Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Nina i Józef. Sceny z życia, które minęło - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 maja 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nina i Józef. Sceny z życia, które minęło - ebook

Portret najbardziej kontrowersyjnej pary PRL.

Nina Andrycz i Józef Cyrankiewicz. Królowa polskiej sceny i najdłużej urzędujący premier PRL. Ich ślub w 1947 roku był sensacją, nigdy wcześniej nie było w Polsce takiego mariażu aktorki i polityka. Zamieszkali w luksusowym apartamencie przy słynnej alei Róż 8. Krążyły o nich legendy. Ona nie chciała mieć dzieci. On zdradzał ją na potęgę. Rozwiedli się w 1968 roku. On zmarł w 1989, w roku upadku PRL, ona – w roku 2014 w wieku 102 lat.

Z jakich pochodzili rodzin? Jakie były koleje ich losu? Kto był największą miłością Niny? Co sprawiło, że Józef, syn endeka, stał się socjalistą? Dlaczego ich małżeństwo nie przetrwało? Ile prawdy jest w legendach i anegdotach o kaprysach aktorki?

Wnikliwa biografia autorstwa Liliany Śnieg-Czaplewskiej to frapująca opowieść o Ninie i Józefie, a także o czasach, w jakich żyli.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8338-748-2
Rozmiar pliku: 9,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp
Nina. I ja w jej życiu

Naj­pierw miała być książka tylko o Ninie. Zna­łam ją długo, choć w póź­niej­szych latach życia, a kiedy zro­biła ze mnie wyko­naw­czy­nię swej ostat­niej woli, pozo­sta­łam w stre­fie jej aury na dobre. Z talen­tem ubar­wiała i zmy­ślała, zacie­ra­jąc gra­nice mię­dzy prawdą a fan­ta­zją. Może nie cho­dzi o zagad­nie­nia naj­wyż­szej wagi, a zwy­kłe, ludz­kie sprawy, ale chcia­łam się dowie­dzieć:

Czy wie­działa o ist­nie­niu nie­ślub­nej córki męża?

Czy to moż­liwe, że ucie­kła z przy­ję­cia u Sta­lina na Kremlu, aby zagrać w Teatrze Pol­skim w War­sza­wie?

Czy chciała znisz­czyć młod­szą aktorkę tylko dla­tego, że była do niej podobna?

Czy poznała przy­czyny tra­gicz­nej śmierci swo­jego szwa­gra?

Czy warto było sfał­szo­wać datę uro­dzin, aby całe życie potem kła­mać i krę­cić?

O kim, o czym, po co i dla kogo jest ta książka?

Pytań do samej Niny byłoby znacz­nie wię­cej, ale szybko się oka­zało, że Józef Cyran­kie­wicz, sza­nowny mał­żo­nek, naj­młod­szy i naj­dłu­żej urzę­du­jący pre­mier w stre­fie bez­po­śred­nich wpły­wów Sta­lina, wbrew temu, co dekla­ro­wała, był bar­dzo dla niej ważny… for­mal­nie, emo­cjo­nal­nie, ambi­cjo­nal­nie i pod każ­dym innym wzglę­dem. Dla niego więc musiało się zna­leźć miej­sce w książce, i to na zasa­dach part­ner­skich; ina­czej byłaby ułomna. Stało się to jed­nak dopiero po „przy­spie­szo­nym kur­sie histo­rii XX wieku”, w któ­rym ważną rolę ode­grała lek­tura ksią­żek _Grypsy z Kon­zen­tra­tion­sla­ger Auschwitz Józefa Cyran­kie­wi­cza i Sta­ni­sława Kło­dziń­skiego_ w opra­co­wa­niu prof. Ireny Paczyń­skiej, _Oświę­cim wal­czący_ Józefa Gar­liń­skiego (wię­zień Auschwitz nr 121421), _Rot­mistrz Pilecki. Ochot­nik do Auschwitz_ dr. Adama Cyry oraz ponad tysiąca stron doku­men­tów z naj­waż­niej­szych archi­wów. Dopiero wtedy, gdy zyska­łam pew­ność, że posą­dza­nie Cyran­kie­wi­cza o haniebne czyny, które od pew­nego czasu mu się przy­pi­suje, to pod­łość i oszczer­stwo.

Mia­łam szczę­ście. Mogłam dotrzeć do więź­niów Auschwitz, na przy­kład Zbi­gniewa Kącz­kow­skiego – w obo­zie pod nazwi­skiem Kacza­now­ski (nr obo­zowy 15727) – który nie dał złego słowa powie­dzieć o Cyran­kie­wi­czu, a znał go z sąsied­niego bloku w Auschwitz: „Histo­ria obo­zowa Cyran­kie­wi­cza i poobo­zowa to dwie różne karty”. Prawda. Czas po woj­nie to poli­tyka, a poli­tycy są zawsze przed wybo­rami albo po wybo­rach, co utrud­nia im… wybór.

Zbi­gniew Kącz­kow­ski, pro­fe­sor nauk tech­nicz­nych, spe­cja­li­sta teo­rii instruk­cji inży­nier­skich, zmarł 27 listo­pada 2018 roku. Ignacy Golik (nr obo­zowy 9898) przez całe życie był dzien­ni­ka­rzem. Z Cyran­kie­wi­czem sty­kał się w obo­zie wie­lo­krot­nie, pra­co­wał w eses­mań­skim szpi­talu. Ignacy Golik obcho­dził setne uro­dziny 19 stycz­nia 2022 roku, tele­fo­niczne życze­nia odbie­rała żona Ewa. Zmarł 31 sierp­nia 2022.

Mia­łam też zaszczyt w 1999 roku prze­pro­wa­dzić wywiad z Janem Kozie­lew­skim, któ­rego świat zna jako Jana Kar­skiego. Nie przy­szło mi do głowy, aby pytać o Józefa Cyran­kie­wi­cza, bo maga­zyn dla pań wolał „samo życie”. Pro­fe­sor sam z sie­bie w ser­decz­nych sło­wach nawią­zał do tej waż­nej w jego życiu per­sony i ich przy­jaźni, do klu­czo­wej roli „Józka” w wyrwa­niu go z rąk Gestapo.

Kar­ski był jed­nym z nie­wielu ludzi, któ­rzy nie mieli pre­ten­sji do czo­ło­wego poli­tyka PRL o uczest­nic­two w „budo­wie socja­li­zmu”; uwa­żał, że przed wojną Cyran­kie­wicz był „naj­zdol­niej­szym poli­ty­kiem mło­dego poko­le­nia” w Pol­sce, a po woj­nie bez niego byłoby o wiele gorzej.

Cyran­kie­wi­czo­wie i Andry­czo­wie.

Obie rodziny barwne i liczne, ale to już czwarte poko­le­nie… Tylko drzewo gene­alo­giczne pomóc może.

W trak­cie archi­wal­nych poszu­ki­wań wyła­niali się nowi boha­te­ro­wie, a zwłasz­cza – dzięki panu Józe­fowi – boha­terki. Zro­biło się barw­nie i tłoczno.

W miarę jak wydłu­żała się lista dra­ma­tis per­so­nae, rodziły się wąt­pli­wo­ści i pyta­nia doty­czące rów­nież pana Józefa.

Skoro kochał jedną Mun­kównę, dla­czego oże­nił się z drugą? To pierw­sze mał­żeń­stwo popsuło mu wize­ru­nek, nawet jeśli było podyk­to­wane wzglę­dami huma­ni­tar­nymi.

Co kryje się za tym, że tkwił ponad dwa­dzie­ścia lat w kiep­skim związku, skoro tęsk­nił za pełną rodziną?

Dla kogo porzu­cił Ninę i dla­czego ni­gdy nie stał się wzo­rem wier­no­ści?

Przez lata uni­kał mówie­nia o obo­zo­wych prze­ży­ciach, „zło­że­nia rela­cji”, czym uła­twiał szka­lu­ją­cym ich pro­ce­der.

Nie jestem histo­ry­kiem, tylko dzien­ni­karką, która stara się być docie­kliwa. Mam jedną ambi­cję: pisać prawdę, nawet jeśli trzeba zedrzeć miłą dla oka pozłotę.

Jestem prze­szczę­śliwa, że zdą­ży­łam poroz­ma­wiać z prof. Zbi­gnie­wem Kącz­kow­skim, Sta­ni­sła­wem Kło­dziń­skim jr., Mie­ciem Gajdą, Jerzym Sobo­lew­skim – bry­ga­dzi­stą z Teatru Pol­skiego, Sta­ni­sła­wem Mikul­skim, Danutą Sza­flar­ską, prof. Jerzym Borej­szą jr., Haliną Grzecz­na­row­ską-Szpil­ma­nową, prof. Witol­dem Kie­żu­nem, Zofią Czer­wiń­ską, Lucyną Tychową, Kazi­mierą Utratą, Józe­fem Tejchmą, Jerzym Esde­nem-Temp­skim z Solca, Mariu­szem Chwed­czu­kiem, Wie­sławą Mazur­kie­wicz, Wacławą Gru­dziń­ską, Sta­ni­sła­wem M. Jan­kow­skim, Romu­al­dem Szej­dem, Kirą Gał­czyń­ską, Igna­cym Goli­kiem, Asją Łam­tiu­giną i Macie­jem Pru­sem– świad­kami histo­rii, któ­rych nie ma już dziś wśród żywych.

Dzię­kuję wszyst­kim, któ­rzy wystą­pili w książce, bo to zna­czy, że poświę­cili mi swój cenny czas, czyli życie. Za bez­gra­niczną cier­pli­wość chcia­ła­bym szcze­gól­nie podzię­ko­wać dr. Ada­mowi Cyrze, Annie Boskiej, Andrze­jowi Kurzowi i Ole­nie Leonenko-Gło­wac­kiej.

Nie wiem, czy Nina, nad sym­pa­tią do któ­rej ład­nych parę lat pra­co­wa­łam, aż stała się bli­skim mi czło­wie­kiem, byłaby z tej książki zado­wo­lona. Wiele razy zada­wa­łam sobie pyta­nie: „Czy mam prawo ujaw­nić to, opi­sać tamto?”, choć jej kole­dzy akto­rzy płci obojga wcale się tak nie cer­to­lili. Nie­wy­klu­czone, że duch Niny będzie mnie nawie­dzał z pre­ten­sjami… Przy­po­mnę mu wtedy, że zawsze chciała, by o niej pamię­tano, co nie­raz sły­sza­łam z jej ust: „Nie­ważne dobrze czy źle, ważne, żeby praw­dzi­wie”. No i ten słynny waru­nek „nazwi­ska nie prze­krę­cać”, choć w przy­padku jej dwu­sy­la­bo­wego o prze­krę­ce­nie trudno.

A Józef? Pora­dzi sobie, lista plu­sów jest dłuż­sza niż minu­sów. Nawet jeśli, jak powie­dział kla­syk, nie­które plusy są ujemne.1. Gdy ktoś żyje tak długo, umiera samotny

Nina jest jak łącz­nik mię­dzy epo­kami. Jej mło­dzień­cze oczy oglą­dały arty­stów świę­cą­cych triumfy w XIX wieku, ona sama dożyje wieku XXI, do końca świa­doma, cie­kawa świata.

Nie znosi słowa „sta­rość”, tępi je na każ­dym kroku. Odrzuca pro­po­zy­cję zagra­nia w dra­ma­cie Róże­wi­cza _Stara kobieta wysia­duje_, bo „co to za tytuł?”, choć aku­rat bar­dzo tęskni za gra­niem. Nawet w _Krze­słach_ Ione­sco jej postać, którą współ­twórca teatru absurdu nazwał „Stara”, w pro­gra­mach teatral­nych wid­nieje jako „Ona”. „On” to Ignacy Gogo­lew­ski. Nawia­sem mówiąc, Nina ma wtedy 83 lata, jej part­ner 19 lat mniej…

Jak całe jej strasz­li­wie skrzyw­dzone przez los poko­le­nie prze­żyje dwie wojny świa­towe – naj­więk­sze kata­strofy XX wieku. A potem? Na jej oczach wiek pary i elek­trycz­no­ści prze­obrazi się w świat ukła­dów sca­lo­nych i świa­tło­wo­dów, dziury ozo­no­wej i ocie­ple­nia kli­matu. Kosmos też jakby się zbli­żył. In statu nascendi wszystko i zawsze… Zni­kają fur­manki, satu­ra­tory, tro­lej­busy, poja­wiają się, a potem zni­kają budki tele­fo­niczne. Na dobre i złe wielka czwórka GAFA (Google, Apple, Face­book, Ama­zon) rewo­lu­cjo­ni­zuje świat. Nina każe sobie poka­zać na lap­to­pie, jak działa inter­net, doce­nia zalety tele­fo­nii komór­ko­wej, choć jej nie potrze­buje. Damie komórka nie jest potrzebna, tylko ktoś z komórką; prawo jazdy też nie, dama jest wożona.

Samotność dębu w brzozowym młodniku

W ostat­nich latach zdaje sobie sprawę z coraz więk­szej bole­snej pustki. Nie ma Alek­san­dra (Węgierki), Józefa (Cyran­kie­wi­cza), Igora (Prze­grodz­kiego)… Impo­nu­ją­cego wie­dzą Roberta (Wal­tera). Miłego sercu, choć nie dość, Łuka­sza (Łuka­sze­wi­cza) i nie­lu­bia­nej Ireny (Eichle­równy). „Co z tego, że umarła. Ja żyję…” – miała powie­dzieć w 1990 roku na wieść, że ode­szła jej tylko cztery lata star­sza kole­żanka i kon­ku­rentka po fachu. Jakby ktoś nie wie­dział: mistrz Alek­san­der, zwany Alem – naj­więk­sza miłość; Józef to nie­ko­chany, choć sza­no­wany i podzi­wiany mąż. Igor – kolega z teatru, wiel­bi­ciel teo­re­tyczny, kobiet nie pre­fe­ru­jący. Robert – teo­zof, mason i astro­log, mistrz z Komo­rowa, choć sam umarł przed­wcze­śnie w 1981 roku, przepowie­dział dokładną datę śmierci Niny. Pomy­lił się tylko o mie­siąc… na nie­ko­rzyść śmierci.

Zni­kło mnó­stwo osób, które wie­działy, pamię­tały, koja­rzyły, kim była. Podzi­wiały ją albo nie zno­siły jej gry aktor­skiej. Ale były.

Ktoś, kto żyje tak długo jak ona, odcho­dzi w samot­no­ści. Nie ma rówie­śni­ków. Zna­jo­mych, apo­lo­ge­tów, wro­gów, wiel­bi­cieli, idoli. Wszak z powo­jen­nych ludzi pióra i pędzla znała oso­bi­ście pra­wie wszyst­kich wiel­kich, od Tuwima (nawet wiersz dla niej napi­sał), przez Samo­zwa­niec, Mor­stina, Kos­sa­ków, Abra­mowa-Newer­lego, po Adama Mau­ers­ber­gera, świet­nego inter­lo­ku­tora, i innych. Potem trwa już bez tych, któ­rzy podzi­wiali ją, i tych, któ­rych podzi­wiała ona, z daleka albo bli­ska.

Z daleka podzi­wia Polę Negri i Mar­lenę Die­trich (tę ostat­nią poznaje oso­bi­ście w War­sza­wie, po jej kon­cer­cie w Kon­gre­so­wej uci­nają sobie poga­wędkę).

Nina podzi­wia i ceni Marię Przy­byłko-Potocką. Jej wizy­tówkę z ser­decz­no­ściami prze­cho­wuje jak tali­zman. Pani Maria miała do niej mat­czyny sto­su­nek, na sce­nie zresztą też zagrały matkę i córkę, Geo­rge Sand i Solange, w cie­szą­cym się powo­dze­niem _Lecie w Nohant_ Iwasz­kie­wi­cza. Nina miała wtedy 26 lat, Przy­byłko-Potocka – 63. Ta uko­chana Arnolda Szyf­mana, z inspi­ra­cji i przy pomocy któ­rej powstał Teatr Pol­ski w War­sza­wie, zgi­nęła osiem lat póź­niej pod­czas powsta­nia war­szaw­skiego; została pocho­wana na śród­miej­skim podwórku we wspól­nej mogile z powstań­cami; o jej śmierci i eks­hu­ma­cji Nina dowie­działa się po woj­nie. Zdą­żyła wziąć udział w jej „doce­lo­wym” pochówku na Powąz­kach.

Wszystko białe

W codzien­nym słow­niku używa dzie­więt­na­sto­wiecz­nych pojęć, kon­ty­nu­uje oby­czaje, przy­wią­zuje się do przed­mio­tów sprzed lat, nawet jeśli ich nie potrze­buje, o ludziach pra­cu­ją­cych w sze­roko poję­tych usłu­gach mówi nie ina­czej jak „służba”. W mowie potocz­nej jesz­cze ujdzie, w końcu nawet mini­ster po łaci­nie zna­czy „sługa”, ale gdy w ele­ganc­kim spa dr Ireny Eris na Wzgó­rzach Dylew­skich w sierp­niu 2012 wpi­suje do księgi pamiąt­ko­wej „dzię­kuję służ­bie za dobrą obsługę”, chcę się pod zie­mię zapaść. „Pani Nino, ci mło­dzi sym­pa­tyczni ludzie w recep­cji, w jadalni, co przy­wożą pani do pokoju śnia­da­nia i kola­cje, tak że się tylko na obiad pani faty­guje, to naprawdę służba?” A Nina przy­tom­nie: „Prze­cież ten, co obsłu­guje, to usłu­guje, więc służy…”. I koniec dys­ku­sji.

Nie życzy sobie pralki w domu i do końca jej nie ma. Zbędna, prze­szka­dza, szumi, czuć mydliny, nie pasuje do miesz­ka­nia. Od czego są pral­nie i magle? Pie­rze się na mie­ście, ktoś zanosi, ktoś odbiera i przy­nosi do domu wykroch­ma­lone, pach­nące świe­żo­ścią (cie­kawe, że Andrzej Łapicki, kolega aktor, dyrek­tor Pol­skiego – jak Nina uro­dzony 11 listo­pada, tylko 12 lat póź­niej – rów­nież nie uzna­wał pralki w miesz­ka­niu).

Nie zga­dza się na usu­nię­cie z małej kuchni wiel­kiej wagi lekar­skiej z prze­su­wa­nym oło­wia­nym wskaź­ni­kiem, jaką naj­starsi Polacy pamię­tają z przy­chodni w PRL.

– Może by ją tak na złom? – pytam nie­ostroż­nie.

– Nic z tych rze­czy!

Waga prze­trwała.

W szu­fla­dach naj­brzyd­szej toa­letki świata, wśród „antycz­nych” kosme­ty­ków, po latach wier­nej służby spo­czy­wają dwie kró­li­cze łapki różo­wawe od pudru. A może zaję­cze? Nie roz­róż­niam, kie­dyś na pewno kicały po tra­wie. Służą do przy­wra­ca­nia rumień­ców i deli­kat­nego masażu. Choć Nina od dawna woli puder w kamie­niu, łapek nie pozwala tknąć. Choć mole już same sobie na to pozwo­liły.

Ni­gdy nie nauczyła się na śnia­da­nie robić sobie kawy z mle­kiem tak, aby nie wycho­dziły nie­zja­dliwe klu­chy. Mleko było z proszku, kawa też, ale Artystka nie potra­fiła zapa­mię­tać, że woda do mleka ma być chłodna. Nie­po­spo­lite z pew­no­ścią talenty ujaw­niały się wszę­dzie, tylko nie w kuchni. Gdy aku­rat nie było nikogo do pomocy, piła kle­istą paćkę pach­nącą kawą. Nagmin­nie myliły się jej równo usta­wione na półce sło­iki z ryżem, cukrem, solą, mle­kiem w proszku, bo prze­cież to „wszystko białe”! Wtedy było jesz­cze zabaw­niej, kawa z suro­wym ryżem to jej autor­ski wyna­la­zek. W zle­wo­zmy­waku lądo­wała fili­żanka z nie­do­pitą brą­zo­wawą breją, a ja, wpa­da­jąc po połu­dniu, nie mogłam się powstrzy­mać od komen­ta­rza: „Pani Nino, widzę, że znów dziś na śnia­da­nie była kawka pysz­no­ści…” i obie się śmia­ły­śmy. W końcu to Nina wymy­śliła powie­dze­nie „kobiety umie­rają w kuchni”, choć zjeść dobrze lubiła. Ni­gdy się nie odchu­dza, „bo nie musi”, pod­kre­śla z przy­ty­kiem. Jej recepta to jedze­nie świeże, pro­ste, w nie­wiel­kich por­cjach, czego pil­no­wała sku­tecz­nie. Powta­rza: „Żet pe, żet pe” (jak ktoś nie wie: „żryj połowę”). I mówi z naci­skiem: „Ilość jest naj­waż­niej­sza”.

Ma prawo do takich uwag. Do końca swych dni ma wąską talię.

Królowa Polski

W sytu­acjach życio­wej prozy daje sobie radę, z wdzię­kiem sce­do­wu­jąc obo­wiązki na innych. To natu­ralne, że ktoś zała­twia pro­za­iczne sprawy w admi­ni­stra­cji, nudne pocz­towe, ban­kowe, męczące skle­powe. Za nią stoi w kolej­kach, pisze, a nawet wysyła listy (tak, tak, kie­dyś były naprawdę okropne kolejki na poczcie). I przez lata znaj­do­wała chęt­nych pomoc­ni­ków. Raz minę­łam w drzwiach star­szego sym­pa­tycz­nego pana, który przy­cho­dził regu­lar­nie. „To pan Jan Kli­mek, radio­wiec espe­ran­ty­sta”. Coś mu dyk­to­wała, on pisał, potem szedł na pocztę i wysy­łał. Halina Klim­kowa potwier­dziła, że mąż eme­ryt lubił te wizyty. Nina była inte­re­su­jąca, cza­sem dosta­wał zapro­sze­nia do teatru, a potem mówił, jak mu się podo­bało.

Na początku mał­żeń­stwa z pre­mie­rem Nina ma sekre­tarkę, w kalen­da­rzu znaj­duję nazwi­sko: Janina Lie­belt. Jest wtedy „kró­lową Pol­ski”, jak to zja­wi­sko, nie bez iro­nii, nazwał Krzysz­tof Zanussi (jego uko­chana matka zna Ninę oso­bi­ście, więc przy­szły reży­ser ma infor­ma­cje z pierw­szej ręki, o uła­twio­nym dostę­pie do gwiazdy nie mówiąc – rzecz bez­cenna).

Sekre­tarka uła­twia życie. Wszystko po to, aby artystka mogła żyć sztuką i tylko sztuką, sku­pić się na tym, co naj­waż­niej­sze w życiu – na teatrze. Bo liczy się tylko teatr. Wszystko inne, rzecz mniej­szej wagi albo nie­istot­nej zupeł­nie. Jest jak bocian, co stoi na jed­nej nodze.

Feministka w teorii i praktyce

Nina to femi­nistka w sło­wach i czy­nach. „Od zawsze” wie, czego chce od życia: uczyć się, uczyć, uczyć, aby decy­do­wać o sobie, gło­so­wać, dzie­dzi­czyć. Wybrać i kupić kape­lusz za wła­sne pie­nią­dze (!), wło­żyć suk­nię przez sie­bie wybraną (a nie jak w wypadku Vir­gi­nii Woolf wybraną przez przy­rod­niego brata, który na doda­tek ją mole­sto­wał).

Wiele dam korzy­sta dziś peł­nymi gar­ściami z życia, nie pamię­ta­jąc, że każdą rewo­lu­cyjną zmianę wywal­czyły dzielne kobiety tam­tych poko­leń, wiele dzi­siej­szych bene­fi­cjen­tek pry­cha z obu­rze­niem na myśl, że mógłby je ktoś nazwać femi­nist­kami.

Czę­sto o tym roz­ma­wia­ły­śmy, a impul­sem bywała jakaś pani na ekra­nie tele­wi­zora, o boga­tym życiu oso­bi­stym, z zado­wo­le­niem plo­tąca trzy po trzy, jak to wszystko zawdzię­cza wyłącz­nie sobie, bo „nie jest żadną femi­nistką…”

Męż­czyzn Nina uwiel­bia w każ­dej postaci, w życiu i na sce­nie. Prze­pada za męską ado­ra­cją ubraną w miłe gesty, kom­ple­menty, hołdy, błysk zachwytu w oczach, strojną w narę­cza kwia­tów (bądźmy szcze­rzy, wodę w wazo­nach zmie­nia kto inny), pro­mie­nieje w aurze nie­win­nego flirtu.

W pamięt­ni­kach pisa­nych przed wojną zna­la­złam taki zapi­sek mło­dej Niny: „Mam w gło­wie plan. Taki ego­istyczny plan, roz­ma­wiać z męż­czy­znami nie jak równy z rów­nym, a jak wywyż­sza­jąca się wła­ści­cielka śmier­tel­nie zako­cha­nego w niej nie­wol­nika”.

Prawda, nie­wol­ni­ków zna­la­zło się spore stadko.

Do czasu, jak wszystko w życiu.

O swoim ciele decy­do­wała zawsze ona i tylko ona. Szczyt ego­izmu, ego­ty­zmu, samo­lub­stwa? A może prawo przy­na­leżne każ­dej jed­no­stce? Roz­kosz wład­czyni sma­ku­ją­cej każdą chwilę, zachwyt życiem i tym, co przy­nosi?

Pew­nie jedno i dru­gie. Tyle że żyjąc tak długo, doświad­czyła samot­nej obo­jęt­no­ści sta­rego dębu w brzo­zo­wym młod­niku. Nie­wielu dane jest tego doświad­czyć. Bo dożyć ponad setkę w peł­nej przy­tom­no­ści umy­słu to sztuka i szczę­ście. A może… tylko sztuka?

Nina kocha życie

Jest świetną roz­mów­czy­nią. Pysz­nie się z nią oma­wia wyda­rze­nia sprzed pół wieku i z przed­wczo­raj. Barw­nie wspo­mina burz­liwą mło­dość i to, czego kole­dzy akto­rzy ją nauczyli u progu kariery:

A tiu tiu tiu tiu,
Grunt to gotówka,
Wszystko inne,
Miłe słówka.

Tę złotą myśl, zabaw­nie w jej ustach brzmiącą, bo nuconą przez osobę nie­umie­jącą śpie­wać, sły­sza­łam parę razy. Niby o akto­rach gonią­cych za gro­szem, ale uni­wer­salną. Sprawy dam­sko-męskie lubi poin­to­wać dwu­wier­szem, podobno z zamierz­chłych cza­sów, ale brzmią­cym jak z Leca albo Sztau­dyn­gera:

Jak się­gał, to przysię­gał.
Jak dostał, to prze­stał.

Jest ze świet­nego gene­tycz­nego budulca. Dopi­sują jej pamięć i kon­dy­cja. Na wie­czo­rach autor­skich ostat­niej książki _Patrzę i wspo­mi­nam_ przez godzinę stoi i mówi. Cie­ka­wie, z głowy, ale wcze­śniej, przy­go­to­wu­jąc się do spo­tka­nia z czy­tel­ni­kami, zapi­suje całe stro­nice. Olgierd Łuka­sze­wicz, który czyta frag­menty książki w Sopo­cie, podzi­wia pamięć i wytrwa­łość – choć jego męskie ramię z jed­nej, a kie­rowcy z dru­giej – bar­dzo się przy­daje przy prze­miesz­cza­niu.

W końcu naj­bar­dziej doku­czają puch­nące nogi, nie głowa – tej można pozaz­dro­ścić. To nie o sobie napi­sała _Modli­twę za cho­rych na miaż­dżycę_ (_Rzeka bez nazwy_, 1999) po mie­siącu spę­dzo­nym w Domu Aktora w Sko­li­mo­wie, skąd wró­ciła z ulgą.

Współ­czuje rówie­śni­kom w Sko­li­mo­wie, ale „drugi raz za żadne skarby tam nie pojadę”, mówi. Na życze­nie sio­stry Gra­żyny, obli­czanki (od Obli­cza Chry­stu­so­wego), wtedy zarzą­dza­ją­cej, finan­suje zakup sto­jaka do kro­pló­wek. Ma być ładny, i jest.

Uma­wiam Wzgó­rza Dylew­skie – spa dr Ireny Eris, z upu­stem dla eme­rytki (dwa ostat­nie sierp­nie, w 2012 i 2013 roku na Mazu­rach, są nasze wspólne).

Całymi dniami namięt­nie czyta, głów­nie filo­zo­ficzne eseje kuzyna po mie­czu Bole­sława Miciń­skiego, jak ona wnuka Ludwika Andry­cza, na prze­mian z roz­wa­ża­niami o Bogu autor­stwa jakie­goś Fran­cuza. W kalen­da­rzach wiel­ko­ści szkol­nych zeszy­tów notuje na okrą­gło popra­wiane wier­sze.

Nasze wieczory

Przez ostat­nie kilka lat widzimy się codzien­nie, po parę godzin, o róż­nych porach, także późno w nocy:

„Pani Nino, dziś _Edith Piaf_, powtórka na kanale…” I Nina kolejny raz ogląda _Piaf_.

Nadąża za wyda­rze­niami, komen­tuje wystą­pie­nia poli­ty­ków. Cel­nie, zło­śli­wie. Ma swoje typy na tak i na nie. Ogląda newsy w róż­nych sta­cjach.

„Ten się dziw­nie ubiera” – komen­tuje wygląd Kuby Wątłego, który był wtedy w Super­sta­cji (teraz nawet sta­cji nie ma). Muszę, wodząc pal­cem po ekra­nie, poka­zać linie brze­gowe barw­nych tatu­aży wspi­na­ją­cych się z dłoni na głowę, aby spo­strze­gła, że to nie hip­ster­ska koszula, tylko… ciało. Męskie, zdrowe ciało. „Wcale nie taki wątły” – orzeka nie bez racji.

Nie jest w sta­nie uspra­wie­dli­wić rosną­cej tuszy mał­żonki Bar­dzo Waż­nego Poli­tyka. „Uro­dziła dużo dzieci” – mówię. „Co z tego? Repre­zen­tuje nas, świat na nią patrzy, dla niego to też nie­do­brze”. Twar­dego osądu nie zmieni.

Nie podoba się jej cyniczny uśmie­szek nie­scho­dzący z twa­rzy innego Waż­nego Szefa. Zdra­dza brak pro­fe­sjo­nal­nego opa­no­wa­nia mimiki twa­rzy. „Niby poważ­nie, a niepoważ­nie…” Zawód wyczu­lił ją na mowę ciała, na miny w szcze­gól­no­ści.

Pre­zesa Wszyst­kich Pre­ze­sów nie lubi, jako kogoś takiego z cza­sów, gdy była młodą dziew­czyną. „Uskrzy­dla go, jak Polacy nie­na­wi­dzą się nawza­jem, ska­czą sobie do oczu. I tak dobiera ludzi w oto­cze­niu, żeby lud nie­na­wi­dził ich bar­dziej niż jego”.

Mamy różne spoj­rze­nie na wiele spraw. Jest dumna, że ni­gdy nie zro­biła sobie ope­ra­cji pla­stycz­nej. „Nie mam żad­nych cięć za uszami”. Jako wiel­bi­cielka dobrych masaży i kre­mów aktor­skim gestem unosi włosy do góry. Opo­nuję: „Każdy dostaje inny pakiet od przod­ków. Wszystko dla ludzi, ope­ra­cje też. I jesz­cze sobie zro­bię!”, co Nina kwi­tuje krótko: „Wariatka”.

Lubi życie towa­rzy­skie. Gada­nie, kokie­to­wa­nie, konia­czek. Nina prze­pada za przy­stoj­nymi pro­fe­so­rami medy­cyny i zawsze wraca uskrzy­dlona: „Znów nie mogli ode­rwać ode mnie wzroku”.

I tak pew­nie było, skoro młoda czter­dzie­sto­latka, atrak­cyjna żona pew­nego pro­fe­sora, jest ziry­to­wana na bli­sko stu­latkę i daje temu wyraz.

W pre­zen­cie od natury dostała piękny pod­bró­dek, gładką szyję, ale wie­rzy w masaże jak w nic na świe­cie, mini­mum raz w tygo­dniu (wcze­śniej mogło być czę­ściej). Sku­pia się na pie­lę­gna­cji par­tii widocz­nych, twa­rzy, szyi, dekol­cie, prze­pada za uzna­nymi fir­mami, nowin­kami kosme­tycz­nymi.

Pewna uta­len­to­wana che­miczka i kobieta inte­resu, pani Jolanta, która od lat 80. wymy­śliła trzy firmy kosme­tyczne, jedną po dru­giej – pro­po­nuje Ninie raz w mie­siącu dar­mową wizytę w salo­nie „do końca życia”. Nina, pona­do­siem­dzie­się­cio­let­nia, zapro­sze­nie skwa­pli­wie przyj­muje i korzy­sta, jeż­dżąc z wielką rado­ścią do firmy nr 2, potem nr 3, na dłu­uuugie gra­ti­sowe zabiegi.

Po pew­nym cza­sie współ­pra­cow­nice pytają: „Jak długo jesz­cze?”. Pre­ze­ska: „Prze­cież nie prze­wi­dy­wa­łam, że pani Nina będzie tak długo żyła!”. Opo­wie­dziano mi to jako dobry żart, ale jakoś mnie nie roz­śmie­szył. Chyba byłby lep­szy, gdyby udało się wyko­rzy­stać doj­rzałą piękną damę w pro­mo­cji, akcji pro­spo­łecz­nej, rekla­mie. Widać w Pol­sce – kraju wielu fobii, w tym age­izmu – cho­dzi się wyłącz­nie utar­tymi kole­inami.

Noc z Niną

Koń­czy się rok 2013. Syl­we­strowy wie­czór, pra­wie noc. Halina Szpil­ma­nowa, do któ­rej aku­rat zawi­tał z Bazy­lei syn Andrzej z córką, zapra­sza nas na domówkę. Nina wrę­cza pani domu swoją ostat­nią książkę _Patrzę i wspo­mi­nam_, pewną ręką wpi­suje dedy­ka­cję. Nie prze­szka­dzają jej nawet trzy psy (mój jam­nik szorst­ko­włosy i dwa minia­tu­rowe yorki gospo­da­rzy). O pół­nocy toast wznosi szam­pa­nem. Ja obcho­dzę się sma­kiem, jestem kie­rowcą dro­go­cen­nego ładunku.

Dla Niny był to nie­sa­mo­wi­cie ważny wie­czór. Szła przez życie, pamię­ta­jąc prze­po­wied­nię Roberta Wal­tera, mistrza, jasno­wi­dza i teo­zofa, że umrze w 2013 roku, wła­śnie minuta po minu­cie prze­mi­ja­ją­cym.

Ile­kroć temat roz­mowy scho­dził na prze­po­wied­nię, w oczach Niny widzia­łam nie­po­kój…

I ta pierw­sza zwrotka wier­sza, który mi dyk­to­wała:

a kiedy wyjdę z ciała
przy­dy­mio­nym obłocz­kiem,
powę­druję, aby zna­leźć
nowe miej­sce dla życia

Gdy wybija pół­noc i nastaje rok 2014, patrzymy na sie­bie zna­cząco. „No i co, pani Nino? Nawet jasno­widz się myli” – mówię trium­fal­nie. Syl­we­ster u Szpil­ma­nów trwa do wpół do dru­giej, wra­camy z Moko­towa do Śród­mie­ścia przez opu­sto­szałe mia­sto. Dopiero w domu, gdy ukła­dam nogi Niny na wiel­kich podu­chach, widzę, że są bar­dziej opuch­nięte niż zwy­kle, ale myślę: „Nic dziw­nego, tyle godzin za sto­łem…”.

Gdy przez następne dni opu­chli­zna nie odpusz­cza, trzeba dzia­łać.

Potem poszło jak pożar po wsi… Pie­lę­gniarka z przy­chodni przy Poznań­skiej ma przyjść na pobra­nie krwi o siód­mej rano. Trzeba dopil­no­wać zabiegu, bo dla Niny taka pora dnia nie ist­nieje. W dni, gdy w samo połu­dnie przy­cho­dzi gospo­sia, bywa, że czeka i kwa­drans na otwar­cie drzwi.

Pie­lę­gniarka abso­lut­nie nie może cze­kać pod drzwiami, więc tej nocy, z 8 na 9 stycz­nia 2014 roku, pierw­szy raz w życiu nocuję u Niny; wkrótce ma się oka­zać, że ostatni. Bez dwóch zdań, poucza­jące doświad­cze­nie.

Dla mnie była to noc stra­cona. Gospo­dyni zaczęła się zbie­rać do snu w sypia­lence około pierw­szej, a ja w dru­gim pokoju, gdzie stała solidna wer­salka przy­wie­ziona z alei Róż, pamię­ta­jąca Bie­ruta, tyle że po remon­cie. Dopiero w pozy­cji hory­zon­tal­nej odkry­wam, że to made­jowe łoże wyre­mon­to­wane przez tapi­cera sady­stę. „Beto­nem wypchane” – stwier­dził mój krę­go­słup. Sto obro­tów wokół wła­snej osi w kom­plet­nych ciem­no­ściach snu nie przy­nio­sło. Gdy sen był tuż-tuż, sły­szę rumor; świa­tło z sypialni oświe­tla przed­po­kój. To Nina szura kap­ciami, pobu­dzona, jakby był śro­dek dnia. Wyraź­nie gdzieś się wybiera i gło­śno mówi. Do kogo tak prze­ma­wia w środku nocy? Na zegarku jest… tak, parę minut po trze­ciej. „Mój uko­chany, tyle wycier­pia­łeś, a oni zabili cię jak psa, wrzu­cili do nie­po­świę­co­nej ziemi, nie mogę ci nawet świeczki zapa­lić, Zosia też nie mogła; nikt nie wie, gdzie jesteś…” – brzmią słowa bole­snej skargi. Po chwili dociera do mnie, że prze­ma­wia do Węgierki; jego por­tret wisi naprze­ciwko jej łóżka, nad toa­letką. Alek­san­der Węgierko – reży­ser, aktor i nauczy­ciel aka­de­micki, poznany na stu­diach w szkole Zelwe­ro­wi­cza – naj­więk­sza miłość jej życia. Idol, men­tor, mistrz, bożysz­cze, oczy­wi­ście żonate. Gdy Nina wycho­dzi za Cyran­kie­wi­cza, zdję­cia Węgierki w ram­kach roz­sta­wia w ich wspól­nym domu. Pre­mier, kom­plet­nie nie­zaz­dro­sny o prze­szłość, śmieje się: „Nekro­fi­lia w tym domu panuje”. I zdję­cia stoją.

W smu­dze świa­tła pada­ją­cego z sypialni widzę Ninę z pustym kie­lisz­kiem w ręku. Wyraź­nie zmie­rza do kuchni, gdzie na stole wciąż stoi otwarta butelka jej ulu­bio­nego, życio­daj­nego trunku, czer­wo­nego wytraw­nego wina.

Zry­wam się w ciem­no­ściach, prze­ko­nana, że całe moje poświę­ce­nie dia­bli wezmą. Myśl, że bada­nie z powodu alko­holu nie będzie ważne, sta­wia mnie na równe nogi, ale po paru kro­kach wbija w pod­łogę myśl: „A jeśli ją w środku nocy śmier­tel­nie prze­stra­szę?”. Nikt tu od lat nie noco­wał, jak się tak długo mieszka solo, można nie pamię­tać o prze­lot­nym gościu. Wyco­fuję się w ciem­no­ściach do wer­salki twar­dej jak uliczny bruk.

O siód­mej otwie­ram pie­lę­gniarce drzwi, zabieg dzięki meto­dzie próż­nio­wej trwa chwilkę. Pie­lę­gniarka wyja­śnia, że kie­li­szek wina nad ranem nie miałby żad­nego zna­cze­nia dla zle­co­nych przez leka­rza badań. Nie­po­trzeb­nie się dener­wo­wa­łam.

Dla mnie – ze względu na nocną inwo­ka­cję – to noc poucza­jąca. Uwie­rzy­łam, że można trwać w miło­ści wiecz­nej, kar­mią­cej się pamię­cią chwil wiel­kiego uczu­cia, mimo upływu wielu lat. I że miłość się­ga­jąca poza grób jed­nak ist­nieje.

W bia­łym zeszy­cie znaj­duję wier­sze z ostat­nich mie­sięcy. Znowu o nim, o niej, o ich miło­ści:

Ta dziew­czyna jest trudna
jak w górach wąska ścieżka
Ta dziew­czyna jest piękna
jak zie­lon­kawa rzeka
pod gwiezd­nym desz­czem
Nie skła­daj jej obiet­nic
któ­rych nie możesz speł­nić
I o przy­szło­ści nie mów
bo jej nie będzie
Cie­bie zastrzelą w lesie
wiel­bi­ciele Hitlera
A ona znaj­dzie na sce­nie
dosyć dłu­gie kró­le­stwo
Ale nikogo już nie będzie
kochać tak jak cie­bie
Zosta­wi­łeś na świe­cie dwie wdowy
Swoją żonę
I mnie
Nie powiemy o tym nikomu
A Bóg wie!

Do tam­tej nocy, sły­sząc opo­wie­ści Niny na temat Wiel­kiego Ala – apa­ry­cji nie­po­wa­la­ją­cej, cha­rak­teru po męsku ułom­nego – wred­nie podej­rze­wa­łam, że Nina nie jest szczera. Gra wielką miłość do Węgierki, jak to aktorka. Pie­lę­gnuje wspo­mnie­nia, bo polu­biła swoją rolę roman­tycz­nej kochanki. Wie, że jest jej z nią do twa­rzy.

Po tam­tej nocy zmie­ni­łam zda­nie.2. Wędrówki Niny

Brześć – niemal sielskie dzieciństwo

Brześć nad Bugiem – mia­sto rodzinne Niny. Jej nie­mal siel­skie dzie­ciń­stwo z mamą Maryną i bab­cią Eufro­zyną, zwaną Fru­zią. Mały babi­niec w domu z ogro­dem przy ul. 3 Maja 18 (dziś Pusz­kiń­ska).

Nina darzy sen­ty­men­tem Brześć, ale za wszelką cenę chce się z niego wyrwać. Jak wiele dziew­cząt z takich miast wie­rzy, że świat to sezam pełen darów. Rwie się do War­szawy, nie do Kijowa – ten kie­ru­nek prze­ro­biły z matką kilka lat wcze­śniej. Tam zastała je rewo­lu­cja paź­dzier­ni­kowa, tam ukoń­czyła „tru­dową szkołę” (1925–1926; mimo pomocy dr. Sta­ni­sława Stęp­nia z Połu­dniowo-Wschod­niego Insty­tutu Nauko­wego w Prze­my­ślu nie dowie­dzia­łam się, jakich sze­ściu przed­mio­tów uczono Ninę przez dwa lata). Na szczę­ście matce i córce udaje się wró­cić do Brze­ścia.

Ojciec, Euge­niusz Andrycz, tro­chę pomiesz­kał na 3 Maja 18, po czym ruszył na front, i do cał­kiem innej pani. To dzia­dek Ludwik Andrycz kazał synowi je przy­wieźć, bo „to w końcu nasza krew”. Tym samym zwią­zał Ninę na dobre z Pol­ską. Ina­czej żywioły wojny mogły ją z matką Rosjanką „prze­trans­fe­ro­wać” w inne rejony świata.

Bo Brześć to mia­sto, które Pia­sto­wie i Jagiel­lo­no­wie mieli i tra­cili, które prze­cho­dziło z rąk do rąk pol­skich, kijow­skich, moskiew­skich.

W końcu i tak zostało za gra­nicą Pol­ski.

Tysiąc­letni Brześć: tu władcy zje­chali na naradę, żeby usta­lić, jak poko­nać zakon krzy­żacki, a w bitwie pod Grun­wal­dem mia­sto wysta­wiło wła­sny regi­ment!

Nad mia­stem góruje słynna Twier­dza Brze­ska – jedna z czter­dzie­stu czte­rech twierdz Impe­rium Rosyj­skiego, ale mia­sto nie chciało być rosyj­skie; bitwa „pod Brze­ściem” była wyra­zem buntu prze­ciw Rosji.

Tyle że po Rosja­nach weszli Niemcy i rzą­dzili do 1918 roku, do zawar­cia trak­tatu brze­skiego. Gdy rodzi się Nina, jest mia­stem rosyj­skim; gdy idzie do pierw­szej klasy pod­sta­wówki (lubi pod­kre­ślać, że miała wtedy sześć lat) – mia­stem rzą­dzą Niemcy, a trak­tat oka­zuje się korzystny jedy­nie dla Nie­miec. Gdy zdaje do dru­giej klasy, mia­sto w lutym 1919 roku zaj­mują Polacy. Brześć staje się sto­licą woje­wódz­twa pole­skiego, a w Twier­dzy na roz­kaz Pił­sud­skiego uwię­ziono opo­zy­cjo­ni­stów. Brześć obok Berezy Kar­tu­skiej staje się sym­bo­lem walki sana­cji z prze­ciw­ni­kami poli­tycz­nymi. Nina ma 19 lat, gdy zaczyna się słynny pro­ces brze­ski (1931–1932), w Twier­dzy uwię­ziono Win­cen­tego Witosa i innych dzia­ła­czy PPS i PSL.

Gdy wybu­cha II wojna świa­towa, Brześć, mia­sto o stra­te­gicz­nym poło­że­niu, broni się przed ata­kiem wie­lo­krot­nie sil­niej­szych wojsk Gude­riana. W jed­nym z for­tów pol­ska załoga trwa na poste­runku do 27 wrze­śnia. Dwa­dzie­ścia pięć dni boha­ter­skiej walki z góry ska­za­nej na prze­graną.

Już 22 wrze­śnia o 16.00 roz­po­czyna się nie­miecko-radziecka defi­lada woj­skowa. Wehr­macht prze­ka­zuje mia­sto Armii Czer­wo­nej, dowód „praw­dzi­wego bra­ter­stwa broni”, dopeł­nia się pakt Rib­ben­trop–Moło­tow. Try­buny zbu­do­wane przez woj­ska radziec­kie zdo­bią czer­wone gwiazdy i czarne swa­styki. Przed „try­bu­nami zwy­cię­stwa” defi­lują ramię w ramię żoł­nie­rze radzieccy i nie­mieccy. Defi­ladę odbie­rają gene­ra­ło­wie Kri­wo­szein i Gude­rian.

Nina defi­lady nie ogląda ani o niej nie wie, bo by ją opi­sała. Ma wyobraź­nię poetki, czer­wone gwiazdy i czarne swa­styki w upior­nej defi­la­dzie bli­sko jej domu przy 3 Maja… to by musiało zapaść w pamięć.

Gdy w czerwcu 1941 roku woj­ska hitle­row­skie ata­kują ZSRR, walki o Twier­dzę Brze­ską trwają nie­mal do końca mie­siąca. O udziale słabo uzbro­jo­nych pol­skich bojow­ni­ków opła­co­nym daniną krwią histo­ria mil­czy. Gdzie dwóch moc­nych się bije, tam tego trze­ciego, choćby był naj­od­waż­niej­szy, histo­ria pomija.

Do końca życia Nina nie chce odwie­dzić Brze­ścia. Po 2000 roku zgła­sza się do niej kan­ce­la­ria prawna z ofertą rekom­pen­saty za dom z ogro­dem w wyso­ko­ści 20 tysięcy zło­tych, minus hono­ra­rium adwo­kac­kie. Jak zare­ago­wała? Wzru­sze­niem ramion. Nie chce wra­cać do prze­szło­ści. „Tam wszystko się zmie­niło, nikt nie czeka, pustka. Po co?” – sły­szę trzeźwe tłu­ma­cze­nie, choć dom prze­trwał. Ogród ponoć też…

„Nie­mal siel­skie dzie­ciń­stwo” skoń­czyło się, gdy ojciec poszedł w świat. Sio­strze­nica go opi­sze: „Naj­bar­dziej w świe­cie wujek Gie­nek kochał wojaczkę i szu­kał do niej spo­sob­no­ści”. Nie było o nią trudno, bo po I woj­nie świa­to­wej i rewo­lu­cji roze­dr­gany świat jakoś nie mógł się uspo­koić. Euge­niusz ruszył na front. Nina i Maryna zostają bez środ­ków do życia, więc matka pakuje manatki i jadą do jej krew­nych, do Kijowa. Nina: „Maryna była bar­dzo dzielna, utrzy­my­wała nas obie z tłu­ma­czeń w jakimś biu­rze han­dlo­wym, dobrze znała pol­ski, nie­miecki, rosyj­ski”.

Za to na całe życie zapa­mię­tała „pierw­szą wizytę w ope­rze kijow­skiej, z mamą: _Lohen­grin_ Wagnera, z Leoni­dem Sobi­ko­wem, rosyj­skim teno­rem lirycz­nym (zmarł w 1934)”. Ten ope­rowy szcze­gół Nina przy­po­mni sobie przy oka­zji naszej roz­mowy o przy­jem­no­ściach wcale nie ducho­wych (mie­sięcz­nik kuli­narny „Moje Goto­wa­nie”, sty­czeń 2012). I tak przy oka­zji gada­nia o sma­kach dzie­ciń­stwa dowie­dzia­łam się, w kim nie­opie­rzony pod­ro­stek zadu­rzył się po raz pierw­szy, choć za operą nie prze­pa­dał.

Z powodu pore­wo­lu­cyj­nych nie­po­ko­jów pobyt w Kijo­wie prze­staje mieć sens, jadą do Pol­ski, która wyło­niła się ze stu­dwu­dzie­sto­trzy­let­niego nie­bytu. W War­sza­wie Nina poznaje dziadka i całą rodzinę, ojciec wynaj­muje im coś na mie­ście, na pewno nie wspo­mina o swo­jej innej rodzi­nie.

Nina musi nad­ro­bić zale­gło­ści, wię­cej słu­cha, niż mówi, dużo się uczy. Z matką Rosjanką, ojcem Pola­kiem uważa się za Polkę. W swo­ich dzien­ni­kach o Pol­sce pisze „Ojczy­zna”, ale do końca życia zacho­wuje „sła­bość do Ukra­iny” i miłość do rosyj­skiej poezji i prozy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: