o amerykańskich radarach na Alasce
● stary aparat Instamatic 104
● ponad trzysta zdjęć zrobionych wyżej wymienionym aparatem Instamatic 104
● kilka obficie opatrzonych notatkami powieści w formacie kieszonkowym
● garść taniej biżuterii
● różowe przydymione okulary w stylu Janis Joplin.
I tak dalej.
Przeżywałem wstrząsające podróże w czasie: im głębiej grzęzłem w szafach, z tym większym trudem rozpoznawałem własną matkę. Te zakurzone przedmioty należały do odległego życia i świadczyły o istnieniu kobiety, której nigdy wcześniej nie spotkałem. Ich ciężar, ich faktura i zapach przenikały do mojego umysłu i zakłócały własne wspomnienia.
Moja matka sprowadzała się teraz do stosu rozsypanych artefaktów śmierdzących kulkami antymolowymi. Irytował mnie taki obrót zdarzeń. To, co miało być zwykłym sprzątaniem, zmieniało się stopniowo w próbę inicjacyjną. Niecierpliwie wyobrażałem sobie moment, w którym dotykam dna tych szaf, ale ich zawartość wydawała się niewyczerpana.
I właśnie wtedy znalazłem spory stosik sekretnych dzienników – piętnaście zeszytów w miękkich okładkach, wypełnionych telegraficzną prozą. Poczułem przypływ nadziei. Może te dzienniki pozwolą mi skompletować rozrzucone elementy puzzli?
Poukładałem zeszyty w porządku chronologicznym. Pierwszy wpis pochodził z 12 czerwca 1966 roku.
Matka wyruszyła do Vancouver w wieku dziewiętnastu lat, przekonana, że zerwanie kontaktów z rodziną mierzy się w kilometrach, a w jej przypadku jest warte przemierzenia całego kontynentu. Uciekła 25 czerwca o świcie w towarzystwie hipisa o imieniu Dauphin. Dzielili się kosztami paliwa, miejscem za kierownicą i długimi sztachnięciami z małych i zrolowanych cienko jak wykałaczki jointów. Gdy matka akurat nie prowadziła, zapisywała coś w notatniku. Jej pismo, początkowo czyste i staranne, pod wpływem THC szybko zaczyna się zwijać i rozwijać, kreślić fale i ślimaki.
Na początku drugiego zeszytu matka budzi się sama na Water Street, nie będąc w stanie wybełkotać słowa po angielsku. Z notesem w dłoni postanowiła, że będzie się porozumiewać ideogramami: przeplatała rysunki i gesty. W jakimś parku spotkała paczkę studentów akademii sztuk pięknych, którzy składali origami – mikroskopijne płaszczki z papieru w psychodeliczne wzory. Zaprosili ją do przepełnionego mieszkania, do salonu z mnóstwem poduszek, i zaproponowali jedną trzecią łóżka, na którym spały już dwie inne dziewczyny. Co wieczór tuliły się do siebie pod kołdrą i paliły skręty, rozmawiając o buddyzmie.
Matka przysięgała, że nigdy nie wróci na Wschodnie Wybrzeże.
Pierwsze tygodnie w Vancouver opisuje z ogromną liczbą szczegółów, jednak ciąg dalszy wędrówki oddaje coraz bardziej oszczędnie – najwyraźniej wymogi koczowniczego trybu życia wzięły górę nad wymogami narracji. Nigdy nie została w jednym miejscu dłużej niż cztery miesiące, coś wiecznie gnało ją do Victorii, Prince Rupert, San Francisco, Seattle, Juneau i do tysiąca innych miejsc, których nazwy nie zawsze chciało jej się uwieczniać. Zarabiała na jedzenie, chwytając się wszelkich dostępnych, czasami żałosnych sposobów: oferowała przechodniom wiersze Richarda Brautigana, sprzedawała turystom pocztówki, sprzątała pokoje w motelach, kradła w supermarketach.
Jej przygoda trwała pięć lat. W czerwcu 1970 roku stanęliśmy na Dworcu Centralnym w Vancouver z dwoma ogromnymi, wypełnionymi po brzegi wojskowymi workami. Matka kupiła bilet na pociąg do Montrealu i przemierzyliśmy kontynent w przeciwnym kierunku: ona skulona na siedzeniu w przedziale pociągu, ja – wtulony w odmęty jej macicy, niewidzialny przecinek w nienapisanej jeszcze powieści.
Po powrocie pospiesznie pogodziła się z moimi dziadkami – celem tego strategicznego rozejmu było otrzymanie gwarancji bankowej niezbędnej do kupna domu. Jakiś czas później została właścicielką bungalowu w Saint-Isidore Junction, o dwa kroki od Châteauguay, w strefie, którą później włączono do południowych przedmieść Montrealu, ale wtedy to miejsce odznaczało się jeszcze wiejskim urokiem – stare domy, pola leżące odłogiem i imponująca populacja jeżozwierzy.
Obciążona hipoteką matka musiała podjąć stałą pracę w biurze podróży w Châteauguay. Posada ta – cóż za paradoks! – ostatecznie położyła kres jej wędrownej młodości, a co za tym idzie, serii tych sekretnych dzienników.
Ostatni zeszyt kończył się niedatowaną stroną, zapisaną około 1971 roku. Zamknąłem go, zamyślony. Wśród wszystkich przemilczeń nadających rytm prozie mojej matki najwymowniejszy był Jonas Doucet.
Jedyną pozostałością po tym znikającym ojcu jest plik pocztówek zapełnionych nieczytelnym pismem – ostatnia z nich pochodzi z lata 1975 roku. Często próbowałem rozgryźć tajemnicę jego korespondencji, ale nie mogłem nic zrozumieć z tych wszystkich hieroglifów. Nieco więcej mówiły pocztowe pieczątki, kamienie milowe trajektorii, która zaczyna się na południu Alaski, ciągnie w górę, w kierunku Jukonu, następnie w dół, do Anchorage, i kończy na Aleutach – a dokładnie w bazie wojskowej, gdzie ojciec znalazł pracę. Pod plikiem pocztówek leżały pognieciona paczuszka i list od Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych.
Z listu nie dowiedziałem się niczego nowego. Za to paczuszka oświetliła ciemne rowy mojej pamięci: dziś mocno spłaszczona, zawierała dawniej busolę, którą Jonas wysłał mi na urodziny. Ta busola przypomina mi się teraz z zadziwiającą precyzją. Jak mogłem o niej zapomnieć? Jedyny namacalny dowód na istnienie ojca był Gwiazdą Polarną mojego dzieciństwa, chwalebnym przyrządem, z którym przemierzyłem w wyobraźni tysiące oceanów! Pod jaką górą rupieci spoczywał teraz?
Zacząłem gorączkowo przeszukiwać wszystkie kąty bungalowu, opróżniać szuflady i szafki, zaglądać za komody i pod dywany, wczołgiwać się do najciemniejszych kątów. Znalazłem busolę o trzeciej nad ranem, była wciśnięta między akwariowego nurka a jaskrawozieloną zabawkową śmieciarkę na dnie pudła ustawionego na dwóch belkach na strychu.
Upływ czasu nie poprawił wyglądu tego nędznego gadżetu za pięć dolców, kupionego prawdopodobnie przy kasie w jakimś sklepie z narzędziami w Anchorage. Na szczęście długie przebywanie w sąsiedztwie metalowych zabawek nie rozmagnetyzowało igły, która nadal uparcie, choć słabo, wskazywała północ (lub to, co się nią zdawało).
Nie była to busola w całym tego słowa znaczeniu, raczej miniaturowy żeglarski kompas, złożony z plastikowej przezroczystej kuli wypełnionej jasnym płynem, w którym pływała druga kula, namagnetyzowana i ozdobiona podziałką. Jedna kula umieszczona w drugiej, na wzór maleńkiej matrioszki, zapewniała stabilność żyroskopową nawet podczas największych sztormów: niezależnie od siły fal kompas zawsze wskazywał odpowiedni kierunek i horyzont.
Zasnąłem na strychu, z głową wciśniętą w chmurę różowej wełny mineralnej, z kompasem ułożonym na czole.
Na pierwszy rzut oka ten stary kompas wydaje się całkowicie banalny, taki sam jak wszystkie inne kompasy. Gdy się jednak dokładnie przyjrzeć, widać, że tak do końca nie wskazuje północy. Są osoby, które twierdzą, że mają zawsze precyzyjną świadomość tego kierunku. Ja jestem taki jak większość: potrzebuję punktu odniesienia. Gdy na przykład siadam za ladą w księgarni, wiem, że północ magnetyczna znajduje się cztery tysiące dwieście trzydzieści osiem kilometrów w linii prostej za półką z książkami z serii o przygodach Boba Morane’a – co w rzeczywistości odpowiada położeniu skalistej Wyspy Ellefa Ringnesa, zagubionej pośród licznych Wysp Królowej Elżbiety.
Jednak zamiast wskazywać kierunek półki z Bobami Morane’ami, mój kompas wskazuje półtora metra na lewo – na sam środek drzwi wejściowych.
Owszem, zdarza się, że pole magnetyczne Ziemi podlega różnym lokalnym odchyleniom i północ nie zawsze wydaje się całkiem na swoim miejscu. Liczne mogą być przyczyny tego typu anomalii: złoże żelaza w piwnicy, rury w łazience sąsiada mieszkającego piętro wyżej, wrak transatlantyku zakopany pod asfaltem ulicy Saint-Laurent. Niestety, żadna z tych teorii tutaj się nie sprawdza, ponieważ mój kompas wskazuje kierunek na lewo od północy niezależnie od miejsca, w którym na niego patrzę. To stwierdzenie pociąga za sobą męczące pytania:
● Jaka jest przyczyna tej anomalii magnetycznej?
● Co (do diabła) wskazuje ten kompas?
Zdrowy rozsądek sugerowałby, że główną przyczyną lokalnej anomalii pola magnetycznego jest moja wyobraźnia, lepiej zatem wziąć się za porządki, zamiast bujać w obłokach. Jednakże anomalie są jak obsesja: wszelkie próby oporu okazują się bezskuteczne.
Pamiętałem niewyraźnie lekcje geografii, deklinację magnetyczną, zwrotnik Raka i Gwiazdę Polarną. Nadszedł czas, by wykorzystać tę zapomnianą wiedzę. Uzbrojony w stos geograficznych książek i w zestaw map o różnych skalach, postanowiłem ustalić, co dokładnie wskazuje mój kompas.
Po żmudnych obliczeniach wyszło mi odchylenie o trzydzieści cztery stopnie na zachód od magnetycznej północy. Przesuwając się w tym kierunku, przecinamy Wyspę Montrealu, Abitibi-Témiscamingue, Ontario, prowincje preriowe, Kolumbię Brytyjską, Archipelag Aleksandra, południowy skraj Alaski, kawałek północnego Pacyfiku i Aleuty, aż ostatecznie docieramy do wyspy Umnak – a dokładniej do Nikolskiego – mikroskopijnej osady zamieszkanej przez trzydzieści sześć osób, pięć tysięcy owiec i nieokreśloną liczbę psów. Można było zatem wydedukować, że kompas wskazywał na Nikolskiego, i ta odpowiedź w pełni mnie satysfakcjonowała, choć miała tę wadę, że raczej zaciemniała całą kwestię, zamiast ją objaśnić.
Wszystko nie może być doskonałe.
Czasem jakiś klient pyta mnie, co to za dziwny talizman noszę na szyi.
– Kompas Nikolskiego – odpowiadam.
Klient uśmiecha się wtedy, nic nie rozumiejąc, i uprzejmie zmienia temat. Pyta mnie na przykład, gdzie stoją książki z serii o Bobie Moranie.
Może należałoby uściślić, że nie pracuję w instytucie geografii ani w sklepie z globusami?
Otóż S.W. Gam Inc. to firma zajmująca się wyłącznie skupem, wyceną i odsprzedażą książek z drugiej ręki. Taki antykwariat. Pani Dubeau, moja szanowna szefowa, zatrudniła mnie jesienią w czternastym roku mojego życia. Zarabiałem wówczas nędzną sumę dwóch i pół dolara na godzinę i chętnie godziłem się na taką pensję, by królować wśród wszystkich tych książek i odpowiadać tylko za ich czytanie.
Pracuję tu już od czterech lat i ten okres zdaje mi się znacznie dłuższy, niż jest w rzeczywistości. W tym czasie rzuciłem naukę, zmarła moja matka, a nieliczni przyjaciele z dzieciństwa wyparowali. Jeden z nich zwiał do Ameryki Środkowej swoim starym chryslerem i ślad po nim zaginął. Drugi studiuje biologię mórz na norweskiej uczelni. Nie mam od niego żadnych wieści. Cała reszta po prostu zniknęła, porwana przez nurt życia.
A ja nadal siedzę za ladą księgarni, skąd mam na szczęście wspaniały widok na ulicę Saint-Laurent.
Moja praca przypomina bardziej powołanie niż normalną ścieżkę kariery zawodowej. Cisza skłania do zatopienia się w medytacji, pensja wymusza śluby ubóstwa, moje narzędzia pracy cechuje zaś klasztorny minimalizm. Nie ma tu najnowszej elektronicznej kasy fiskalnej, wszystkie ceny są obliczane ręcznie – stare, dobre słupki, gryzmolone na pierwszym lepszym kawałku papieru. Nie ma też elektronicznego katalogu książek: to ja tu jestem komputerem i muszę znać odpowiedź na każde pytanie, choćby na takie, gdzie ostatnio widziałem przekład Włóczęgów Dharmy na esperanto. (Odpowiedź: za rurami umywalki w toalecie). Ta robota tylko pozornie jest prosta: księgarnia S.W. Gam to jeden z tych zakątków Kosmosu, gdzie człowiek już dawno stracił kontrolę nad materią. Każdy regał dźwiga trzy rzędy książek, a podłogę zasłaniają sterty kartonów, między którymi wiją się wąskie ścieżki, wytyczone, by umożliwić klientom cyrkulację. Wykorzystano każde, nawet najmniejsze wolne miejsce: pod ekspresem do kawy, między regałami a ścianą, za spłuczką toalety, pod schodami, w zakurzonej ciasnocie poddasza. Nasz system klasyfikowania zbiorów jest pełen mikroklimatów, niewidocznych granic, warstw, składowisk, niechlujnych piekiełek, rozległych równin bez punktów orientacyjnych – ta złożona kartografia bazuje głównie na pamięci wzrokowej, bez tej cechy nikt dłużej nie zagrzeje miejsca w tym zawodzie.
Ale praca tutaj wymaga jeszcze czegoś więcej niż dobrego wzroku i w miarę sprawnej pamięci. Ważne jest, by wyrobić sobie szczególny sposób pojmowania czasu. Chodzi o to, że – jak by to ująć? – różne awatary naszego antykwariatu współistnieją jednocześnie w rozmaitych epokach, oddzielone cienkimi elipsami.
Ten opis bez wątpienia wymaga objaśnień.
Każda książka, która tutaj trafia, może spotkać swojego przyszłego czytelnika w różnych momentach dziejów sklepu, zarówno w przyszłości, jak i w przeszłości. Segregując nową dostawę, pani Dubeau zagląda bez przerwy do swojej Encyklopedii Lavoisiera – trzydziestu zeszytów, w których spisuje specjalne zamówienia klientów, począwszy od 1971 roku, i sprawdza, czy ktoś z nich dziesięć lat temu nie pragnął jednego ze świeżo przyjętych dzieł.
Od czasu do czasu z triumfującym uśmiechem chwyta za telefon.
– Pan Tremblay? Mówi Andrée Dubeau z księgarni S.W. Gam. Mam świetną wiadomość, otrzymaliśmy Historię wielorybnictwa w Fairbanks w osiemnastym wieku!
Po drugiej stronie pan Tremblay dostaje gęsiej skórki. Oto nagle wraca do niego obraz gór lodowych, które nagminnie śniły mu się w czasie upałów w 1987 roku.
– Zaraz będę – mamrocze rozgorączkowany, jak gdyby ktoś przypomniał mu o ważnym spotkaniu.
Pani Dubeau odhacza zamówienie i zamyka Encyklopedię Lavoisiera. Misja zakończona. Za każdym razem, gdy kartkuję te grube zeszyty, mam dreszcze. Żadne dzieło nie oddaje lepiej mijającego czasu: część klientów, których nazwiska widnieją na tych stronicach, od lat już nie żyje, niektórzy całkiem stracili zainteresowanie książkami, a jeszcze inni wyemigrowali do Azji, nie zostawiwszy adresu – i wielu z nich nigdy nie odnajdzie książki, której szukali.
Zastanawiam się czasem, czy istnieje gdzieś Encyklopedia Lavoisiera naszych pragnień – wyczerpujący spis najskromniejszych nawet marzeń, najdrobniejszych aspiracji, gdzie nic nie zostało skreślone ani wymyślone, a nieustanne zmiany odnotowywane są na bieżąco, raz na górze, raz na dole, niczym winda łącząca różne piętra naszej egzystencji.
Nasza księgarnia jest, krótko mówiąc, światem w stu procentach złożonym z książek i rządzonym przez książki – i wydawało mi się czymś naturalnym, że całkowicie się z nim stopię, że poświęcę własny los tysiącom losów należycie ułożonym na setkach półek.
Zarzuca mi się czasem brak ambicji. Może po prostu jestem dotknięty lekką anomalią magnetyczną?
^(*)
Docieramy już prawie do końca tego prologu. Potrzebowałem dwóch tygodni, żeby zapełnić trzydzieści worków na śmieci, tych samych, które dziś rano śmieciarze wrzucają do ciężarówki. Tysiąc osiemset litrów szpargałów w ultraplastikowym opakowaniu, trzydzieści lat życia. Zachowałem tylko ścisłe minimum: kilka pudełek z pamiątkami, meble, moje przedmioty osobiste. Wystawiłem bungalow na sprzedaż, dwaj potencjalni kupcy sprawiają wrażenie poważnie zainteresowanych. Sprawa powinna być sfinalizowana za jakiś tydzień.
Będę już wtedy gdzie indziej, w swoim nowym mieszkaniu w dzielnicy Petite Italie, z widokiem na pomnik starego Dantego Alighieri.
Śmieciarze skończyli robotę i ocierają pot z czoła, nie zdając sobie sprawy z historii, której stali się częścią przed chwilą. Patrzę, jak śmieciarka bez wysiłku przeżuwa worki i połyka to, co zostało po mojej matce.
To koniec pewnej epoki – staję na dziewiczej ziemi, pozbawiony punktów orientacyjnych. Nerwowo rozglądam się wokół. Kompas Nikolski leży na podłodze obok śpiwora i nadal wskazuje trzydzieści cztery stopnie na zachód od północy. Zawieszam go na szyi, na wiśniowym sznurku. Śmieciarka odjeżdża. Na jej miejscu parkuje ciężarówka firmy przeprowadzkowej.
Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku
na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –
do czytania i dobrej prozy zagranicznej.
Pauza specjalizuje się w literaturze z wyższej półki,
która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.
Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki
z całego świata, ale też mocne debiuty literackie.
Nikolski to dwudziesta druga książka
Wydawnictwa Pauza.
Wcześniej ukazały się:
2018
Legenda o samobójstwie – David Vann
Pierwszy bandzior – Miranda July
Nasz chłopak – Daniel Magariel
Historia przemocy – Edouard Louis
Tirza – Arnon Grunberg
2019
Pasujesz tu najlepiej – Miranda July
O zmierzchu – Therese Bohman
Piękna młoda żona – Tommy Wieringa
Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug
Floryda – Lauren Groff
Przyjaciel – Sigrid Nunez
Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall
Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh
Brud – David Vann
Koniec z Eddym – Edouard Louis
2020
Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz
Linia – Elise Karlsson
Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry
Ta druga – Therese Bohman
Dorośli – Marie Aubert
Turbulencje – David Szalay