- promocja
Normalni ludzie - ebook
Normalni ludzie - ebook
Jedna z najgłośniejszych powieści 2018 roku!
Sally Rooney, nazywana Salingerem doby Instagrama, w Normalnych ludziach opowiada o trudnej miłości wplątanej w skomplikowane, zhierarchizowane relacje organizujące świat, w którym nastoletni bohaterowie muszą się odnaleźć. Rooney udowadnia, że o miłości nie napisano jeszcze ostatniego słowa.
Marianne i Connell żyją tuż obok siebie, choć pochodzą z dwóch różnych światów. Mieszkają w niewielkim mieście, jednym z tych, z których chce się jak najszybciej uciec. Chodzą do tej samej szkoły, ale na korytarzu mijają się bez słowa, unikają swoich spojrzeń, chociaż łączy ich więcej niż wspólne lekcje. Ukrywanie tej znajomości nie jest trudne, komplikacje zaczynają się wtedy, gdy między dwojgiem nastolatków budzi się uczucie.
Powieść Normalni ludzie nominowana była do Nagrody Bookera oraz otrzymała Costa Book Award w 2019 r. Ponadto stacja BBC ogłosiła, że historia Connella i Marianne zostanie przeniesiona na mały ekran, a adaptację wyreżyseruje Lenny Abrahamson.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-7935-9 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Marianne siedzi przed toaletką i przygląda się w lustrze swojej twarzy. Policzkom i podbródkowi brakuje wyrazistości. Twarz niczym wytwór technologii komputerowej, z oczami jak mrugające kursory. Może też przywodzić na myśl odbijający się w czymś księżyc, niewyraźny i rozmyty. Wyraża wszystko jednocześnie, co jest równoznaczne z tym, że nie wyraża niczego. Makijaż na tę okazję byłby, dochodzi do wniosku, czymś żałosnym. Nie przerywając kontaktu wzrokowego z samą sobą, zanurza palec w otwartym słoiczku z błyszczykiem i nakłada go na usta.
Na dole, gdy zdejmuje z wieszaka płaszcz, z salonu wychodzi Alan, jej brat.
Dokąd to? – pyta.
Wychodzę.
Gdzie?
Marianne wsuwa ręce do rękawów płaszcza i poprawia kołnierz. Zaczyna się denerwować i ma nadzieję, że jej milczenie wyraża zuchwalstwo, nie brak zdecydowania.
Przejść się – mówi.
Alan staje pod drzwiami.
Przecież wiem, że nie idziesz się spotkać z przyjaciółmi – mówi. – Bo ich nie masz, zgadza się?
Tak.
Marianne uśmiecha się łagodnie, mając nadzieję, że ten gest uległości udobrucha brata i ten odsunie się od drzwi. Tymczasem Alan mówi:
Dlaczego to robisz?
Co?
Tak głupio się uśmiechasz.
Naśladuje wyraz jej twarzy, wyszczerzając się paskudnie. Chociaż niby się uśmiecha, siła i przerysowanie tej kreacji sprawiają, że wygląda na wściekłego.
Cieszysz się, że nie masz przyjaciół? – pyta.
Nie.
Wciąż się uśmiechając, Marianne stawia dwa małe kroki do tyłu, a potem odwraca się i zaczyna iść w stronę kuchni, gdzie przez taras można wyjść do ogrodu. Alan depcze jej po piętach. Chwyta ją za ramię i odciąga od drzwi. Marianne czuje, jak zaciskają jej się szczęki i jak jego palce ściskają przez płaszcz jej ramię.
A tylko spróbuj się poskarżyć mamie – ostrzega Alan.
Nie – odpowiada Marianne – nie. Idę po prostu na spacer. Dziękuję.
Puszcza ją i Marianne wymyka się na taras, zamyka za sobą drzwi. Na dworze powietrze wydaje się bardzo zimne i Marianne zaczyna szczękać zębami. Obchodzi dom i podjazdem dostaje się na ulicę. Czuje pulsowanie w miejscu, gdzie Alan ściskał jej ramię. Wyciąga z kieszeni komórkę i układa esemesa, co rusz wybierając zły klawisz, więc kasuje i pisze od nowa. Wreszcie wysyła: Już idę. Zanim schowa telefon, przychodzi odpowiedź: super do zobaczenia.
Pod koniec poprzedniego semestru szkolna drużyna piłkarska doszła do finału jakichś rozgrywek i wszystkich uczniów zwolniono z trzech ostatnich lekcji, żeby poszli na mecz. Marianne nigdy nie oglądała drużyny podczas gry. Nie interesowała się sportem i lekcje wychowania fizycznego tylko ją stresowały. W autobusie wiozącym ich na mecz słuchała muzyki i nikt się do niej nie odzywał. Za oknem: czarne krowy, zielone łąki, białe domy z brązowymi dachówkami. Zawodnicy siedzieli razem z przodu autobusu, pili wodę i poklepywali się po plecach, żeby dodać sobie otuchy. Marianne ogarnęło poczucie, że jej prawdziwe życie rozgrywa się gdzieś bardzo daleko, bez jej udziału, i nie miała pojęcia, czy się kiedykolwiek dowie, gdzie ono jest i czy stanie się jego częścią. To uczucie nachodziło ją często w szkole, aczkolwiek nie towarzyszyły mu żadne konkretne obrazy, które by podpowiadały, jak owo prawdziwe życie miałoby wyglądać ani jak miałaby się w nim czuć. Wiedziała jedno: gdy się zacznie, nie będzie musiała go sobie wyobrażać.
Do końca meczu nie padało. Ściągnięto ich tam, żeby wznosili wokół boiska dopingujące okrzyki. Marianne stała blisko bramki razem z Karen i kilkoma innymi dziewczynami. Wszyscy oprócz Marianne najwyraźniej znali na pamięć szkolne hasła, których ona nigdy wcześniej nie słyszała. Po pierwszej połowie było 0:0, a w przerwie profesor Keaney rozdawała uczniom soki i batoniki energetyczne. Na drugą połowę meczu drużyny zamieniły się stronami i teraz szkolni napastnicy grali blisko miejsca, gdzie stała Marianne. Connell Waldron był środkowym napastnikiem. Widziała go na boisku w piłkarskim stroju, lśniących białych spodenkach i szkolnej koszulce z numerem dziewięć na plecach. Miał znakomitą postawę, prezentował się lepiej niż wszyscy inni zawodnicy. Jego sylwetka była naniesioną pędzlem długą elegancką linią. Gdy piłka toczyła się w ich stronę, zwykle biegał w kółko i czasem wyrzucał jedną rękę do góry, a potem znowu stawał w miejscu. Obserwowanie go było przyjemnością, choć pewnie nie wiedział, gdzie stoi Marianne, ani go to nie obchodziło. Kiedyś po szkole może mu powie, że go obserwowała, a on roześmieje się i stwierdzi, że straszny z niej dziwoląg.
W siedemdziesiątej minucie Aidan Kennedy pobiegł lewą stroną boiska i podał do Connella, który strzelił z rogu pola karnego i piłka poszybowała nad głowami obrońców do bramki. Wszyscy zaczęli krzyczeć, nawet Marianne, a Karen otoczyła ją jedną ręką w pasie i ścisnęła. Razem wiwatowały, uczestniczyły w czymś magicznym, co niwelowało zwyczajne powiązania towarzyskie między nimi. Profesor Keaney gwizdała i tupała. Na boisku Connell i Aidan obejmowali się jak bracia, którzy spotkali się po latach rozłąki. Jaki piękny był wtedy Connell. Marianne przyszło do głowy, że bardzo chciałaby go zobaczyć, jak się z kimś kocha; to nie musiałaby być ona, to mógłby być ktokolwiek. Pięknie byłoby po prostu mu się przyglądać. Właśnie tego rodzaju myśli, wiedziała o tym, odróżniały ją w szkole od innych, czyniły z niej „dziwoląga”.
Wszyscy uczniowie z klasy Marianne zdają się uwielbiać szkołę i uważać ją za coś normalnego. Codzienne wkładanie tych samych mundurków, przestrzeganie narzuconych reguł, monitorowanie i karanie przejawów złego zachowania, to wszystko jest dla nich normalne. Nie mają poczucia, że znajdują się w opresyjnym środowisku. Marianne w zeszłym roku pokłóciła się z nauczycielem historii, profesorem Kerriganem, bo przyłapał ją na wyglądaniu przez okno w czasie lekcji, i nikt z całej klasy się za nią nie ujął. Wydawało jej się czymś całkiem szalonym, że musi codziennie rano wkładać mundurek i tłoczyć się w gigantycznym gmachu przez cały dzień, przy czym nie może nawet skierować wzroku tam, gdzie chce, bo nawet ruch gałek ocznych podlega ocenie szkolnego sądu.
Nie uczysz się, jeśli wyglądasz przez okno i myślisz o niebieskich migdałach – oznajmił Kerrigan. Marianne, która wtedy już nie panowała nad sobą, odpysknęła:
Proszę się nie łudzić, od pana niczego się nie nauczę.
Connell powiedział niedawno, że pamięta ten incydent, odniósł wtedy wrażenie, że potraktowała profesora Kerrigana zbyt surowo, a przecież był on jednym z rozsądniejszych nauczycieli.
Ale rozumiem, co chciałaś powiedzieć – dodał Connell. – Że czujesz się w szkole trochę jak w więzieniu, to rozumiem. Powinien ci pozwolić patrzeć w okno, tu się zgadzam. Nie robiłaś nic złego.
Po tamtej rozmowie w kuchni, kiedy mu powiedziała, że go lubi, Connell zaczął bywać w jej domu częściej. Przyjeżdżał wcześnie, żeby odebrać matkę i posiedzieć w salonie, nie mówiąc zbyt wiele, albo postać przy kominku z rękami w kieszeniach. Marianne nigdy nie pytała, dlaczego przychodzi. Zamieniali kilka słów albo ona mówiła, a on potakiwał. Polecił jej do przeczytania Manifest komunistyczny, spodoba jej się, powiedział i zaproponował, że na wszelki wypadek zapisze jej tytuł. Znam tytuł Manifestu komunistycznego – rzekła. Connell wzruszył ramionami, okej. Po chwili dodał z uśmiechem:
Wymądrzasz się, a nawet go nie czytałaś.
Roześmiała się wtedy wbrew sobie i on też zaczął się śmiać. Gdy się tak śmiali, nie mogli spojrzeć sobie w oczy, musieli kierować wzrok w kąty pokoju lub pod nogi.
Connell chyba rozumiał jej odczucia związane ze szkołą; powiedział, że lubi słuchać jej opinii.
Możesz się ich nasłuchać na lekcjach – stwierdziła.
Odpowiedział rzeczowo:
W klasie zachowujesz się inaczej, tak naprawdę nie jesteś taka.
Uważał najwyraźniej, że Marianne ma dostęp do całego wachlarza różnych tożsamości i bez trudu prześlizguje się od jednej do drugiej. To ją zaskoczyło, bo zwykle czuła się uwięziona w jednej osobowości, która zawsze jest taka sama, niezależnie od tego, co Marianne robi i mówi. W przeszłości próbowała być inna, w ramach pewnego rodzaju eksperymentu, ale nigdy jej się to nie udało. Jeśli wydawała się inna Connellowi, ta różnica nie tkwiła w niej samej, w jej osobie, lecz zachodziła gdzieś między nimi, w dynamice ich relacji. Czasami go rozśmieszała, w inne dni natomiast był małomówny, nieprzenikniony i po jego wyjściu czuła się pobudzona, zdenerwowana, pełna energii i zarazem potwornie wycieńczona.
W zeszłym tygodniu poszedł za nią do gabinetu, gdzie próbowała znaleźć egzemplarz książki Następnym razem pożar, żeby mu ją pożyczyć. Stał tam, przeglądając tomy na półkach, z rozpiętą pod szyją koszulą i poluzowanym szkolnym krawatem. Znalazła tomik i wręczyła mu, a on usiadł pod oknem i zaczął czytać tekst na czwartej stronie okładki. Usiadła obok i spytała, czy jego kumple Eric i Rob wiedzą, że Connell tak dużo czyta poza lekturami.
Ich nie interesują takie rzeczy – odparł.
Chcesz powiedzieć, że nie są zainteresowani otaczającym ich światem?
Connell zrobił minę, tę co zawsze, gdy krytykowała jego przyjaciół: niezbyt ekspresyjne zmarszczenie brwi.
Nie w ten sam sposób – powiedział. – Mają własne zainteresowania. Wątpię, żeby chcieli przeczytać książkę o rasizmie i tego typu rzeczach.
Tak, są zbyt zajęci przechwalaniem się, z kim sypiają – zadrwiła.
Przez sekundę po tej uwadze milczał, nadstawiając ucha, ale nie wiedział dokładnie, jak miałby zareagować.
Tak, trochę tak – przyznał. – Nie bronię ich, wiem, że potrafią być wkurzający.
Nie przeszkadza ci to?
Znów zamilkł na chwilę.
Zwykle nie – rzekł. – Bywa, że przeginają, i wtedy oczywiście działają mi na nerwy. Ale koniec końców są moimi przyjaciółmi, rozumiesz. Ty odbierasz to inaczej.
Spojrzała na niego, on jednak cały czas wpatrywał się w grzbiet książki.
Jak to inaczej? – spytała.
Wzruszył ramionami, wyginając okładkę w jedną i drugą stronę. Poczuła frustrację. Twarz i ręce miała gorące. Connell ciągle wpatrywał się w książkę, chociaż na pewno zdążył przeczytać wszystko, co napisano na okładce. Była wyczulona na obecność jego ciała, wychwytywała nawet mikroskopijne zmiany, jak gdyby zwykły rytm jego oddechu mógł spowodować jej złe samopoczucie.
Niedawno mówiłaś, pamiętasz, że mnie lubisz – powiedział. – W kuchni, gdy rozmawialiśmy o szkole.
No.
Miałaś na myśli, że co, że lubisz mnie jak kumpla?
Wbiła wzrok w kolana. Ubrana była w sztruksową spódnicę i w świetle padającym z okna zauważyła na niej kłaczki kurzu.
Nie, nie tylko jak kumpla – wyznała.
Aha, dobra. Tak się zastanawiałem.
Siedział tam, kiwając głową.
Nie bardzo wiem, co ja sam czuję – dodał. – Myślę, że gdyby do czegoś między nami doszło, w szkole byłoby trochę głupio.
Nikt nie musiałby się dowiedzieć.
Spojrzał wprost na nią, całkowicie na niej skupiony. Wiedziała, że ją pocałuje, i tak też się stało. Miał miękkie wargi. Jego język wsunął się lekko do jej ust. I po chwili było po wszystkim, a on się od niej odsuwał. Przypomniał sobie chyba, że trzyma książkę, bo znów zaczął ją oglądać.
To było miłe – powiedziała.
Kiwnął głową, przełknął ślinę i raz jeszcze spojrzał w dół na książkę. Wydawał się tak bardzo zmieszany, jak gdyby samo wspomnienie o pocałunku było z jej strony nietaktem, i Marianne zaczęła się śmiać. Wyglądał teraz na rozdrażnionego.
Dobra – rzucił. – Z czego się śmiejesz?
Z niczego.
Zachowujesz się, jakbyś nigdy się z nikim nie całowała.
Bo się nie całowałam – przyznała.
Przyłożył dłoń do swojej twarzy. Marianne znowu się roześmiała, nie mogła się powstrzymać, a po chwili on śmiał się razem z nią. Miał bardzo czerwone uszy i kręcił głową. Po kilku sekundach wstał, trzymając w dłoni książkę.
Tylko nie rozpowiadaj o tym w szkole, okej? – poprosił.
Jakbym w ogóle z kimś gadała.
Wyszedł z pokoju. Marianne bezwładnie osunęła się na podłogę, klapnęła na nią z wyciągniętymi nogami jak szmaciana lalka. Gdy tak siedziała, odniosła wrażenie, że Connell odwiedzał jej dom po to tylko, aby ją przetestować, a ona ten test zdała i ich pocałunek był wiadomością obwieszczającą: zdałaś. Pomyślała o tym, jak się śmiał, gdy wyznała, że jeszcze z nikim się nie całowała. W przypadku innej osoby taki śmiech byłby czymś okrutnym, ale z nim było inaczej. Oboje rozśmieszała sytuacja, w której się razem znaleźli, chociaż jak opisać tę sytuację i co było w niej śmiesznego, tego Marianne nie wiedziała.
Nazajutrz rano przed niemieckim obserwowała kolegów z klasy, którzy spychali się z kaloryferów, krzycząc i rechocząc. Po rozpoczęciu lekcji wszyscy słuchali w ciszy nagrania: pewna Niemka opowiadała o przyjęciu, na które nie trafiła. Es tut mir sehr leid. Po południu zaczęło śnieżyć, grube szare płatki przelatywały za oknami i roztapiały się na żwirze. Wszystko silnie oddziaływało na zmysły: zatęchły zapach sal lekcyjnych, brzękliwy dźwięk dzwonka między lekcjami, ciemne, surowe kształty drzew stojących jak zjawy wokół boiska do koszykówki. Powolne, rutynowe odrabianie zadań długopisami w różnych kolorach na białych kartkach w niebieskie linie. Connell, jak zwykle, nie odzywał się do Marianne w szkole ani nawet na nią nie zerkał. Ona obserwowała go z drugiego końca klasy, gdy odmieniał czasowniki, przygryzając koniec długopisu. Albo w stołówce, w czasie obiadu, gdy uśmiechał się z jakiegoś powodu w towarzystwie kumpli. Ich sekret ciążył przyjemnie w jej ciele, napierając na kości miednicy, gdy się poruszała.
Tego dnia nie widziała go po szkole, następnego też nie. W czwartek po południu jego matka znowu u nich sprzątała, a on przyjechał po nią wcześnie. Marianne musiała otworzyć drzwi, bo w domu nikogo nie było. Przebrał się po szkole i zamiast przepisowego mundurka miał na sobie czarne dżinsy i sportową bluzę. Gdy go zobaczyła, w pierwszym odruchu chciała uciec i ukryć twarz.
Lorraine jest w kuchni – poinformowała. Po czym odwróciła się, weszła na górę do swojego pokoju i zamknęła za sobą drzwi. Leżała twarzą w dół na łóżku, wypuszczając powietrze w poduszkę. W ogóle to kim jest ten cały Connell? Czuła, że zna go bardzo dobrze, ale jakie miała podstawy, żeby tak czuć? Tylko dlatego, że raz ją pocałował, bez żadnego wyjaśnienia, a potem poprosił, żeby nikomu o tym nie mówiła? Po minucie lub dwóch usłyszała pukanie do drzwi i usiadła na łóżku.
Proszę – rzuciła.
Otworzył drzwi i rzuciwszy jej pytające spojrzenie, jak gdyby sprawdzał, czy jest mile widziany, wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi.
Gniewasz się na mnie? – spytał.
Nie. Dlaczego miałabym się gniewać?
Wzruszył ramionami. Powolnym krokiem podszedł do łóżka i usiadł. Marianne siedziała po turecku, z dłońmi zaciśniętymi na kostkach. Przez chwilę nic nie mówili. Potem on wsunął się na łóżko obok niej. Dotknął jej nogi, a Marianne oparła się o poduszkę. Zapytała śmiało, czy znowu ją pocałuje.
Jak myślisz? – spytał.
Uznała tę odpowiedź za w najwyższym stopniu tajemniczą i finezyjną. W każdym razie zaczął ją całować. Powiedziała mu, że to miłe, a on nie powiedział nic. Marianne poczuła, że zrobi wszystko, żeby ją polubił, żeby przyznał na głos, że ją lubi. Wsunął dłoń pod jej szkolną bluzkę. Szepnęła mu do ucha:
A może się rozbierzemy?
Jego dłoń sięgnęła do stanika.
Wykluczone – rzucił. – I tak przeginamy, bo Lorraine jest na dole. – Mówiąc o matce, używał jej imienia.
Ona tu nigdy nie wchodzi – poinformowała Marianne.
Connell pokręcił głową i powiedział:
Nie, powinniśmy przestać. – Usiadł i spojrzał na nią z góry.
Ale się wahałeś przez chwilę, kusiło cię – zauważyła.
Wcale nie.
Ja cię kusiłam.
Kręcił głową, uśmiechając się.
Jesteś naprawdę dziwna – oznajmił.
Teraz Marianne stoi na podjeździe przed jego domem, gdzie zaparkowany jest jego samochód. Przesłał jej adres esemesem, dom numer 33, segment w szeregowcu o ścianach pokrytych kamyczkowym tynkiem, z firankami w oknach i maleńkim wybetonowanym podwóreczkiem. Widzi zapalone światło w oknie na piętrze. Trudno uwierzyć, że on naprawdę tu mieszka, w domu, w którym nigdy nie była, którego nigdy nie widziała. Jest ubrana w czarny sweter, szarą spódnicę, tanią czarną bieliznę. Nogi ma starannie ogolone, jej pachy są gładkie i lepkie od dezodorantu, jest lekko zakatarzona. Wciska dzwonek przy drzwiach i słyszy kroki Connella, gdy ten schodzi na parter. Otwiera drzwi. Zanim ją wpuszcza, zerka za nią, żeby sprawdzić, czy ktoś widział jej nadejście.