Nina i Józef. Sceny z życia, które minęło - ebook
Nina i Józef. Sceny z życia, które minęło - ebook
Portret najbardziej kontrowersyjnej pary PRL.
Nina Andrycz i Józef Cyrankiewicz. Królowa polskiej sceny i najdłużej urzędujący premier PRL. Ich ślub w 1947 roku był sensacją, nigdy wcześniej nie było w Polsce takiego mariażu aktorki i polityka. Zamieszkali w luksusowym apartamencie przy słynnej alei Róż 8. Krążyły o nich legendy. Ona nie chciała mieć dzieci. On zdradzał ją na potęgę. Rozwiedli się w 1968 roku. On zmarł w 1989, w roku upadku PRL, ona – w roku 2014 w wieku 102 lat.
Z jakich pochodzili rodzin? Jakie były koleje ich losu? Kto był największą miłością Niny? Co sprawiło, że Józef, syn endeka, stał się socjalistą? Dlaczego ich małżeństwo nie przetrwało? Ile prawdy jest w legendach i anegdotach o kaprysach aktorki?
Wnikliwa biografia autorstwa Liliany Śnieg-Czaplewskiej to frapująca opowieść o Ninie i Józefie, a także o czasach, w jakich żyli.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8338-748-2 |
Rozmiar pliku: | 9,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nina. I ja w jej życiu
Najpierw miała być książka tylko o Ninie. Znałam ją długo, choć w późniejszych latach życia, a kiedy zrobiła ze mnie wykonawczynię swej ostatniej woli, pozostałam w strefie jej aury na dobre. Z talentem ubarwiała i zmyślała, zacierając granice między prawdą a fantazją. Może nie chodzi o zagadnienia najwyższej wagi, a zwykłe, ludzkie sprawy, ale chciałam się dowiedzieć:
Czy wiedziała o istnieniu nieślubnej córki męża?
Czy to możliwe, że uciekła z przyjęcia u Stalina na Kremlu, aby zagrać w Teatrze Polskim w Warszawie?
Czy chciała zniszczyć młodszą aktorkę tylko dlatego, że była do niej podobna?
Czy poznała przyczyny tragicznej śmierci swojego szwagra?
Czy warto było sfałszować datę urodzin, aby całe życie potem kłamać i kręcić?
O kim, o czym, po co i dla kogo jest ta książka?
Pytań do samej Niny byłoby znacznie więcej, ale szybko się okazało, że Józef Cyrankiewicz, szanowny małżonek, najmłodszy i najdłużej urzędujący premier w strefie bezpośrednich wpływów Stalina, wbrew temu, co deklarowała, był bardzo dla niej ważny… formalnie, emocjonalnie, ambicjonalnie i pod każdym innym względem. Dla niego więc musiało się znaleźć miejsce w książce, i to na zasadach partnerskich; inaczej byłaby ułomna. Stało się to jednak dopiero po „przyspieszonym kursie historii XX wieku”, w którym ważną rolę odegrała lektura książek _Grypsy z Konzentrationslager Auschwitz Józefa Cyrankiewicza i Stanisława Kłodzińskiego_ w opracowaniu prof. Ireny Paczyńskiej, _Oświęcim walczący_ Józefa Garlińskiego (więzień Auschwitz nr 121421), _Rotmistrz Pilecki. Ochotnik do Auschwitz_ dr. Adama Cyry oraz ponad tysiąca stron dokumentów z najważniejszych archiwów. Dopiero wtedy, gdy zyskałam pewność, że posądzanie Cyrankiewicza o haniebne czyny, które od pewnego czasu mu się przypisuje, to podłość i oszczerstwo.
Miałam szczęście. Mogłam dotrzeć do więźniów Auschwitz, na przykład Zbigniewa Kączkowskiego – w obozie pod nazwiskiem Kaczanowski (nr obozowy 15727) – który nie dał złego słowa powiedzieć o Cyrankiewiczu, a znał go z sąsiedniego bloku w Auschwitz: „Historia obozowa Cyrankiewicza i poobozowa to dwie różne karty”. Prawda. Czas po wojnie to polityka, a politycy są zawsze przed wyborami albo po wyborach, co utrudnia im… wybór.
Zbigniew Kączkowski, profesor nauk technicznych, specjalista teorii instrukcji inżynierskich, zmarł 27 listopada 2018 roku. Ignacy Golik (nr obozowy 9898) przez całe życie był dziennikarzem. Z Cyrankiewiczem stykał się w obozie wielokrotnie, pracował w esesmańskim szpitalu. Ignacy Golik obchodził setne urodziny 19 stycznia 2022 roku, telefoniczne życzenia odbierała żona Ewa. Zmarł 31 sierpnia 2022.
Miałam też zaszczyt w 1999 roku przeprowadzić wywiad z Janem Kozielewskim, którego świat zna jako Jana Karskiego. Nie przyszło mi do głowy, aby pytać o Józefa Cyrankiewicza, bo magazyn dla pań wolał „samo życie”. Profesor sam z siebie w serdecznych słowach nawiązał do tej ważnej w jego życiu persony i ich przyjaźni, do kluczowej roli „Józka” w wyrwaniu go z rąk Gestapo.
Karski był jednym z niewielu ludzi, którzy nie mieli pretensji do czołowego polityka PRL o uczestnictwo w „budowie socjalizmu”; uważał, że przed wojną Cyrankiewicz był „najzdolniejszym politykiem młodego pokolenia” w Polsce, a po wojnie bez niego byłoby o wiele gorzej.
Cyrankiewiczowie i Andryczowie.
Obie rodziny barwne i liczne, ale to już czwarte pokolenie… Tylko drzewo genealogiczne pomóc może.
W trakcie archiwalnych poszukiwań wyłaniali się nowi bohaterowie, a zwłaszcza – dzięki panu Józefowi – bohaterki. Zrobiło się barwnie i tłoczno.
W miarę jak wydłużała się lista dramatis personae, rodziły się wątpliwości i pytania dotyczące również pana Józefa.
Skoro kochał jedną Munkównę, dlaczego ożenił się z drugą? To pierwsze małżeństwo popsuło mu wizerunek, nawet jeśli było podyktowane względami humanitarnymi.
Co kryje się za tym, że tkwił ponad dwadzieścia lat w kiepskim związku, skoro tęsknił za pełną rodziną?
Dla kogo porzucił Ninę i dlaczego nigdy nie stał się wzorem wierności?
Przez lata unikał mówienia o obozowych przeżyciach, „złożenia relacji”, czym ułatwiał szkalującym ich proceder.
Nie jestem historykiem, tylko dziennikarką, która stara się być dociekliwa. Mam jedną ambicję: pisać prawdę, nawet jeśli trzeba zedrzeć miłą dla oka pozłotę.
Jestem przeszczęśliwa, że zdążyłam porozmawiać z prof. Zbigniewem Kączkowskim, Stanisławem Kłodzińskim jr., Mieciem Gajdą, Jerzym Sobolewskim – brygadzistą z Teatru Polskiego, Stanisławem Mikulskim, Danutą Szaflarską, prof. Jerzym Borejszą jr., Haliną Grzecznarowską-Szpilmanową, prof. Witoldem Kieżunem, Zofią Czerwińską, Lucyną Tychową, Kazimierą Utratą, Józefem Tejchmą, Jerzym Esdenem-Tempskim z Solca, Mariuszem Chwedczukiem, Wiesławą Mazurkiewicz, Wacławą Grudzińską, Stanisławem M. Jankowskim, Romualdem Szejdem, Kirą Gałczyńską, Ignacym Golikiem, Asją Łamtiuginą i Maciejem Prusem– świadkami historii, których nie ma już dziś wśród żywych.
Dziękuję wszystkim, którzy wystąpili w książce, bo to znaczy, że poświęcili mi swój cenny czas, czyli życie. Za bezgraniczną cierpliwość chciałabym szczególnie podziękować dr. Adamowi Cyrze, Annie Boskiej, Andrzejowi Kurzowi i Olenie Leonenko-Głowackiej.
Nie wiem, czy Nina, nad sympatią do której ładnych parę lat pracowałam, aż stała się bliskim mi człowiekiem, byłaby z tej książki zadowolona. Wiele razy zadawałam sobie pytanie: „Czy mam prawo ujawnić to, opisać tamto?”, choć jej koledzy aktorzy płci obojga wcale się tak nie certolili. Niewykluczone, że duch Niny będzie mnie nawiedzał z pretensjami… Przypomnę mu wtedy, że zawsze chciała, by o niej pamiętano, co nieraz słyszałam z jej ust: „Nieważne dobrze czy źle, ważne, żeby prawdziwie”. No i ten słynny warunek „nazwiska nie przekręcać”, choć w przypadku jej dwusylabowego o przekręcenie trudno.
A Józef? Poradzi sobie, lista plusów jest dłuższa niż minusów. Nawet jeśli, jak powiedział klasyk, niektóre plusy są ujemne.1. Gdy ktoś żyje tak długo, umiera samotny
Nina jest jak łącznik między epokami. Jej młodzieńcze oczy oglądały artystów święcących triumfy w XIX wieku, ona sama dożyje wieku XXI, do końca świadoma, ciekawa świata.
Nie znosi słowa „starość”, tępi je na każdym kroku. Odrzuca propozycję zagrania w dramacie Różewicza _Stara kobieta wysiaduje_, bo „co to za tytuł?”, choć akurat bardzo tęskni za graniem. Nawet w _Krzesłach_ Ionesco jej postać, którą współtwórca teatru absurdu nazwał „Stara”, w programach teatralnych widnieje jako „Ona”. „On” to Ignacy Gogolewski. Nawiasem mówiąc, Nina ma wtedy 83 lata, jej partner 19 lat mniej…
Jak całe jej straszliwie skrzywdzone przez los pokolenie przeżyje dwie wojny światowe – największe katastrofy XX wieku. A potem? Na jej oczach wiek pary i elektryczności przeobrazi się w świat układów scalonych i światłowodów, dziury ozonowej i ocieplenia klimatu. Kosmos też jakby się zbliżył. In statu nascendi wszystko i zawsze… Znikają furmanki, saturatory, trolejbusy, pojawiają się, a potem znikają budki telefoniczne. Na dobre i złe wielka czwórka GAFA (Google, Apple, Facebook, Amazon) rewolucjonizuje świat. Nina każe sobie pokazać na laptopie, jak działa internet, docenia zalety telefonii komórkowej, choć jej nie potrzebuje. Damie komórka nie jest potrzebna, tylko ktoś z komórką; prawo jazdy też nie, dama jest wożona.
Samotność dębu w brzozowym młodniku
W ostatnich latach zdaje sobie sprawę z coraz większej bolesnej pustki. Nie ma Aleksandra (Węgierki), Józefa (Cyrankiewicza), Igora (Przegrodzkiego)… Imponującego wiedzą Roberta (Waltera). Miłego sercu, choć nie dość, Łukasza (Łukaszewicza) i nielubianej Ireny (Eichlerówny). „Co z tego, że umarła. Ja żyję…” – miała powiedzieć w 1990 roku na wieść, że odeszła jej tylko cztery lata starsza koleżanka i konkurentka po fachu. Jakby ktoś nie wiedział: mistrz Aleksander, zwany Alem – największa miłość; Józef to niekochany, choć szanowany i podziwiany mąż. Igor – kolega z teatru, wielbiciel teoretyczny, kobiet nie preferujący. Robert – teozof, mason i astrolog, mistrz z Komorowa, choć sam umarł przedwcześnie w 1981 roku, przepowiedział dokładną datę śmierci Niny. Pomylił się tylko o miesiąc… na niekorzyść śmierci.
Znikło mnóstwo osób, które wiedziały, pamiętały, kojarzyły, kim była. Podziwiały ją albo nie znosiły jej gry aktorskiej. Ale były.
Ktoś, kto żyje tak długo jak ona, odchodzi w samotności. Nie ma rówieśników. Znajomych, apologetów, wrogów, wielbicieli, idoli. Wszak z powojennych ludzi pióra i pędzla znała osobiście prawie wszystkich wielkich, od Tuwima (nawet wiersz dla niej napisał), przez Samozwaniec, Morstina, Kossaków, Abramowa-Newerlego, po Adama Mauersbergera, świetnego interlokutora, i innych. Potem trwa już bez tych, którzy podziwiali ją, i tych, których podziwiała ona, z daleka albo bliska.
Z daleka podziwia Polę Negri i Marlenę Dietrich (tę ostatnią poznaje osobiście w Warszawie, po jej koncercie w Kongresowej ucinają sobie pogawędkę).
Nina podziwia i ceni Marię Przybyłko-Potocką. Jej wizytówkę z serdecznościami przechowuje jak talizman. Pani Maria miała do niej matczyny stosunek, na scenie zresztą też zagrały matkę i córkę, George Sand i Solange, w cieszącym się powodzeniem _Lecie w Nohant_ Iwaszkiewicza. Nina miała wtedy 26 lat, Przybyłko-Potocka – 63. Ta ukochana Arnolda Szyfmana, z inspiracji i przy pomocy której powstał Teatr Polski w Warszawie, zginęła osiem lat później podczas powstania warszawskiego; została pochowana na śródmiejskim podwórku we wspólnej mogile z powstańcami; o jej śmierci i ekshumacji Nina dowiedziała się po wojnie. Zdążyła wziąć udział w jej „docelowym” pochówku na Powązkach.
Wszystko białe
W codziennym słowniku używa dziewiętnastowiecznych pojęć, kontynuuje obyczaje, przywiązuje się do przedmiotów sprzed lat, nawet jeśli ich nie potrzebuje, o ludziach pracujących w szeroko pojętych usługach mówi nie inaczej jak „służba”. W mowie potocznej jeszcze ujdzie, w końcu nawet minister po łacinie znaczy „sługa”, ale gdy w eleganckim spa dr Ireny Eris na Wzgórzach Dylewskich w sierpniu 2012 wpisuje do księgi pamiątkowej „dziękuję służbie za dobrą obsługę”, chcę się pod ziemię zapaść. „Pani Nino, ci młodzi sympatyczni ludzie w recepcji, w jadalni, co przywożą pani do pokoju śniadania i kolacje, tak że się tylko na obiad pani fatyguje, to naprawdę służba?” A Nina przytomnie: „Przecież ten, co obsługuje, to usługuje, więc służy…”. I koniec dyskusji.
Nie życzy sobie pralki w domu i do końca jej nie ma. Zbędna, przeszkadza, szumi, czuć mydliny, nie pasuje do mieszkania. Od czego są pralnie i magle? Pierze się na mieście, ktoś zanosi, ktoś odbiera i przynosi do domu wykrochmalone, pachnące świeżością (ciekawe, że Andrzej Łapicki, kolega aktor, dyrektor Polskiego – jak Nina urodzony 11 listopada, tylko 12 lat później – również nie uznawał pralki w mieszkaniu).
Nie zgadza się na usunięcie z małej kuchni wielkiej wagi lekarskiej z przesuwanym ołowianym wskaźnikiem, jaką najstarsi Polacy pamiętają z przychodni w PRL.
– Może by ją tak na złom? – pytam nieostrożnie.
– Nic z tych rzeczy!
Waga przetrwała.
W szufladach najbrzydszej toaletki świata, wśród „antycznych” kosmetyków, po latach wiernej służby spoczywają dwie królicze łapki różowawe od pudru. A może zajęcze? Nie rozróżniam, kiedyś na pewno kicały po trawie. Służą do przywracania rumieńców i delikatnego masażu. Choć Nina od dawna woli puder w kamieniu, łapek nie pozwala tknąć. Choć mole już same sobie na to pozwoliły.
Nigdy nie nauczyła się na śniadanie robić sobie kawy z mlekiem tak, aby nie wychodziły niezjadliwe kluchy. Mleko było z proszku, kawa też, ale Artystka nie potrafiła zapamiętać, że woda do mleka ma być chłodna. Niepospolite z pewnością talenty ujawniały się wszędzie, tylko nie w kuchni. Gdy akurat nie było nikogo do pomocy, piła kleistą paćkę pachnącą kawą. Nagminnie myliły się jej równo ustawione na półce słoiki z ryżem, cukrem, solą, mlekiem w proszku, bo przecież to „wszystko białe”! Wtedy było jeszcze zabawniej, kawa z surowym ryżem to jej autorski wynalazek. W zlewozmywaku lądowała filiżanka z niedopitą brązowawą breją, a ja, wpadając po południu, nie mogłam się powstrzymać od komentarza: „Pani Nino, widzę, że znów dziś na śniadanie była kawka pyszności…” i obie się śmiałyśmy. W końcu to Nina wymyśliła powiedzenie „kobiety umierają w kuchni”, choć zjeść dobrze lubiła. Nigdy się nie odchudza, „bo nie musi”, podkreśla z przytykiem. Jej recepta to jedzenie świeże, proste, w niewielkich porcjach, czego pilnowała skutecznie. Powtarza: „Żet pe, żet pe” (jak ktoś nie wie: „żryj połowę”). I mówi z naciskiem: „Ilość jest najważniejsza”.
Ma prawo do takich uwag. Do końca swych dni ma wąską talię.
Królowa Polski
W sytuacjach życiowej prozy daje sobie radę, z wdziękiem scedowując obowiązki na innych. To naturalne, że ktoś załatwia prozaiczne sprawy w administracji, nudne pocztowe, bankowe, męczące sklepowe. Za nią stoi w kolejkach, pisze, a nawet wysyła listy (tak, tak, kiedyś były naprawdę okropne kolejki na poczcie). I przez lata znajdowała chętnych pomocników. Raz minęłam w drzwiach starszego sympatycznego pana, który przychodził regularnie. „To pan Jan Klimek, radiowiec esperantysta”. Coś mu dyktowała, on pisał, potem szedł na pocztę i wysyłał. Halina Klimkowa potwierdziła, że mąż emeryt lubił te wizyty. Nina była interesująca, czasem dostawał zaproszenia do teatru, a potem mówił, jak mu się podobało.
Na początku małżeństwa z premierem Nina ma sekretarkę, w kalendarzu znajduję nazwisko: Janina Liebelt. Jest wtedy „królową Polski”, jak to zjawisko, nie bez ironii, nazwał Krzysztof Zanussi (jego ukochana matka zna Ninę osobiście, więc przyszły reżyser ma informacje z pierwszej ręki, o ułatwionym dostępie do gwiazdy nie mówiąc – rzecz bezcenna).
Sekretarka ułatwia życie. Wszystko po to, aby artystka mogła żyć sztuką i tylko sztuką, skupić się na tym, co najważniejsze w życiu – na teatrze. Bo liczy się tylko teatr. Wszystko inne, rzecz mniejszej wagi albo nieistotnej zupełnie. Jest jak bocian, co stoi na jednej nodze.
Feministka w teorii i praktyce
Nina to feministka w słowach i czynach. „Od zawsze” wie, czego chce od życia: uczyć się, uczyć, uczyć, aby decydować o sobie, głosować, dziedziczyć. Wybrać i kupić kapelusz za własne pieniądze (!), włożyć suknię przez siebie wybraną (a nie jak w wypadku Virginii Woolf wybraną przez przyrodniego brata, który na dodatek ją molestował).
Wiele dam korzysta dziś pełnymi garściami z życia, nie pamiętając, że każdą rewolucyjną zmianę wywalczyły dzielne kobiety tamtych pokoleń, wiele dzisiejszych beneficjentek prycha z oburzeniem na myśl, że mógłby je ktoś nazwać feministkami.
Często o tym rozmawiałyśmy, a impulsem bywała jakaś pani na ekranie telewizora, o bogatym życiu osobistym, z zadowoleniem plotąca trzy po trzy, jak to wszystko zawdzięcza wyłącznie sobie, bo „nie jest żadną feministką…”
Mężczyzn Nina uwielbia w każdej postaci, w życiu i na scenie. Przepada za męską adoracją ubraną w miłe gesty, komplementy, hołdy, błysk zachwytu w oczach, strojną w naręcza kwiatów (bądźmy szczerzy, wodę w wazonach zmienia kto inny), promienieje w aurze niewinnego flirtu.
W pamiętnikach pisanych przed wojną znalazłam taki zapisek młodej Niny: „Mam w głowie plan. Taki egoistyczny plan, rozmawiać z mężczyznami nie jak równy z równym, a jak wywyższająca się właścicielka śmiertelnie zakochanego w niej niewolnika”.
Prawda, niewolników znalazło się spore stadko.
Do czasu, jak wszystko w życiu.
O swoim ciele decydowała zawsze ona i tylko ona. Szczyt egoizmu, egotyzmu, samolubstwa? A może prawo przynależne każdej jednostce? Rozkosz władczyni smakującej każdą chwilę, zachwyt życiem i tym, co przynosi?
Pewnie jedno i drugie. Tyle że żyjąc tak długo, doświadczyła samotnej obojętności starego dębu w brzozowym młodniku. Niewielu dane jest tego doświadczyć. Bo dożyć ponad setkę w pełnej przytomności umysłu to sztuka i szczęście. A może… tylko sztuka?
Nina kocha życie
Jest świetną rozmówczynią. Pysznie się z nią omawia wydarzenia sprzed pół wieku i z przedwczoraj. Barwnie wspomina burzliwą młodość i to, czego koledzy aktorzy ją nauczyli u progu kariery:
A tiu tiu tiu tiu,
Grunt to gotówka,
Wszystko inne,
Miłe słówka.
Tę złotą myśl, zabawnie w jej ustach brzmiącą, bo nuconą przez osobę nieumiejącą śpiewać, słyszałam parę razy. Niby o aktorach goniących za groszem, ale uniwersalną. Sprawy damsko-męskie lubi pointować dwuwierszem, podobno z zamierzchłych czasów, ale brzmiącym jak z Leca albo Sztaudyngera:
Jak sięgał, to przysięgał.
Jak dostał, to przestał.
Jest ze świetnego genetycznego budulca. Dopisują jej pamięć i kondycja. Na wieczorach autorskich ostatniej książki _Patrzę i wspominam_ przez godzinę stoi i mówi. Ciekawie, z głowy, ale wcześniej, przygotowując się do spotkania z czytelnikami, zapisuje całe stronice. Olgierd Łukaszewicz, który czyta fragmenty książki w Sopocie, podziwia pamięć i wytrwałość – choć jego męskie ramię z jednej, a kierowcy z drugiej – bardzo się przydaje przy przemieszczaniu.
W końcu najbardziej dokuczają puchnące nogi, nie głowa – tej można pozazdrościć. To nie o sobie napisała _Modlitwę za chorych na miażdżycę_ (_Rzeka bez nazwy_, 1999) po miesiącu spędzonym w Domu Aktora w Skolimowie, skąd wróciła z ulgą.
Współczuje rówieśnikom w Skolimowie, ale „drugi raz za żadne skarby tam nie pojadę”, mówi. Na życzenie siostry Grażyny, obliczanki (od Oblicza Chrystusowego), wtedy zarządzającej, finansuje zakup stojaka do kroplówek. Ma być ładny, i jest.
Umawiam Wzgórza Dylewskie – spa dr Ireny Eris, z upustem dla emerytki (dwa ostatnie sierpnie, w 2012 i 2013 roku na Mazurach, są nasze wspólne).
Całymi dniami namiętnie czyta, głównie filozoficzne eseje kuzyna po mieczu Bolesława Micińskiego, jak ona wnuka Ludwika Andrycza, na przemian z rozważaniami o Bogu autorstwa jakiegoś Francuza. W kalendarzach wielkości szkolnych zeszytów notuje na okrągło poprawiane wiersze.
Nasze wieczory
Przez ostatnie kilka lat widzimy się codziennie, po parę godzin, o różnych porach, także późno w nocy:
„Pani Nino, dziś _Edith Piaf_, powtórka na kanale…” I Nina kolejny raz ogląda _Piaf_.
Nadąża za wydarzeniami, komentuje wystąpienia polityków. Celnie, złośliwie. Ma swoje typy na tak i na nie. Ogląda newsy w różnych stacjach.
„Ten się dziwnie ubiera” – komentuje wygląd Kuby Wątłego, który był wtedy w Superstacji (teraz nawet stacji nie ma). Muszę, wodząc palcem po ekranie, pokazać linie brzegowe barwnych tatuaży wspinających się z dłoni na głowę, aby spostrzegła, że to nie hipsterska koszula, tylko… ciało. Męskie, zdrowe ciało. „Wcale nie taki wątły” – orzeka nie bez racji.
Nie jest w stanie usprawiedliwić rosnącej tuszy małżonki Bardzo Ważnego Polityka. „Urodziła dużo dzieci” – mówię. „Co z tego? Reprezentuje nas, świat na nią patrzy, dla niego to też niedobrze”. Twardego osądu nie zmieni.
Nie podoba się jej cyniczny uśmieszek nieschodzący z twarzy innego Ważnego Szefa. Zdradza brak profesjonalnego opanowania mimiki twarzy. „Niby poważnie, a niepoważnie…” Zawód wyczulił ją na mowę ciała, na miny w szczególności.
Prezesa Wszystkich Prezesów nie lubi, jako kogoś takiego z czasów, gdy była młodą dziewczyną. „Uskrzydla go, jak Polacy nienawidzą się nawzajem, skaczą sobie do oczu. I tak dobiera ludzi w otoczeniu, żeby lud nienawidził ich bardziej niż jego”.
Mamy różne spojrzenie na wiele spraw. Jest dumna, że nigdy nie zrobiła sobie operacji plastycznej. „Nie mam żadnych cięć za uszami”. Jako wielbicielka dobrych masaży i kremów aktorskim gestem unosi włosy do góry. Oponuję: „Każdy dostaje inny pakiet od przodków. Wszystko dla ludzi, operacje też. I jeszcze sobie zrobię!”, co Nina kwituje krótko: „Wariatka”.
Lubi życie towarzyskie. Gadanie, kokietowanie, koniaczek. Nina przepada za przystojnymi profesorami medycyny i zawsze wraca uskrzydlona: „Znów nie mogli oderwać ode mnie wzroku”.
I tak pewnie było, skoro młoda czterdziestolatka, atrakcyjna żona pewnego profesora, jest zirytowana na blisko stulatkę i daje temu wyraz.
W prezencie od natury dostała piękny podbródek, gładką szyję, ale wierzy w masaże jak w nic na świecie, minimum raz w tygodniu (wcześniej mogło być częściej). Skupia się na pielęgnacji partii widocznych, twarzy, szyi, dekolcie, przepada za uznanymi firmami, nowinkami kosmetycznymi.
Pewna utalentowana chemiczka i kobieta interesu, pani Jolanta, która od lat 80. wymyśliła trzy firmy kosmetyczne, jedną po drugiej – proponuje Ninie raz w miesiącu darmową wizytę w salonie „do końca życia”. Nina, ponadosiemdziesięcioletnia, zaproszenie skwapliwie przyjmuje i korzysta, jeżdżąc z wielką radością do firmy nr 2, potem nr 3, na dłuuuugie gratisowe zabiegi.
Po pewnym czasie współpracownice pytają: „Jak długo jeszcze?”. Prezeska: „Przecież nie przewidywałam, że pani Nina będzie tak długo żyła!”. Opowiedziano mi to jako dobry żart, ale jakoś mnie nie rozśmieszył. Chyba byłby lepszy, gdyby udało się wykorzystać dojrzałą piękną damę w promocji, akcji prospołecznej, reklamie. Widać w Polsce – kraju wielu fobii, w tym ageizmu – chodzi się wyłącznie utartymi koleinami.
Noc z Niną
Kończy się rok 2013. Sylwestrowy wieczór, prawie noc. Halina Szpilmanowa, do której akurat zawitał z Bazylei syn Andrzej z córką, zaprasza nas na domówkę. Nina wręcza pani domu swoją ostatnią książkę _Patrzę i wspominam_, pewną ręką wpisuje dedykację. Nie przeszkadzają jej nawet trzy psy (mój jamnik szorstkowłosy i dwa miniaturowe yorki gospodarzy). O północy toast wznosi szampanem. Ja obchodzę się smakiem, jestem kierowcą drogocennego ładunku.
Dla Niny był to niesamowicie ważny wieczór. Szła przez życie, pamiętając przepowiednię Roberta Waltera, mistrza, jasnowidza i teozofa, że umrze w 2013 roku, właśnie minuta po minucie przemijającym.
Ilekroć temat rozmowy schodził na przepowiednię, w oczach Niny widziałam niepokój…
I ta pierwsza zwrotka wiersza, który mi dyktowała:
a kiedy wyjdę z ciała
przydymionym obłoczkiem,
powędruję, aby znaleźć
nowe miejsce dla życia
Gdy wybija północ i nastaje rok 2014, patrzymy na siebie znacząco. „No i co, pani Nino? Nawet jasnowidz się myli” – mówię triumfalnie. Sylwester u Szpilmanów trwa do wpół do drugiej, wracamy z Mokotowa do Śródmieścia przez opustoszałe miasto. Dopiero w domu, gdy układam nogi Niny na wielkich poduchach, widzę, że są bardziej opuchnięte niż zwykle, ale myślę: „Nic dziwnego, tyle godzin za stołem…”.
Gdy przez następne dni opuchlizna nie odpuszcza, trzeba działać.
Potem poszło jak pożar po wsi… Pielęgniarka z przychodni przy Poznańskiej ma przyjść na pobranie krwi o siódmej rano. Trzeba dopilnować zabiegu, bo dla Niny taka pora dnia nie istnieje. W dni, gdy w samo południe przychodzi gosposia, bywa, że czeka i kwadrans na otwarcie drzwi.
Pielęgniarka absolutnie nie może czekać pod drzwiami, więc tej nocy, z 8 na 9 stycznia 2014 roku, pierwszy raz w życiu nocuję u Niny; wkrótce ma się okazać, że ostatni. Bez dwóch zdań, pouczające doświadczenie.
Dla mnie była to noc stracona. Gospodyni zaczęła się zbierać do snu w sypialence około pierwszej, a ja w drugim pokoju, gdzie stała solidna wersalka przywieziona z alei Róż, pamiętająca Bieruta, tyle że po remoncie. Dopiero w pozycji horyzontalnej odkrywam, że to madejowe łoże wyremontowane przez tapicera sadystę. „Betonem wypchane” – stwierdził mój kręgosłup. Sto obrotów wokół własnej osi w kompletnych ciemnościach snu nie przyniosło. Gdy sen był tuż-tuż, słyszę rumor; światło z sypialni oświetla przedpokój. To Nina szura kapciami, pobudzona, jakby był środek dnia. Wyraźnie gdzieś się wybiera i głośno mówi. Do kogo tak przemawia w środku nocy? Na zegarku jest… tak, parę minut po trzeciej. „Mój ukochany, tyle wycierpiałeś, a oni zabili cię jak psa, wrzucili do niepoświęconej ziemi, nie mogę ci nawet świeczki zapalić, Zosia też nie mogła; nikt nie wie, gdzie jesteś…” – brzmią słowa bolesnej skargi. Po chwili dociera do mnie, że przemawia do Węgierki; jego portret wisi naprzeciwko jej łóżka, nad toaletką. Aleksander Węgierko – reżyser, aktor i nauczyciel akademicki, poznany na studiach w szkole Zelwerowicza – największa miłość jej życia. Idol, mentor, mistrz, bożyszcze, oczywiście żonate. Gdy Nina wychodzi za Cyrankiewicza, zdjęcia Węgierki w ramkach rozstawia w ich wspólnym domu. Premier, kompletnie niezazdrosny o przeszłość, śmieje się: „Nekrofilia w tym domu panuje”. I zdjęcia stoją.
W smudze światła padającego z sypialni widzę Ninę z pustym kieliszkiem w ręku. Wyraźnie zmierza do kuchni, gdzie na stole wciąż stoi otwarta butelka jej ulubionego, życiodajnego trunku, czerwonego wytrawnego wina.
Zrywam się w ciemnościach, przekonana, że całe moje poświęcenie diabli wezmą. Myśl, że badanie z powodu alkoholu nie będzie ważne, stawia mnie na równe nogi, ale po paru krokach wbija w podłogę myśl: „A jeśli ją w środku nocy śmiertelnie przestraszę?”. Nikt tu od lat nie nocował, jak się tak długo mieszka solo, można nie pamiętać o przelotnym gościu. Wycofuję się w ciemnościach do wersalki twardej jak uliczny bruk.
O siódmej otwieram pielęgniarce drzwi, zabieg dzięki metodzie próżniowej trwa chwilkę. Pielęgniarka wyjaśnia, że kieliszek wina nad ranem nie miałby żadnego znaczenia dla zleconych przez lekarza badań. Niepotrzebnie się denerwowałam.
Dla mnie – ze względu na nocną inwokację – to noc pouczająca. Uwierzyłam, że można trwać w miłości wiecznej, karmiącej się pamięcią chwil wielkiego uczucia, mimo upływu wielu lat. I że miłość sięgająca poza grób jednak istnieje.
W białym zeszycie znajduję wiersze z ostatnich miesięcy. Znowu o nim, o niej, o ich miłości:
Ta dziewczyna jest trudna
jak w górach wąska ścieżka
Ta dziewczyna jest piękna
jak zielonkawa rzeka
pod gwiezdnym deszczem
Nie składaj jej obietnic
których nie możesz spełnić
I o przyszłości nie mów
bo jej nie będzie
Ciebie zastrzelą w lesie
wielbiciele Hitlera
A ona znajdzie na scenie
dosyć długie królestwo
Ale nikogo już nie będzie
kochać tak jak ciebie
Zostawiłeś na świecie dwie wdowy
Swoją żonę
I mnie
Nie powiemy o tym nikomu
A Bóg wie!
Do tamtej nocy, słysząc opowieści Niny na temat Wielkiego Ala – aparycji niepowalającej, charakteru po męsku ułomnego – wrednie podejrzewałam, że Nina nie jest szczera. Gra wielką miłość do Węgierki, jak to aktorka. Pielęgnuje wspomnienia, bo polubiła swoją rolę romantycznej kochanki. Wie, że jest jej z nią do twarzy.
Po tamtej nocy zmieniłam zdanie.2. Wędrówki Niny
Brześć – niemal sielskie dzieciństwo
Brześć nad Bugiem – miasto rodzinne Niny. Jej niemal sielskie dzieciństwo z mamą Maryną i babcią Eufrozyną, zwaną Fruzią. Mały babiniec w domu z ogrodem przy ul. 3 Maja 18 (dziś Puszkińska).
Nina darzy sentymentem Brześć, ale za wszelką cenę chce się z niego wyrwać. Jak wiele dziewcząt z takich miast wierzy, że świat to sezam pełen darów. Rwie się do Warszawy, nie do Kijowa – ten kierunek przerobiły z matką kilka lat wcześniej. Tam zastała je rewolucja październikowa, tam ukończyła „trudową szkołę” (1925–1926; mimo pomocy dr. Stanisława Stępnia z Południowo-Wschodniego Instytutu Naukowego w Przemyślu nie dowiedziałam się, jakich sześciu przedmiotów uczono Ninę przez dwa lata). Na szczęście matce i córce udaje się wrócić do Brześcia.
Ojciec, Eugeniusz Andrycz, trochę pomieszkał na 3 Maja 18, po czym ruszył na front, i do całkiem innej pani. To dziadek Ludwik Andrycz kazał synowi je przywieźć, bo „to w końcu nasza krew”. Tym samym związał Ninę na dobre z Polską. Inaczej żywioły wojny mogły ją z matką Rosjanką „przetransferować” w inne rejony świata.
Bo Brześć to miasto, które Piastowie i Jagiellonowie mieli i tracili, które przechodziło z rąk do rąk polskich, kijowskich, moskiewskich.
W końcu i tak zostało za granicą Polski.
Tysiącletni Brześć: tu władcy zjechali na naradę, żeby ustalić, jak pokonać zakon krzyżacki, a w bitwie pod Grunwaldem miasto wystawiło własny regiment!
Nad miastem góruje słynna Twierdza Brzeska – jedna z czterdziestu czterech twierdz Imperium Rosyjskiego, ale miasto nie chciało być rosyjskie; bitwa „pod Brześciem” była wyrazem buntu przeciw Rosji.
Tyle że po Rosjanach weszli Niemcy i rządzili do 1918 roku, do zawarcia traktatu brzeskiego. Gdy rodzi się Nina, jest miastem rosyjskim; gdy idzie do pierwszej klasy podstawówki (lubi podkreślać, że miała wtedy sześć lat) – miastem rządzą Niemcy, a traktat okazuje się korzystny jedynie dla Niemiec. Gdy zdaje do drugiej klasy, miasto w lutym 1919 roku zajmują Polacy. Brześć staje się stolicą województwa poleskiego, a w Twierdzy na rozkaz Piłsudskiego uwięziono opozycjonistów. Brześć obok Berezy Kartuskiej staje się symbolem walki sanacji z przeciwnikami politycznymi. Nina ma 19 lat, gdy zaczyna się słynny proces brzeski (1931–1932), w Twierdzy uwięziono Wincentego Witosa i innych działaczy PPS i PSL.
Gdy wybucha II wojna światowa, Brześć, miasto o strategicznym położeniu, broni się przed atakiem wielokrotnie silniejszych wojsk Guderiana. W jednym z fortów polska załoga trwa na posterunku do 27 września. Dwadzieścia pięć dni bohaterskiej walki z góry skazanej na przegraną.
Już 22 września o 16.00 rozpoczyna się niemiecko-radziecka defilada wojskowa. Wehrmacht przekazuje miasto Armii Czerwonej, dowód „prawdziwego braterstwa broni”, dopełnia się pakt Ribbentrop–Mołotow. Trybuny zbudowane przez wojska radzieckie zdobią czerwone gwiazdy i czarne swastyki. Przed „trybunami zwycięstwa” defilują ramię w ramię żołnierze radzieccy i niemieccy. Defiladę odbierają generałowie Kriwoszein i Guderian.
Nina defilady nie ogląda ani o niej nie wie, bo by ją opisała. Ma wyobraźnię poetki, czerwone gwiazdy i czarne swastyki w upiornej defiladzie blisko jej domu przy 3 Maja… to by musiało zapaść w pamięć.
Gdy w czerwcu 1941 roku wojska hitlerowskie atakują ZSRR, walki o Twierdzę Brzeską trwają niemal do końca miesiąca. O udziale słabo uzbrojonych polskich bojowników opłaconym daniną krwią historia milczy. Gdzie dwóch mocnych się bije, tam tego trzeciego, choćby był najodważniejszy, historia pomija.
Do końca życia Nina nie chce odwiedzić Brześcia. Po 2000 roku zgłasza się do niej kancelaria prawna z ofertą rekompensaty za dom z ogrodem w wysokości 20 tysięcy złotych, minus honorarium adwokackie. Jak zareagowała? Wzruszeniem ramion. Nie chce wracać do przeszłości. „Tam wszystko się zmieniło, nikt nie czeka, pustka. Po co?” – słyszę trzeźwe tłumaczenie, choć dom przetrwał. Ogród ponoć też…
„Niemal sielskie dzieciństwo” skończyło się, gdy ojciec poszedł w świat. Siostrzenica go opisze: „Najbardziej w świecie wujek Gienek kochał wojaczkę i szukał do niej sposobności”. Nie było o nią trudno, bo po I wojnie światowej i rewolucji rozedrgany świat jakoś nie mógł się uspokoić. Eugeniusz ruszył na front. Nina i Maryna zostają bez środków do życia, więc matka pakuje manatki i jadą do jej krewnych, do Kijowa. Nina: „Maryna była bardzo dzielna, utrzymywała nas obie z tłumaczeń w jakimś biurze handlowym, dobrze znała polski, niemiecki, rosyjski”.
Za to na całe życie zapamiętała „pierwszą wizytę w operze kijowskiej, z mamą: _Lohengrin_ Wagnera, z Leonidem Sobikowem, rosyjskim tenorem lirycznym (zmarł w 1934)”. Ten operowy szczegół Nina przypomni sobie przy okazji naszej rozmowy o przyjemnościach wcale nie duchowych (miesięcznik kulinarny „Moje Gotowanie”, styczeń 2012). I tak przy okazji gadania o smakach dzieciństwa dowiedziałam się, w kim nieopierzony podrostek zadurzył się po raz pierwszy, choć za operą nie przepadał.
Z powodu porewolucyjnych niepokojów pobyt w Kijowie przestaje mieć sens, jadą do Polski, która wyłoniła się ze studwudziestotrzyletniego niebytu. W Warszawie Nina poznaje dziadka i całą rodzinę, ojciec wynajmuje im coś na mieście, na pewno nie wspomina o swojej innej rodzinie.
Nina musi nadrobić zaległości, więcej słucha, niż mówi, dużo się uczy. Z matką Rosjanką, ojcem Polakiem uważa się za Polkę. W swoich dziennikach o Polsce pisze „Ojczyzna”, ale do końca życia zachowuje „słabość do Ukrainy” i miłość do rosyjskiej poezji i prozy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki