Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość

Nogami do góry - ebook

Data wydania:
26 listopada 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
31,50

Nogami do góry - ebook

Akcja "Nogami do góry" rozgrywa się w środowisku dziennikarzy, w redakcji jednej z gazet codziennych w mieście S. Jest to zapis wydarzeń rzeczywistych oraz subiektywnych, dziejących się w umyśle redaktora naczelnego. Głównym wątkiem powieści jest śledztwo prowadzone przez troje dziennikarzy, chcących ustalić, jakie motywy kierowały innym dziennikarzem, który porzucił swoje dotychczasowe rygorystyczne zasady moralne i kosztem kolegów chce przejąć kontrolę nad wydawnictwem. Jest też motyw podróży do urokliwej miejscowości K., w górach A., gdzie główny bohater dystansuje się od świata mediów, życia w nieustającym stresie i w depresyjnej atmosferze końca „epoki papieru” oraz gorzkie rozważania na temat przemian kulturowych, wolności i tożsamości w świecie coraz bardziej niezrozumiałym, odhumanizowanym, a nawet postawionym „nogami do góry”, gdzie normalność jest rodzajem ekstremizmu.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68215-29-8
Rozmiar pliku: 865 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wszystkie moje „nowe życia” zawsze okazywały się ciągami dalszymi starego. Postanowiłem wreszcie z tym skończyć. Urżnąłem się z radości. Rano obudził mnie głos matki: „wstawaj, pijaku, wstawaj, czas do pracy”.

Idąc ulicą, chciałem ominąć żebraka i zderzyłem się z kimś z naprzeciwka, kto również chciał go ominąć. Tak połączyła nas serdeczna przyjaźń.

Dlaczego nieszczęścia bywają czasem źródłem zadowolenia, budujących refleksji, a nawet pychy? Nic tak ludzi nie cieszy, jak cudze potknięcia. Zawsze więc, ilekroć spotykam bliźnich, snuję opowieści o moich klęskach, by po chwili na ich chmurnych obliczach dostrzec promyk nadziei.

Odkrycie, którego dokonał niechcący, poraziło go: tylko w skrajnym napięciu, a może i cierpieniu, doznawał szczęścia bycia naprawdę sobą. Sam siebie traktował jak obcą osobę, wartą wyśmiania i pogardy.

Dzisiaj leczyć się musi zdrowy człowiek.

Po pogrzebie Baltazara na cmentarzu zwierzęcym w K., kiedy to w trakcie podniosłej — cokolwiek zanadto — atmosfery, będąc niewątpliwie pod jej silnym wrażeniem, zdjąłem czapkę w chwili składania zwłok tego nieodżałowanej pamięci kota do grobu, wróciłem do S. Sceny na grzebowisku, wśród kręcących się wiatraczków, płonących zniczy, maskotek, między płytami nagrobnymi psów i kotów, nam, starym prykom, pamiętającym jeszcze normalne czasy, wydawały się gorszące i niesmaczne w kontekście tego, co obecnie wyrabia się z ludzkim ciałem jako rezerwuarem części zamiennych, czy nowej kultury pochówków polegających na utylizacji zmarłych jak jakichś odpadów, a nawet pomysłów, by ludzkie zwłoki służyły użyźnianiu obszarów zdegradowanych i wyjałowionych rolniczo. Kiedy moja córka wycierała łzy z policzków, groźnym spojrzeniem komentując mój ironiczny wyraz twarzy (nie potrafiłem tego ukryć), zadawałem sobie pytanie, czy i na pogrzebie ojca będzie równie wzruszona i cierpiąca jak na pogrzebie Baltazara.

Ө

Zaparkowałem koło uniwersytetu medycznego. Tuż obok auta, przy krawężniku, leżała książka. Podniosłem ją. Nieznany autor, nieznana pozycja. Tytuł jednak zapamiętałem — _Nogami do góry_. Pieczątka nie pozostawiała wątpliwości, do kogo należy znalezisko. Mogłem ją zostawić na murku, licząc na to, że ten, kto ją zgubił, będzie jej szukał. Albo po prostu zignorować, ale postanowiłem oddać ją właścicielowi.

Biblioteka znajdowała się przy bocznej ulicy, która kiedyś miała jakąś nazwę, a po zamknięciu całego, niegdyś wojskowego, kwartału i stworzeniu tam miasteczka akademickiego stała się po prostu bezimiennym pasażem. Budynek z czerwonej cegły był dość duży, czterokondygnacyjny, zwieńczony potężnym dwuspadowym dachem. Ani w pasażu, ani na małym placu przed wejściem nie było nikogo. Podobnie było wewnątrz. Wszedłem po szerokich kamiennych schodach pamiętających pewnie połowę XIX wieku na poziom parteru. Uderzyła mnie od razu ogłuszająca cisza sącząca się ze wszystkich zakamarków tego budynku, w tym także z wielkiego holu, nad którym widniał napis „Szatnie i toalety”. W czasach mojej młodości, kiedy w takim sąsiedztwie tworzono palarnie, było to miejsce chyba najbardziej gwarne. Teraz nie było tam nikogo. Wszedłem głębiej, by się upewnić. Pusty odgłos moich kroków odbił się od ścian. Nie było nawet szatniarek. Miejsce, do którego miałem się udać, znajdowało się na trzecim piętrze. Wchodząc po schodach, na pierwszym i drugim piętrze minąłem przeszklone wejścia wkomponowane w emanujące jasnym światłem szklane ściany biblioteki uniwersyteckiej wydziałów prawa i administracji oraz historii. Nie licząc regałów wypełnionych książkami, stały tam też jednoosobowe stoliki, dla tych, którzy chcą zrobić szybkie notatki albo przeczytać coś na miejscu lub nawet napić się kawy z automatu. Wszystkie stoliki były wolne, nie dostrzegłem również nikogo przy regałach. Na trzecim piętrze opatrzonym napisem: „Międzywydziałowa biblioteka filologii obcych” analogiczna przeszklona ściana świeciła bardziej subtelnym światłem. Tuż za nią, po drugiej stronie, niczym recepcjonista w hotelu lub stróż-zakonnik w klasztorze, siedział bezbarwny, wypruty z emocji, ugrzeczniony do absurdu młody człowiek. Wyglądał tak, jakby wyciśnięto z niego wszelkie emocje. Oceniłem go może pochopnie, ale wydał mi się od razu cwaniaczkiem. Na mój widok zerwał się jednak z miejsca, jakbym był kimś wyjątkowo ważnym, i stanął za pulpitem, lekko pochylając się w moją stronę, co odczytałem jako wyraz udawanego zadowolenia z powodu wizyty czytelnika.

— Znalazłem ją na ulicy. Należy chyba do państwa? — powiedziałem.

Bibliotekarz był wyraźnie zaskoczony, że ktoś zwraca do biblioteki książkę. Sam, być może, przechodząc obok niej, a nawet widząc pieczęć biblioteki, minąłby ją obojętnie.

— Rzeczywiście, to nasza książka — powiedział, oglądając pierwszą stronę, na której widniała pieczęć i sygnatura.

— Czy mogę się rozejrzeć? — zapytałem.

— Proszę bardzo... — odpowiedział. Na jego twarzy nieśmiało zarysował się grymas drwiny.

Po prawej stronie, aż do ściany, za którą kończył się budynek, stały długie rzędy regałów z książkami, pomiędzy którymi ustawiono też zielone sofy i solidne stoły. Za plecami bibliotekarza zlokalizowano księgozbiór, na który składały się głównie słowniki, encyklopedie, katalogi oraz archiwum prasy angielskiej, amerykańskiej, niemieckiej, francuskiej i rosyjskiej. Stamtąd również kłuła w uszy cisza. Ruszyłem w lewo. Minąłem regały z literaturą angielską i amerykańską i znalazłem się w części przylegającej do ściany z oknem, za którym rozciągał się widok na jasno oświetlony porannym słońcem zupełnie pusty uniwersytecki plac i równie bezludny ogród po drugiej stronie pasażu, który kiedyś był ulicą i miał jakąś nazwę.

W części biblioteki zajmowanej przez filologów obcych z pewnością, z wyjątkiem samego bibliotekarza, nie było nikogo. Najprawdopodobniej nie było nikogo również na dolnych piętrach. Podszedłem do jasnozielonej sofy stojącej obok półki, na której ustawiono w pionie książki ostatniej noblistki w dziedzinie literatury, Annie Ernaux. Wziąłem do ręki nowiutką, pachnącą jeszcze papierem i farbą drukarską książkę i, zaginając wolumin, puściłem kartki w ruch. Kartki cicho zafurkotały. Siadłem na sofie. Była chyba nieużywana, nieskazitelnie czysta, pachniała ciągle nowością i była bardzo wygodna. Pomyślałem od razu, że można tu spędzać czas w komfortowych warunkach, ciszy, spokoju i w dobrym towarzystwie (uogólnienie to jednak dość ryzykowne); w każdym razie ludzie z tego towarzystwa zamknięci już byli między okładkami książek. Byłem w części biblioteki z literaturą francuską. Przesuwając wzrok od regału do regału, zwróciłem uwagę, że książki francuskie mają zazwyczaj grzbiety białe lub bardzo jasne: szare, kremowe lub beżowe. Do rzadkości należała czerwień lub czerń. Niemal szaleństwem było szukać wśród tych tysięcy wydawnictw pozycji z grzbietem granatowym czy zielonym. Problem był bzdurny, ale intrygujący. Doszukiwać się jednak głębszego sensu w tym, że francuscy wydawcy wolą jasne kolory okładek (z jakich powodów? Czy ciemny grzbiet książki wpływa negatywnie na decyzje czytelników? Czerń mówi — nie czytaj mnie, biel — czytaj?) byłoby pewnie idiotyzmem, choć nie wykluczałbym tu udziału podświadomości. Zapadając się coraz głębiej (w sensie dosłownym i przenośnym) w tej uniwersyteckiej sofie, robiłem zewnętrzny przegląd publikacji epatujących bielą okładek rzadko sugerujących konkretną treść, powściągliwych i skromnych. W przeciwieństwie do książek polskich, których okładki często krzyczą, eksplodują formami, kolorami, a czasem i nawet czymś dużo bardziej dosłownym lub wulgarnym. Co nie oznacza, że nie spełniają swojej roli.

Z jednej strony panowała tam cisza i spokój, z drugiej — cisza zwiastowała coś złego, wzbudzała niepokój. Jako dziecko najbardziej bałem się nie bomby atomowej, która pali, burzy i rozwala wszystko, lecz bomby neutronowej, która tylko zabija, zabija żywe organizmy, pozostawiając świat bytów nieożywionych: minerałów, metali i tworzyw (dziś powiedzielibyśmy, że również świat sztucznej inteligencji). Bałem się świata bez ludzi bardziej może, niż samej śmierci.

Wyjąłem jedną z książek, z jasnym grzbietem oczywiście, i po przewertowaniu kilku stron stwierdziłem, że z pewnością nikt nie tylko jej nie czytał, ale nawet nie zaglądał do niej. Wziąłem następną. Wniosek był podobny. To samo dotyczyło trzeciej i kolejnych kilkunastu. Byłem w bibliotece książek, których nikt nie czytał. To idealne miejsce dla mnie, pomyślałem. Są tu wygodne sofy w dyskretnie ukrytych za regałami boksach. Kamer jest stosunkowo niewiele i znajdują się jedynie w środkowej części sali oraz przy wejściu i nad pulpitem bibliotekarza. Można tu więc odpocząć od zgiełku redakcji, telefonów, natrętów, wariatów prasowych i pieniaczy, a nawet zdrzemnąć się, wyciągając nogi na sofie.

Ruszyłem w stronę wejścia i stanowiska bibliotekarza, które, prawdę mówiąc, przypominało trochę hotelową recepcję.

Mijałem puste korytarze labiryntu między regałami pełnymi książek, których nikt nie czytał (a może po prostu wyciągałem zbyt pochopne wnioski?), stoliki z martwymi komputerami i lampami ze zwisającymi kloszami niczym kielichy kwiatów. Po prawej stronie, co dwa, trzy regały, wyłaniały się rytmicznie kolejne okna na ulicę P., skąd docierał stłumiony odgłos przejeżdżającego właśnie tramwaju. Nagle poczułem na sobie ciężkie i świdrujące spojrzenie. A więc ktoś tu jeszcze był, nie licząc bibliotekarza i mnie. Odruchowo spojrzałem w lewo. W rogu sali, na wysokości działu z literaturą rosyjską, na małym bibliotecznym krzesełku siedział N. i patrzył na mnie tak samo zdziwiony mną w tym miejscu jak i ja — nim. Pamiętam, że od razu przyszło mi do głowy to skojarzenie: przypominał pająka czyhającego na swoją ofiarę.

Ө

To mniej więcej w tamtym czasie N. zaczął się dość dziwnie zachowywać, choć na pierwszy rzut oka czy ucha wydawał się taki jak wcześniej. Któregoś dnia, niedługo po uzyskaniu praw emerytalnych, dał człowiekowi, który żebrał koło mostu D., prawie sto tysięcy złotych. Dał mu te pieniądze na leczenie chromej nogi, nie zdając sobie sprawy z tego, że ta noga dawała tamtemu stały dochód. Mało tego. Zdarzenie to było przyczyną dwóch innych nieszczęść. Część pieniędzy powodowany altruizmem N. „pożyczył” z funduszu stowarzyszenia „Postęp”. Drugie nieszczęście było jeszcze gorsze: człowiek z chromą nogą został wyleczony i musiał zabrać się do uczciwej pracy.

Z ciemnoszarego nieba, które jak betonowa kopuła zawisło nad S., z niewielkimi przerwami, od dwóch dni sączył się drobny deszcz, właściwie już mżawka. Zza okna dochodziły odgłosy przejeżdżających tramwajów. Komputer, kiedy włączało się chłodzenie, przez chwilę szumiał, po czym znowu zapadał w stan uśpienia. Niewątpliwie wymagał interwencji fachowca. Kawa stawiała mnie do pionu po prawie bezsennej nocy. Zastanawiałem się nad źródłem dziwnych zachowań czy, inaczej rzecz ujmując, nagłego przypływu rozsądku o nieznanej mi bliżej logice, a może po prostu zwykłego obłąkania N. Nie znajdowałem odpowiedzi na pytanie: czy N. to cyniczna świnia, czy po prostu zwyczajnie zwariował, on, szanowany dziennikarz, a później przez lata szef wydawnictwa. No i mój mentor, któremu zawdzięczałem tak wiele, jeśli chodzi o warsztat pracy, wartości, etos, który tak pięknie potrafił mówić o odpowiedzialności, uczciwości i misji społecznej mediów.

Tak, wiele mu zawdzięczałem, choć to nie on nauczył mnie ABC dziennikarstwa.

Moje pierwsze artykuły — jak to mówią prześmiewcy — pisałem na kolanach. W ogóle uważałem, że dziennikarstwo jest swego rodzaju działalnością misyjną, czymś w stylu dzielenia się ze światem dobrą nowiną. N. pewnie rozumiał to inaczej jako marksista i ateista. Dziennikarstwo miało być narzędziem do rozpoznania rzeczywistości społecznej, demaskowania wyzysku, nierówności lub dobrodziejstwa, jakim są rządy socjalistów. Nigdy nie miałem problemów z dogadywaniem się z uczciwymi marksistami, wręcz przeciwnie, rozmowa z nimi była nawet łatwiejsza, niż z dziennikarzami uduchowionymi i amorficznymi. Swoją drogą „mistycy” okazywali się czasem dobrymi reporterami, bo szukali drugiego, a może i trzeciego dna... Marksiści na ogół byli prości jak konstrukcja cepa. Na ogół, co nie znaczy, że wszyscy. A może było to tylko iluzją, czego przykładem okazał się później on sam — N.

Na początku — co z pewną przesadą i autoironią mogę powiedzieć — czułem się misjonarzem, który za pierwszego dziennikarza uważał samego Chrystusa. To on właśnie przyniósł ludzkości prawdziwe newsy. Nie wykluczam, że ojciec R., szef wiadomego radia, uznałby moje wyznanie za bluźnierstwo, ale ja to wówczas tak widziałem. Niebawem po Zmartwychwstaniu powstały przecież ewangelie, które traktowałem jak rodzaj mediów. Pojawiali się z czasem kolejni pionierzy dziennikarze, autorzy apokryfów. No i pierwsze sprostowania, pierwsze fake newsy.

Był to dla mnie, z pewnością, najciekawszy zawód świata. Zawód, którym zajmują się wyjątkowi ludzie, wybrańcy, a może i ci lepsi, święci męczennicy wolnej prasy. Czasem śniłem o tym, by jako reporter umrzeć za wolność słowa gdzieś na pierwszej linii frontu albo próbując rozwikłać zagadkę jakiejś zorganizowanej grupy przestępczej czy skorumpowanych urzędników. Gotowy byłem złożyć siebie w ofierze. Pod tym względem przypominałem neofitę: do pracy zabrałem się z nadmierną gorliwością, czyniąc niekiedy więcej zła niż dobra. Przypominałem pewnie O., drogiego i zarazem piekielnie uciążliwego O., który zamęczał nas swoimi hymnami pochwalnymi i nieustanne dziękował, że może być „dziennikarzem najwspanialszej, ostatniej niezależnej papierowej gazety w województwie, a może i w kraju”.

Nie przyszło mi wówczas do głowy, że dziennikarz coś zmyśla, naciąga, konfabuluje, kłamie czy — już nie daj Boże — wystawia na sprzedaż swoje usługi. Albo po prostu łże na zamówienie polityczne czy zaspokaja najniższe instynkty i popędy czytelników. W ogóle nie pomyślałem, że można ten zawód traktować w kategoriach komercyjnych, a artykuły jak produkty. Jako absolwent polonistyki, na dodatek z epizodem antykomunistycznym w czasach słusznie minionych, uważałem, że jestem jako reporter kimś niezbędnym, strażnikiem wolności.

Kiedy okazało się, że wydawca pierwszej mojej gazety był rezydentem KGB w Dreźnie, który po upadku komuny postanowił się ustatkować w S. i tu otworzyć swój biznes, i akurat przypadkiem wydawniczy, pojawiła się pierwsza moja wątpliwość. Nadal czułem się jednak dziennikarzem z misją. Już wówczas krążyły słuchy, że niektórzy dziennikarze mieli podwójną tożsamość.

Zanim jednak pojawiły się wątpliwości, nastąpiło bardziej radykalne zderzenie moich wyobrażeń z rzeczywistością. Mój pierwszy szef, K., pewien dysydent, który ostatnie lata przed upadkiem (pozorowanym, jak się okazało) komuny spędził w Berlinie, popatrzył na mnie, nieopierzonego młokosa tuż po magisterce, z politowaniem i wysłał mnie do H., bym napisał coś interesującego o zakładzie wodociągów i kanalizacji.

Innym razem relacjonowałem przyjazd do S. pana generała J. vel Amoroso. To był już bardziej emocjonujący temat. Wtedy jednak omal nie wylądowałem na komisariacie, bo ochrona wzięła mnie za intruza, a może i zamachowca. Na co dzień jednak wysyłano mnie na targowiska, bym spisywał ceny warzyw, albo do prosektoriów, bym wyciągał od pracowników ciekawostki na temat trupów.

W tamtych czasach nie przyszłoby mi też do głowy, że dziennikarze i prasa mogą być wykorzystani jako narzędzie zniewolenia i propagandy.

Z rozmyślań nad piękną przeszłością wytrącił mnie dzwonek telefonu. To był F., z którym kontakt straciłem ponad dwadzieścia lat wcześniej. Niektórzy twierdzili, że był oszołomem (w tamtych czasach to było często używane słowo). Polska pełna była wówczas oszołomów, wariatów, ludzi śmiesznych, fantastów, nieodpowiedzialnych i takich, których koniecznie należy ośmieszyć z różnych powodów, dla ich własnego dobra i dla dobra kraju. A największymi oszołomami byli wówczas ci, którzy mówili „prawdę”. Określenie to oznaczało człowieka dziwnego, ograniczonego fanatyka, kogoś, kogo należy wykluczyć, katolika, wariata, najczęściej — „prawicowego oszołoma”. Wszyscy byliśmy wówczas trochę świrami i — jak mi się wydaje — nie do końca potrafiliśmy odróżnić to, co jest śmieszne, podłe i głupie od tego, co jest poważne, uczciwe i mądre. Takie to były czasy.

F. zapamiętałem jeszcze z jednego powodu. Zdarzało nam się razem imprezować w czasie studiów. Przed oczami stanęła mi raptem scena, gdy w pokoju na trzecim piętrze akademika trzymałem F. za ręce. Wisiał za oknem i, szukając nogami oparcia na ścianie, próbował z moją pomocą wejść przez okno do środka. Głupi, wymyślony po pijanemu pomysł, by wejść do pokoju kolegi przez dach akademika. Ale rynna i piorunochron okazały się mało pewnymi środkami dotarcia do celu. Spałem. W pewnym momencie obudził mnie potworny hałas i tubalny głos zza okna. To F., trzymając się gzymsu, uderzał nogami o okno mojego pokoju. A potem zsuwał się powoli uczepiony piorunochronu. Ale zsunął się za daleko. Wtedy zaczął krzyczeć. Kiedy otworzyłem okno, wisiał już z głową na wysokości parapetu. Zapytałem, czy może mi podać rękę. To nie było zbyt mądre pytanie. Nie czekając na odpowiedź, mocno go chwyciłem, opierając się o ścianę i framugę okna. F. tymczasem szukał oparcia nogami. Był za ciężki, bym mógł go wciągnąć. To był wysoki facet ze sporym brzuchem. Na dodatek pijany. Wtedy, obudzony hałasem, do pokoju wbiegł G. Razem wciągnęliśmy F. do środka.

Było po pierwszej w nocy. Już nie spaliśmy do rana. Piliśmy i rozmawialiśmy o tym, jak to dobrze będzie żyć po upadku komuny, która to rozkładała się na naszych oczach.

Zresztą nie był to pierwszy raz, kiedy wpraszał się niekonwencjonalnie. Innym razem odwiedził mnie nagle i niespodziewanie dekadę po studiach, już w wolnej Polsce, gdy mieszkałem w C. Spałem wówczas z siekierą koło łóżka, bo w okolicy było mnóstwo włamań do domów, nawet podczas snu lokatorów. Przyjechał w nocy i dobijał się do drzwi od ogrodu. To nie był dobry pomysł. Niewiele brakowało, a półprzytomny, w półśnie, z siekierą w ręku rąbnąłbym go w łeb jak pospolitego przestępcę. To nie były spokojne czasy, a tym bardziej okolice. F. był już po rozwodzie. Na temat swojego małżeństwa nie chciał rozmawiać. Co ja właściwie o nim wiedziałem? Tak naprawdę niewiele. Ktoś mi opowiadał, że żona wywinęła mu niezły numer. Kiedyś, kiedy wracali z jakiejś imprezy rodzinnej, zniknęła na stacji benzynowej i już więcej, aż do rozwodu, jej nie widział.

Umówiliśmy się na spotkanie jeszcze tego samego dnia.

Tymczasem sprawa wariactwa N. nie dawała mi spokoju, jeśli to właściwe określenie, które może opisać zachowania kolegi z firmy, który „był już śmiertelnie chory i raptem ozdrowiał”, a później „nagle stracił hamulce, skrupuły i postanowił wziąć sprawy w swoje ręce”. Dla części zespołu stał się po prostu zwykłą „kanalią i złodziejem”. Niektórzy jednak nie mogli w to uwierzyć, nadal mu ufali, nie wierząc faktom, słusznie poniekąd koncypując, że fakty nie oddają rzeczywistości. N. był przecież przez lata podporą firmy, autorytetem o nieskalanej niczym opinii, no może z wyjątkiem tego, że miał epizod polityczny w czasach słusznie minionych, kiedy to w stanie wojennym wstąpił do partii. Dziwnym trafem ludzie mu tego jednak nie wypominali, uznając, że takie to były czasy... Niektórzy mówili, że umiał kłamać jak nikt, co też można by podać w wątpliwość. Bo czy ktoś go przyłapał na kłamstwie?NOTA BIOGRAFICZNA AUTORA

ROMAN CIEPLIŃSKI (ur. w 1965 r. w Szczecinie) – prozaik, malarz, eseista, dziennikarz. Mieszka w Szczecinie. Od 2019 roku prezes szczecińskiego okręgu Związku Polskich Artystów Plastyków. Od 2020 roku prezes zarządu i redaktor naczelny „Kuriera Szczecińskiego”. Publikował m.in. w: „ArsForum”, „e-eleWatorze”, „eleWatorze” i „Formacie”. Wydał powieści: _DIABELSKI MŁYN_ (FORMA 2011), _NIKT_ (2013), _ŚNIEG I MGŁA_ (2018), _UKRYTE MYŚLI_ (pierwsza część dyptyku MASZYNA DO PISANIA, FORMA / DK „13 Muz” 2020) i _ŻYCIE ZASTĘPCZE_ (druga część dyptyku MASZYNA DO PISANIA, FORMA / DK „13 Muz” 2021), _SCHYŁEK_ (FORMA / DK „13 Muz” 2022) i _NOGAMI DO GÓRY_ (FORMA / DK „13 Muz” 2024).W SERII _KWADRAT_ UKAZAŁY SIĘ:

„2008”, „2011”, „2014”, „2017”, „2020” – antologie współczesnych polskich opowiadań

ANDRZEJ BALLO „Made in Roland”

MARCIN BAŁCZEWSKI „Eva Morales de Nacho Lima”, „Malone”

WENANTY BAMBUROWICZ „Masy powietrza”

WALDEMAR BAWOŁEK „To co obok”

KOSTIA BEREZIN (PAWEŁ LAUFER) „Buty Mesjasza”

JACEK BIELAWA „Kościelec”

MACIEJ BIESZCZAD „Ultradźwięki”

DARIUSZ BITNER „Książka”

JAROSŁAW BŁAHY „Rzeźnik z Niebuszewa”, „Zaklęty w szerszenim gnieździe”

ROMAN CIEPLIŃSKI „Diabelski młyn” , „Nogami do góry”, „Ukryte myśli” , „Schyłek”, „Życie zastępcze”

TOMASZ DALASIŃSKI „Dzień na Ziemi”, „Nieopowiadania”, „Przystanek kosmos”

JERZY FRANCZAK „Święto odległości”

KRZYSZTOF GEDROYĆ „Przygody K”

ADRIAN GLEŃ „I”

ANDRZEJ GRODECKI „Iluzje”

BRYGIDA HELBIG „Anioły i świnie. W Berlinie!!”, „Enerdowce i inne ludzie”

LECH M. JAKÓB „Ciemna materia”

JAROSŁAW JAKUBOWSKI „Ciemna Dolina”, „Koń”, „Wojna”

BOGUSŁAW KIERC „Bazgroły dla składacza modeli latających”

JAROSŁAW KSIĘŻYK „Hydra”

WOJCIECH KLĘCZAR „Wielopole”

BOGUSŁAWA LATAWIEC „Ciemnia”

RYSZARD LENC „Chimera”

ARTUR DANIEL LISKOWACKI „Capcarap”, „Eine kleine”, „Hotel Polski”, „Mariasz”, „Skerco”, „Spowiadania i wypowieści”

MIŁKA O. MALZAHN „Fronasz”, „Kosmos w Ritzu”

AGNIESZKA MASŁOWIECKA „Pyszne ciało”, „Splątanie”

JAROSŁAW MAŚLANEK „Ferma ciał”

PIOTR MICHAŁOWSKI „Światy równoległe”, „Urbs ex nihilo”

ANNA MARIA MICKIEWICZ „Listy z Londynu”

DARIUSZ MUSZER „Homepage Boga”, „Niebieski”, „Wolność pachnie wanilią”

KRZYSZTOF NIEWRZĘDA „Czas przeprowadzki”, „Poszukiwanie całości”, „Second life”, „Wariant do sprawdzenia”, „Zamęt”

EWA ELŻBIETA NOWAKOWSKA „Apero na moście”

CEZARY NOWAKOWSKI, JAKUB NOWAKOWSKI „Błogosławieni”

PAWEŁ ORZEŁ „Arkusz ”, „Nic a nic”, „Ostatnie myśli (sen nie przyjdzie)”

PAWEŁ PRZYWARA „Ricoch_ette_”, „Zgrzewka Pandory”

GUSTAW RAJMUS „»Dwie Historie« i inne historie”

KRYSTYNA SAKOWICZ „Księga ocalonych snów”, „Praobrazy”

ALAN SASINOWSKI „Pełna kontrola”, „Rupieć”, „Szczery facet”

GRZEGORZ STRUMYK „Kra”, „Nierozpoznani”, „Wyjście”

ŁUKASZ SUSKIEWICZ „Egri bikaver”, „Mikroelementy”, „Zależności”

LESZEK SZARUGA „Dane elementarne”, „Podróż mego życia”, „Zdjęcie”

IZABELA SZOLC „Śmierć w hotelu Haffner”

ŁUKASZ SZOPA „Kawa w samo południe”

MICHAŁ TRUSEWICZ „Przednówki”

ANDRZEJ TURCZYŃSKI „Bruliony Starej Ziemi”, „Brzemię”, „Czasy i obyczaje”, „Koncert muzyki dawnej”, „Zgorszenie”, „Żywioły”

ANATOL ULMAN „Cigi de Montbazon i Robalium Platona”

EMILIA WALCZAK „Hey, Jude!”

MIŁOSZ WALIGÓRSKI „Kto to widział”

HENRYK WANIEK „Miasto niebieskich tramwajów”

MAREK WARCHOŁ „Bezdzień”

MACIEJ WASILEWSKI „Jednodniowy spacer po dwudziestu kilku głowach”, „Rozmowy młodej Polski w latach dwa tysiące coś tam dwa tysiące coś”

BARTOSZ WÓJCIK „Christiania. Historie z tamtej strony dobra”

GRZEGORZ WRÓBLEWSKI „Nowa Kolonia”

MACIEJ WRÓBLEWSKI „Historie Jakuba Blottona z widokiem na Toruń”

TADEUSZ ZUBIŃSKI „Rzymska wojna”
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: