- W empik go
Nowele - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
26 maja 2017
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Nowele - ebook
"Nowele" to zbiór wspaniałych utworów autorstwa mistrza krótkiej formy, jakim był Anton Czechow.
Nowele Czechowa cechuje bystry humor podszyty ironią i sarkazmem. We wszystkich utworach widać niezwykle trafne spostrzeżenia dotyczące otaczającej go rzeczywistości.
Spis treści
Szósty pawilon
Trzy lata
Skrzypce Rotszylda
Chłopi
Moje życie
Kategoria: | Komiks i Humor |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65810-52-6 |
Rozmiar pliku: | 323 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
SZÓSTY PAWILON
I.
Na szpitalnem podwórzu stoi niewielka oficyna, otoczona całym lasem łopianu, pokrzyw i dzikich konopi. Dach jej pokryty rdzą, komin nawpół rozwalony, schody ganku zgniły i porosły trawą, a z tynku zostały tylko ślady. Przednią fasadą zwrócona jest na szpital, tylną na pole, od którego dzieli ją szary, szpitalny płot, najeżony gwoździami. Gwoździe te, zwrócone ostrzami do góry, i płot i sama oficyna, wszystko to ma ów odrębny, nudny, zakazany wygląd, jaki u nas widuje się tylko w szpitalnych i więziennych zabudowaniach.
Jeśli się nie boicie sparzyć pokrzywami, to pójdziemy wązką ścieżyną do oficyny i zobaczymy, co się dzieje wewnątrz. Otwierając pierwsze drzwi wchodzimy do sieni. Pod ścianami i dokoła pieca nawalone całe góry szpitalnych gratów. Materace, stare szlafroki, spodnie, koszule w niebieskie paski, nic nie warte, zniszczone obuwie; wszystkie te śmiecie zgarnięte do kupy, pogniecione, zmięszane razem gniją i wydają stęchły, duszący zapach.
Na gratach, z fajką w ustach leży stróż Nikita, stary, dymisyonowany żołnierz ze zrudziałymi galonami. Twarz jego surowa, wynędzniała, gęste brwi nadają jej wygląd stepowego owczarka, nos czerwony; wzrostu średniego, na pozór suchy i żylasty, ale postawa jego wzbudza szacunek i pięści ma zdrowe. Należy do rzędu tych dobrodusznych, pewnych i tępych ludzi, którzy nadewszystko lubią porządek i dlatego są przekonani, że trzeba bić. On też bije po twarzy, po piersiach, po karku, gdzie popadnie, i jest pewien, że bez tego nie byłoby tu porządku.
Dalej wchodzicie do dużego, przestronnego pokoju, zajmującego prócz sieni prawie całą oficynę. Ściany pomalowane brudno-niebieską farbą, sufit zakopcony, jak w chałupie bez komina, widać, że tutaj w zimie dymią piece i że bywa dużo swędu. Okna od zewnątrz zeszpecone żelaznemi kratami. Podłoga szara i nierówna. Czuć kwaszoną kapustę, spaleniznę, pluskwy i amoniak, a zapach ten w pierwszej chwili wywiera na was takie wrażenie, jakbyście wchodzili do menażeryi. W pokoju tym stoją łóżka, przyśrubowane do podłogi. Na nich siedzą, lub leżą ludzie w niebieskich, szpitalnych szlafrokach i myckach. To waryaci.
Jest ich pięciu. Jeden z nich tylko szlacheckiego pochodzenia, wszyscy inni mieszczanie. Pierwszy przy drzwiach, wysoki, chudy mieszczanin z rudymi, wspaniałymi wąsami i z zapłakanymi oczyma, siedzi z podpartą głową, zapatrzony w jeden punkt. Martwi się dzień i noc, kiwa głową, wzdychając i gorzko uśmiechając się; w rozmowach rzadko bierze udział i na pytania zwykle nie odpowiada. Je i pije machinalnie, gdy mu co podadzą. Sądząc z męczącego kaszlu, z chudości i rumieńca na policzkach, ma on początki suchot.
Za nim idzie mały, żywy, bardzo ruchliwy staruszek, ze spiczastą bródką i czarnymi, kędzierzawymi, jak u murzyna, włosami. W ciągu dnia chodzi po celi od okna do okna, albo siedzi na swem łóżku, złożywszy po turecku nogi i niezmordowanie, jak gil, gwiżdże, nuci i chychocze. Dziecinną wesołość i żywy charakter objawia on i w nocy, gdy wstaje, aby się modlić, t. j. bić się pięścią po piersi, lub dłubać palcem w drzwiach. To żyd, Mosiek, który dostał pomięszania zmysłów, gdy mu się spaliła fabryka czapek.
Z pośród wszystkich mieszkańców szóstego pawilonu, tylko jemu jednemu wolno wychodzić z oficyny, a nawet z podwórza szpitalnego na ulicę. Z przywileju tego korzysta oddawna, zapewne jako stary mieszkaniec szpitala i jako cichy, nieszkodliwy idyota, miejski błazen, którego przywykli widywać na ulicy w otoczeniu chłopaków i psów. W szlafroczku, w śmiesznej mycce, w pantoflach, czasem też boso i nawet bez spodni, chodzi po ulicach, zatrzymując się pod bramami i przy sklepikach, prosząc o jałmużnę.
Raz dadzą mu kwasu, drugi raz kawał chleba, to znów parę groszy, tak, że wraca zwykle syty i bogaty. Wszystko zaś, co przynosi, odbiera mu Nikita; czyni to w sposób nader grubiański, wywracając mu kieszenie i wzywając Boga na świadka, że już nigdy nie puści żyda na ulicę i że nieporządek jest dla niego najgorszą rzeczą na świecie.
Mosiek lubi się przysłużyć. Podaje towarzyszom wodę, okrywa ich, gdy śpią, obiecuje przynieść każdemu po grosiku z miasta i uszyć nowe czapki, on też karmi łyżką swego sąsiada z lewej strony, paralityka. Postępuje tak nie ze współczucia, nie z pewnych humanitarnych pobudek, lecz naśladując i mimowolnie poddając się swemu sąsiadowi z prawej strony, Gromowowi.
Jan, syn Dymitra, Gromow, szlachcic trzydziestoletni, były komisarz sądowy i sekretarz gubernialny, cierpi na manię prześladowczą. Albo leży w łóżku, albo łazi z kąta w kąt, siedzi zaś bardzo rzadko. Zawsze podniecony, wzburzony i przejęty jakiemś niewyraźnem, nieokreślonem oczekiwaniem. Wystarczy szmer najlżejszy w sieni, lub krzyk na podwórzu, aby podniósł głowę, nasłuchując, czy to nie po niego idą? Czy to nie jego szukają? Przytem na twarzy jego odbija się bezmierny niepokój i wstręt.
Podoba mi się ta duża twarz, zawsze blada i smutna, na której odbija się, jak w zwierciadle, dusza zamęczona walką i bezustannym strachem. Dziwactwa jego są chorobliwe, ale delikatne rysy, wyrażające głębokie, prawdziwe cierpienie, są rozumne i inteligentne, a w oczach ma zdrowy, ciepły blask. I on sam mi się podoba, grzeczny, usłużny i niezwykle delikatny w stosunku do wszystkich, prócz do Nikity. Gdy kto upuści guzik, lub łyżkę, zaraz zrywa się z pościeli i podnosi ją. Co rano wita swych towarzyszów, kładąc się spać, życzy im spokojnej nocy.
Poza stałem napięciem umysłu i dziwactwami, waryactwo jego objawia się jeszcze w następujący sposób. Niekiedy wieczorem, otula się swym szlafrokiem i drżąc całem ciałem, zgrzytając zębami, zaczyna prędko chodzić z kąta w kąt i między łóżkami. Wygląda, jakby miał silną gorączkę. Potem, gdy nagle zatrzymuje się i spogląda na towarzyszów, widać, że chciałby im coś ważnego powiedzieć, ale przypuszczając, że nikt go nie będzie słuchać, niecierpliwie wstrząsa głową i chodzi dalej. Wkrótce chęć do rozmowy bierze u niego górę nad wszelkiemi przywidzeniami, zaczyna mówić gorąco i namiętnie. Mowa jego bezładna, gorączkowa, jak majaczenie, porywcza i niezawsze zrozumiała, ale zato słyszy się i w słowach i w głosie coś niezwykle pięknego. Kiedy mówi, poznaje się w nim waryata i człowieka. Mówi o ludzkiej nikczemności, o gwałcie, przygniatającym prawdę, o życiu cudownem jakie z czasem będzie na ziemi, o kratach w oknie, przypominających mu co chwila głupotę i okrucieństwo gwałcicieli. Słyszymy jakieś bezładne, bez związku potpouri ze starych, ale jeszcze nie wyśpiewanych pieśni.
II.
Przed kilkunastu laty, na jednej z głównych ulic miasta, mieszkał we własnym domu urzędnik Gromow. Miał dwóch synów: Sergiusza i Jana. Gdy Sergiusz był już studentem czwartego kursu, dostał galopujących suchot i umarł, a śmierć jego była jakby początkiem całego szeregu nieszczęść, które się nagle posypały na rodzinę Gromowów. W parę dni po pogrzebie Sergiusza, ojciec został oddany pod sąd za fałszerstwo i wkrótce umarł na tyfus w więziennym szpitalu. Dom i wszystkie ruchomości sprzedano na licytacyi, a Jan został sam z matką, bez środków do życia.
Przedtem, mieszkając w Petersburgu, gdzie uczęszczał do uniwersytetu, dostawał sześćdziesiąt do siedmdziesięciu rubli miesięcznie i nie miał najmniejszego pojęcia o biedzie, teraz musiał zmienić tryb życia. Od rana do nocy biegał po tanich lekcyach, przepisywał, a pomimo to był głodny, bo cały zarobek posyłał matce na utrzymanie. Nie zniósł Jan takiego życia, upadł na siłach i porzuciwszy uniwersytet, wrócił do domu. Tutaj, przez protekcyę, dostał posadę nauczyciela w powiatowej szkole, ale nie zgodził się z towarzyszami, ani podobał uczniom i niezadługo porzucił miejsce. Umarła matka. Przez pół roku chodził bez zajęcia, żywiąc się chlebem i wodą, nakoniec został komisarzem sądowym i pełnił swe obowiązki dopóki go nie uwolniono z powodu choroby.
Nigdy, nawet za swych studenckich czasów, nie sprawiał wrażenia człowieka zdrowego. Zawsze blady, chudy, skłonny do przeziębienia, mało jadł, źle spał. Po jednej szklance wina dostawał zawrotu głowy i histeryi. Ciągnęło go zawsze do ludzi, ale wskutek swego drażliwego charakteru i nieufności, z nikim blizko nie żył i przyjaciół nie miał. O obywatelach miasta wyrażał się zawsze szyderczo, mówiąc, że ich ciemnota i ospałe zwierzęce życie są dla niego obrzydliwe i wstrętne. Mówił głosem tenorowym, głośno, z zapałem i nie inaczej, jak oburzając się, lub z zachwytem i ze zdumieniem, a zawsze szczerze. O czemkolwiek zaczęło się z nim mówić, on wszystko sprowadzał do jednego: w mieście żyć smutno i duszno, społeczeństwo nie zajmuje się wyższymi widokami, prowadzi bezmyślne życie, urozmaicając je gwałtem, zepsuciem i obłudą. Podli są syci i odziani, a sprawiedliwi karmią się okruchami; potrzeba szkół, miejscowego pisma o uczciwym kierunku, teatru, czytelni publicznej, skupienia inteligentnych sił; potrzeba, aby się społeczeństwo przekonało o tem i przestraszyło. W swoich sądach o ludziach używał tylko zgęszczonych barw, czarnej i białej, odcieni żadnych nie uznawał; według niego ludzkość dzieliła się na uczciwych i podłych; środka nie było. O kobietach i o miłości mówił zawsze z namiętnością, z zachwytem, ale się nigdy nie zakochał.
W mieście pomimo jego przykrych sądów i zdenerwowania lubili go i zaocznie nazywali Jankiem. Jego wrodzona delikatność, usłużność, czystość moralna, również, jak jego zniszczony surducik, chorobliwy wygląd i rodzinne nieszczęścia, budziły dobre, ciepłe i smutne uczucia: przytem był wykształcony i oczytany, wiedział wszystko podług zdania współobywateli, uważano go wogóle za chodzący słownik informacyjny.
Czytał bardzo dużo. Nieraz siedząc w klubie i nerwowo skubiąc bródkę, przerzucał dzienniki i książki, ale po twarzy jego widać było, że nie czyta, a połyka je, zaledwie zdążywszy przeżuć. Zdaje się, że czytanie stanowiło jedno z jego chorobliwych przyzwyczajeń, gdyż z równą chciwością rzucał się na wszystko, co mu w ręce wpadało, nawet na dzienniki i kalendarze poprzedniego roku. U siebie czytał zawsze leżąc.
III.
Pewnego razu, rano, podniósłszy kołnierz u palta i brodząc po błocie, szedł Jan, po różnych zaułkach, z wyrokiem egzekucyjnym do pewnego mieszczanina. Był w ponurym nastroju, jak zawsze rano. Na jednej z bocznych ulic, spotkał dwóch aresztantów w kajdanach, a przy nich czterech uzbrojonych żołnierzy. Przedtem bardzo często spotykał Jan aresztantów i za każdym razem budziło się w nim współczucie, teraz spotkanie to wywarło na nim jakieś szczególne wrażenie. Wydało mu się nagle, że jego też mogą okuć w kajdany i w ten sam sposób prowadzić po błocie do więzienia. Odwiedził mieszczanina, a gdy wracał do domu, spotkał przy poczcie znajomego policyanta, który ukłonił mu się i przeszedł z nim razem kilkanaście kroków: to wydało mu się podejrzanem. W domu przez cały dzień nie schodzili mu z oczu aresztanci i uzbrojeni żołnierze i nieokreślony niepokój w sercu nie dał mu czytać, lub skupić się choć na chwilę. Wieczorem, nie zapalił światła, w nocy zaś nie spał, myśląc bezustannie o tem, że go mogą zaaresztować, okuć w kajdany i zamknąć w więzieniu. Czuł się niewinnym i mógł przysiądz, że i w przyszłości nie będzie zabijał, podpalał, ani kradł; ale czyż to trudno popełnić zbrodnię nieumyślnie, mimowolnie i czy niemożebną jest potwarz, lub też omyłka w sądzie? Nie darmo uczy wiekowe doświadczenie, że torby i katorgi zarzekać się nie trzeba. Omyłka w sądzie przy teraźniejszej procedurze sądowej bardzo możebna i nic tam dziwić nie może. Ludzie, którzy zapatrują się na cierpienia innych z punktu widzenia swej służby, lub swego urzędu, np. sędziowie, policyanci, lekarze, z czasem, siłą przyzwyczajenia zahartują się do tego stopnia, że choćby chcieli odnosić się do swoich klijentów inaczej jak formalnie, to nie mogą; pod tym względem nie różnią się w niczem od chłopa, który gdzieś, za dworem, zarzyna barany i cielęta i nie widzi ich krwi. Przy formalnym zaś i bezdusznym stosunku do jednostki, chcąc niewinnego człowieka pozbawić praw stanu i skazać go na katorgę, sędzia potrzebuje tylko czasu. Czasu dla przeprowadzenia jakichkolwiek formalności, za które pobiera wynagrodzenie, poza tem — wszystko skończone. Szukaj potem sprawiedliwości i obrony w tem małem, brudnem miasteczku, oddalonym o dwieście wiorst od kolei żelaznej! I czyż można myśleć o sprawiedliwości tam, gdzie każdy gwałt znajduje u społeczeństwa uznanie, jako rozumna i celowa konieczność, a każdy uczynek miłosierny, naprzykład wyrok usprawiedliwiający, wywołuje wybuch niezadowolenia lub uczucie zemsty?
Rano wstał Jan wystraszony; zimny pot okrywał jego czoło i nie wątpił już, że lada chwila mogą przyjść go aresztować. Jeśli wczorajsze, ciężkie myśli tak długo nie dają mu spokoju — myślał — to znaczy, że w nich jest cząstka prawdy. Nie mogły przecież przyjść mu do głowy bez powodu.
Policyant wolno przeszedł pod oknami: to nie przypadkiem. Oto dwoje ludzi zatrzymało się blizko domu i milczą. Dlaczego oni milczą?
Od tej chwili nastąpiły dla Jana straszne, męczące dni i noce. Ktokolwiek przechodził koło okien, lub na podwórze wchodził, wydawał mu się szpiegiem. Zwykle w południe przejeżdżał tędy naczelnik policyi powiatowej; jechał ze swego podmiejskiego majątku do zarządu policyi, ale Janowi zdawało się teraz, że on za prędko jedzie i że niezwykły ma wygląd: widocznie spieszy się, aby oznajmić, że oto zjawił się w mieście wielki zbrodniarz. Jan drgał przy każdym odgłosie dzwonka w bramie, zamęczał się, gdy widział u swej gospodyni nieznajomego człowieka; przy spotkaniu z policyantami i żandarmami uśmiechał się i pogwizdywał, żeby się wydać obojętnym. Spędzał noce bezsenne, oczekując aresztu, ale głośno chrapał i wzdychał, żeby gospodyni myślała, że on śpi; bo przecież, jeśli nie śpi to znaczy, że mu dokuczają wyrzuty sumienia — co za przekonywający dowód! Fakty i zdrowy rozsądek mówiły mu, że wszystkie te obawy głupstwo i psychopatya, że w areszcie i w więzieniu, jeżeli spojrzymy na tę sprawę szerzej, w rzeczywistości nic niema strasznego, jeśli sumienie spokojne, ale czem rozumniej i logiczniej myślał, tem silniejsza i bardziej męcząca budziła się w jego sercu trwoga. Tak, jak pewien pustelnik, który chciał wyrąbać sobie kawałek przestrzeni w dziewiczym lesie: im gorliwiej pracowała siekiera, tem gęściej i silniej rozrastał się las. Jan w końcu, widząc, że to na nic się nie zda, zupełnie przestał rozważać i całkowicie oddał się rozpaczy i trwodze.
Zaczął się odosobniać i unikać ludzi. Służba i dawniej mu dokuczała, teraz zrobiła się dla niego nieznośną. Bał się, że go podejdą, włożą mu niepostrzeżenie do kieszeni łapówkę, a potem dowiodą mu tego, lub też on sam zrobi w papierach rządowych błąd równy fałszerstwu, albo zgubi cudze pieniądze. Dziwna rzecz, że dawniej myśl jego nie była tak gibką i obfitą w nowe pomysły, jak teraz, kiedy wynajdywał codziennie tysiące przeróżnych powodów do tego, żeby istotnie módz się obawiać o swobodę i cześć swoją. Z drugiej strony, zainteresowanie się jego życiem zewnętrznem, książkami, osłabło znacznie i pamięć często zawodzić go zaczęła.
Na wiosnę, gdy stopniał śnieg, znaleziono w wąwozie przy cmentarzu dwa nawpół zgniłe trupy — staruszki i małego chłopca, z oznakami gwałtownej śmierci. W mieście nie umieli o czem innem mówić, jak o tych trupach i niewiadomych zabójcach. Jan, bojąc się, aby nie pomyśleli, że to on zabił, chodził po ulicach z uśmiechem na ustach, a przy spotkaniu ze znajomymi bladł, czerwienił się i gorąco przekonywał, że niema podlejszej zbrodni, jak zabójstwo słabych i bezbronnych. Kłamstwo to wkrótce zmęczyło go i zastanowiwszy się trochę, doszedł do wniosku, że w jego położeniu najlepiej jest schować się u gospodyni w piwnicy. Przesiedział tu cały dzień, potem noc i dzień następny, a gdy zmrok zapadł, potajemnie, jak złodziej poszedł do swego pokoju. Do świtu pozostał na środku pokoju, nie ruszając się i przysłuchując. Rano przyszli do gospodyni zduny. Jan wiedział dobrze, że mają oni przerabiać piec w kuchni, ale strach podszepnął mu, że to przebrani policyanci. Pocichutku wyszedł z pokoju i zdjęty strachem, bez czapki i bez surduta, pobiegł na ulicę. Za nim ujadając puściły się psy, jakiś chłop nawoływał go, w uszach świstał wiatr i Janowi wydało się, że gwałt i przemoc całego świata zgromadziły się za jego plecami i gonią go.
Zatrzymali go, odprowadzili do domu i posłali gospodynię po lekarza. Doktor Andrzej, o którym niebawem mówić będziemy, przepisał zimne okłady na głowę i laurowe krople, smutnie pokiwał głową i odszedł, uprzedziwszy gospodynię, że więcej już nie wróci, gdyż nie trzeba ludziom przeszkadzać, gdy dostają pomięszania zmysłów. W domu nie było zaco żyć i leczyć się i wkótce odwieźli Jana do szpitala i położyli go na sali chorób wenerycznych. Nie sypiał po nocach, dziwaczył i niepokoił chorych, niezadługo też przenieśli go z rozkazu doktora Andrzeja do szóstego pawilonu.
W ciągu roku zapomniano zupełnie o Janie, a jego książki, zwalone przez gospodynię do sani, zostały rozkradzione przez łobuzów ulicznych.
IV.
Sąsiadem Jana z lewej strony jest, jak wyżej powiedziałem, żyd Mosiek, sąsiadem zaś z prawej — zalany tłuszczem, prawie okrągły wieśniak, o tępej, zupełnie bezmyślnej twarzy. To — nieruchome, żarłoczne i niechlujne zwierzę, które od dawna straciło zdolność do myślenia i czucia. Od niego rozchodzi się przykry, duszący zapach.
Nikita, sprzątając po nim, bije go w nieludzki sposób, z całej siły, nie szczędząc swych pięści; strasznem jest nie to, że go biją, do tego można się przyzwyczaić, ale to, że to stępiałe zwierzę nie odpowiada na plagi ani dźwiękiem, ani ruchem, ani wyrazem oczu, a tylko lekko się kołysze, jak ciężka beczka.
Piątym i ostatnim mieszkańcem szóstego pawilonu jest mieszczanin, segregujący dawniej na poczcie listy, mały, chuderlawy blondyn, o dobrej lecz trochę chytrej twarzy. Sądząc z jego mądrych, spokojnych oczów, spoglądających jasno i wesoło, szczwany jak lis, ukrywający jakąś ważną i miłą tajemnicę. Ma pod poduszką i pod siennikiem coś takiego, czego nikomu nie pokazuje, ale nie z obawy, aby mu nie odebrali, albo ukradli, lecz ze wstydliwości. Niekiedy, podchodzi do okna i odwróciwszy się tyłem do towarzyszów, kładzie coś na szyję i patrzy, schylając głowę; gdy kto wtedy podejdzie do niego, zawstydzi się i zerwie coś z piersi. Nie trudno odgadnąć jego tajemnicę.
— Powinszujcie mi — mówi często do Jana — jestem przedstawiony do orderu św. Stanisława, drugiego stopnia z gwiazdą. Drugi stopień z gwiazdą dają tylko cudzoziemcom, ale dla mnie, nie wiem dlaczego, chcą zrobić wyjątek — uśmiecha się i z pewnem powątpiewaniem wzrusza ramionami. — Co prawda, nie spodziewałem się tego!
— Nic a nic z tego nie rozumiem — ponuro odpowiada Jan.
— Nie rozumie pan, do czego ja wcześniej, czy później dojdę? — mówi dalej były poczmistrz, obłudnie mrużąc oczy. — Niezawodnie dostanę szwedzką »Gwiazdę Północną«. Taki order wart starań. Biały krzyż i czarna wstążka. To bardzo piękne.
Chyba nigdzie życie nie jest tak jednostajnem, jak w tej oficynie. Rano, chorzy, oprócz paralityka i tłustego chłopa myją się w sieni przy wielkim cebrze i wycierają się fałdami szlafroków; potem piją w blaszanych kubkach herbatę, którą z głównego domu przynosi Nikita. Każdy dostaje jeden kubek. W południe jedzą kapuśniak z kaszą, wieczorem na kolacyę dostają znów kaszę, pozostawioną z obiadu. W przerwach między posiłkami leżą, śpią, wyglądają przez okno, lub chodzą z kąta w kąt. I tak codziennie. Nawet były poczmistrz mówi ciągle o jednych i tych samych orderach.
Nowych ludzi rzadko się widuje w szóstym pawilonie. Nowych waryatów doktór dawno już nie przyjmuje, a amatorów do odwiedzania domu obłąkanych niewielu jest na świecie. Raz na dwa tygodnie przychodzi do oficyny cyrulik, Szymon, syn Łazarza. O tem, jak on strzyże waryatów, jak Nikita mu w tem pomaga i do jakiego stanu doprowadza chorych każdorazowe zjawienie się pijanego i uśmiechniętego cyrulika, mówić nie będziemy.
Prócz Szymona nikt nie zagląda do oficyny. Chorzy są skazani na codzienne oglądanie tylko Nikity.
A jednak niedawno rozniosła się w gmachu szpitalnym dosyć dziwna wiadomość.
Rozeszła się pogłoska, że od tej pory lekarz ma odwiedzać szósty pawilon.
V.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
VI.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
VII.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
VIII.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
IX.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
X.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XI.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XII.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XIII.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XIV.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XV.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XVI.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XVII.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XVIII.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XIX.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
I.
Na szpitalnem podwórzu stoi niewielka oficyna, otoczona całym lasem łopianu, pokrzyw i dzikich konopi. Dach jej pokryty rdzą, komin nawpół rozwalony, schody ganku zgniły i porosły trawą, a z tynku zostały tylko ślady. Przednią fasadą zwrócona jest na szpital, tylną na pole, od którego dzieli ją szary, szpitalny płot, najeżony gwoździami. Gwoździe te, zwrócone ostrzami do góry, i płot i sama oficyna, wszystko to ma ów odrębny, nudny, zakazany wygląd, jaki u nas widuje się tylko w szpitalnych i więziennych zabudowaniach.
Jeśli się nie boicie sparzyć pokrzywami, to pójdziemy wązką ścieżyną do oficyny i zobaczymy, co się dzieje wewnątrz. Otwierając pierwsze drzwi wchodzimy do sieni. Pod ścianami i dokoła pieca nawalone całe góry szpitalnych gratów. Materace, stare szlafroki, spodnie, koszule w niebieskie paski, nic nie warte, zniszczone obuwie; wszystkie te śmiecie zgarnięte do kupy, pogniecione, zmięszane razem gniją i wydają stęchły, duszący zapach.
Na gratach, z fajką w ustach leży stróż Nikita, stary, dymisyonowany żołnierz ze zrudziałymi galonami. Twarz jego surowa, wynędzniała, gęste brwi nadają jej wygląd stepowego owczarka, nos czerwony; wzrostu średniego, na pozór suchy i żylasty, ale postawa jego wzbudza szacunek i pięści ma zdrowe. Należy do rzędu tych dobrodusznych, pewnych i tępych ludzi, którzy nadewszystko lubią porządek i dlatego są przekonani, że trzeba bić. On też bije po twarzy, po piersiach, po karku, gdzie popadnie, i jest pewien, że bez tego nie byłoby tu porządku.
Dalej wchodzicie do dużego, przestronnego pokoju, zajmującego prócz sieni prawie całą oficynę. Ściany pomalowane brudno-niebieską farbą, sufit zakopcony, jak w chałupie bez komina, widać, że tutaj w zimie dymią piece i że bywa dużo swędu. Okna od zewnątrz zeszpecone żelaznemi kratami. Podłoga szara i nierówna. Czuć kwaszoną kapustę, spaleniznę, pluskwy i amoniak, a zapach ten w pierwszej chwili wywiera na was takie wrażenie, jakbyście wchodzili do menażeryi. W pokoju tym stoją łóżka, przyśrubowane do podłogi. Na nich siedzą, lub leżą ludzie w niebieskich, szpitalnych szlafrokach i myckach. To waryaci.
Jest ich pięciu. Jeden z nich tylko szlacheckiego pochodzenia, wszyscy inni mieszczanie. Pierwszy przy drzwiach, wysoki, chudy mieszczanin z rudymi, wspaniałymi wąsami i z zapłakanymi oczyma, siedzi z podpartą głową, zapatrzony w jeden punkt. Martwi się dzień i noc, kiwa głową, wzdychając i gorzko uśmiechając się; w rozmowach rzadko bierze udział i na pytania zwykle nie odpowiada. Je i pije machinalnie, gdy mu co podadzą. Sądząc z męczącego kaszlu, z chudości i rumieńca na policzkach, ma on początki suchot.
Za nim idzie mały, żywy, bardzo ruchliwy staruszek, ze spiczastą bródką i czarnymi, kędzierzawymi, jak u murzyna, włosami. W ciągu dnia chodzi po celi od okna do okna, albo siedzi na swem łóżku, złożywszy po turecku nogi i niezmordowanie, jak gil, gwiżdże, nuci i chychocze. Dziecinną wesołość i żywy charakter objawia on i w nocy, gdy wstaje, aby się modlić, t. j. bić się pięścią po piersi, lub dłubać palcem w drzwiach. To żyd, Mosiek, który dostał pomięszania zmysłów, gdy mu się spaliła fabryka czapek.
Z pośród wszystkich mieszkańców szóstego pawilonu, tylko jemu jednemu wolno wychodzić z oficyny, a nawet z podwórza szpitalnego na ulicę. Z przywileju tego korzysta oddawna, zapewne jako stary mieszkaniec szpitala i jako cichy, nieszkodliwy idyota, miejski błazen, którego przywykli widywać na ulicy w otoczeniu chłopaków i psów. W szlafroczku, w śmiesznej mycce, w pantoflach, czasem też boso i nawet bez spodni, chodzi po ulicach, zatrzymując się pod bramami i przy sklepikach, prosząc o jałmużnę.
Raz dadzą mu kwasu, drugi raz kawał chleba, to znów parę groszy, tak, że wraca zwykle syty i bogaty. Wszystko zaś, co przynosi, odbiera mu Nikita; czyni to w sposób nader grubiański, wywracając mu kieszenie i wzywając Boga na świadka, że już nigdy nie puści żyda na ulicę i że nieporządek jest dla niego najgorszą rzeczą na świecie.
Mosiek lubi się przysłużyć. Podaje towarzyszom wodę, okrywa ich, gdy śpią, obiecuje przynieść każdemu po grosiku z miasta i uszyć nowe czapki, on też karmi łyżką swego sąsiada z lewej strony, paralityka. Postępuje tak nie ze współczucia, nie z pewnych humanitarnych pobudek, lecz naśladując i mimowolnie poddając się swemu sąsiadowi z prawej strony, Gromowowi.
Jan, syn Dymitra, Gromow, szlachcic trzydziestoletni, były komisarz sądowy i sekretarz gubernialny, cierpi na manię prześladowczą. Albo leży w łóżku, albo łazi z kąta w kąt, siedzi zaś bardzo rzadko. Zawsze podniecony, wzburzony i przejęty jakiemś niewyraźnem, nieokreślonem oczekiwaniem. Wystarczy szmer najlżejszy w sieni, lub krzyk na podwórzu, aby podniósł głowę, nasłuchując, czy to nie po niego idą? Czy to nie jego szukają? Przytem na twarzy jego odbija się bezmierny niepokój i wstręt.
Podoba mi się ta duża twarz, zawsze blada i smutna, na której odbija się, jak w zwierciadle, dusza zamęczona walką i bezustannym strachem. Dziwactwa jego są chorobliwe, ale delikatne rysy, wyrażające głębokie, prawdziwe cierpienie, są rozumne i inteligentne, a w oczach ma zdrowy, ciepły blask. I on sam mi się podoba, grzeczny, usłużny i niezwykle delikatny w stosunku do wszystkich, prócz do Nikity. Gdy kto upuści guzik, lub łyżkę, zaraz zrywa się z pościeli i podnosi ją. Co rano wita swych towarzyszów, kładąc się spać, życzy im spokojnej nocy.
Poza stałem napięciem umysłu i dziwactwami, waryactwo jego objawia się jeszcze w następujący sposób. Niekiedy wieczorem, otula się swym szlafrokiem i drżąc całem ciałem, zgrzytając zębami, zaczyna prędko chodzić z kąta w kąt i między łóżkami. Wygląda, jakby miał silną gorączkę. Potem, gdy nagle zatrzymuje się i spogląda na towarzyszów, widać, że chciałby im coś ważnego powiedzieć, ale przypuszczając, że nikt go nie będzie słuchać, niecierpliwie wstrząsa głową i chodzi dalej. Wkrótce chęć do rozmowy bierze u niego górę nad wszelkiemi przywidzeniami, zaczyna mówić gorąco i namiętnie. Mowa jego bezładna, gorączkowa, jak majaczenie, porywcza i niezawsze zrozumiała, ale zato słyszy się i w słowach i w głosie coś niezwykle pięknego. Kiedy mówi, poznaje się w nim waryata i człowieka. Mówi o ludzkiej nikczemności, o gwałcie, przygniatającym prawdę, o życiu cudownem jakie z czasem będzie na ziemi, o kratach w oknie, przypominających mu co chwila głupotę i okrucieństwo gwałcicieli. Słyszymy jakieś bezładne, bez związku potpouri ze starych, ale jeszcze nie wyśpiewanych pieśni.
II.
Przed kilkunastu laty, na jednej z głównych ulic miasta, mieszkał we własnym domu urzędnik Gromow. Miał dwóch synów: Sergiusza i Jana. Gdy Sergiusz był już studentem czwartego kursu, dostał galopujących suchot i umarł, a śmierć jego była jakby początkiem całego szeregu nieszczęść, które się nagle posypały na rodzinę Gromowów. W parę dni po pogrzebie Sergiusza, ojciec został oddany pod sąd za fałszerstwo i wkrótce umarł na tyfus w więziennym szpitalu. Dom i wszystkie ruchomości sprzedano na licytacyi, a Jan został sam z matką, bez środków do życia.
Przedtem, mieszkając w Petersburgu, gdzie uczęszczał do uniwersytetu, dostawał sześćdziesiąt do siedmdziesięciu rubli miesięcznie i nie miał najmniejszego pojęcia o biedzie, teraz musiał zmienić tryb życia. Od rana do nocy biegał po tanich lekcyach, przepisywał, a pomimo to był głodny, bo cały zarobek posyłał matce na utrzymanie. Nie zniósł Jan takiego życia, upadł na siłach i porzuciwszy uniwersytet, wrócił do domu. Tutaj, przez protekcyę, dostał posadę nauczyciela w powiatowej szkole, ale nie zgodził się z towarzyszami, ani podobał uczniom i niezadługo porzucił miejsce. Umarła matka. Przez pół roku chodził bez zajęcia, żywiąc się chlebem i wodą, nakoniec został komisarzem sądowym i pełnił swe obowiązki dopóki go nie uwolniono z powodu choroby.
Nigdy, nawet za swych studenckich czasów, nie sprawiał wrażenia człowieka zdrowego. Zawsze blady, chudy, skłonny do przeziębienia, mało jadł, źle spał. Po jednej szklance wina dostawał zawrotu głowy i histeryi. Ciągnęło go zawsze do ludzi, ale wskutek swego drażliwego charakteru i nieufności, z nikim blizko nie żył i przyjaciół nie miał. O obywatelach miasta wyrażał się zawsze szyderczo, mówiąc, że ich ciemnota i ospałe zwierzęce życie są dla niego obrzydliwe i wstrętne. Mówił głosem tenorowym, głośno, z zapałem i nie inaczej, jak oburzając się, lub z zachwytem i ze zdumieniem, a zawsze szczerze. O czemkolwiek zaczęło się z nim mówić, on wszystko sprowadzał do jednego: w mieście żyć smutno i duszno, społeczeństwo nie zajmuje się wyższymi widokami, prowadzi bezmyślne życie, urozmaicając je gwałtem, zepsuciem i obłudą. Podli są syci i odziani, a sprawiedliwi karmią się okruchami; potrzeba szkół, miejscowego pisma o uczciwym kierunku, teatru, czytelni publicznej, skupienia inteligentnych sił; potrzeba, aby się społeczeństwo przekonało o tem i przestraszyło. W swoich sądach o ludziach używał tylko zgęszczonych barw, czarnej i białej, odcieni żadnych nie uznawał; według niego ludzkość dzieliła się na uczciwych i podłych; środka nie było. O kobietach i o miłości mówił zawsze z namiętnością, z zachwytem, ale się nigdy nie zakochał.
W mieście pomimo jego przykrych sądów i zdenerwowania lubili go i zaocznie nazywali Jankiem. Jego wrodzona delikatność, usłużność, czystość moralna, również, jak jego zniszczony surducik, chorobliwy wygląd i rodzinne nieszczęścia, budziły dobre, ciepłe i smutne uczucia: przytem był wykształcony i oczytany, wiedział wszystko podług zdania współobywateli, uważano go wogóle za chodzący słownik informacyjny.
Czytał bardzo dużo. Nieraz siedząc w klubie i nerwowo skubiąc bródkę, przerzucał dzienniki i książki, ale po twarzy jego widać było, że nie czyta, a połyka je, zaledwie zdążywszy przeżuć. Zdaje się, że czytanie stanowiło jedno z jego chorobliwych przyzwyczajeń, gdyż z równą chciwością rzucał się na wszystko, co mu w ręce wpadało, nawet na dzienniki i kalendarze poprzedniego roku. U siebie czytał zawsze leżąc.
III.
Pewnego razu, rano, podniósłszy kołnierz u palta i brodząc po błocie, szedł Jan, po różnych zaułkach, z wyrokiem egzekucyjnym do pewnego mieszczanina. Był w ponurym nastroju, jak zawsze rano. Na jednej z bocznych ulic, spotkał dwóch aresztantów w kajdanach, a przy nich czterech uzbrojonych żołnierzy. Przedtem bardzo często spotykał Jan aresztantów i za każdym razem budziło się w nim współczucie, teraz spotkanie to wywarło na nim jakieś szczególne wrażenie. Wydało mu się nagle, że jego też mogą okuć w kajdany i w ten sam sposób prowadzić po błocie do więzienia. Odwiedził mieszczanina, a gdy wracał do domu, spotkał przy poczcie znajomego policyanta, który ukłonił mu się i przeszedł z nim razem kilkanaście kroków: to wydało mu się podejrzanem. W domu przez cały dzień nie schodzili mu z oczu aresztanci i uzbrojeni żołnierze i nieokreślony niepokój w sercu nie dał mu czytać, lub skupić się choć na chwilę. Wieczorem, nie zapalił światła, w nocy zaś nie spał, myśląc bezustannie o tem, że go mogą zaaresztować, okuć w kajdany i zamknąć w więzieniu. Czuł się niewinnym i mógł przysiądz, że i w przyszłości nie będzie zabijał, podpalał, ani kradł; ale czyż to trudno popełnić zbrodnię nieumyślnie, mimowolnie i czy niemożebną jest potwarz, lub też omyłka w sądzie? Nie darmo uczy wiekowe doświadczenie, że torby i katorgi zarzekać się nie trzeba. Omyłka w sądzie przy teraźniejszej procedurze sądowej bardzo możebna i nic tam dziwić nie może. Ludzie, którzy zapatrują się na cierpienia innych z punktu widzenia swej służby, lub swego urzędu, np. sędziowie, policyanci, lekarze, z czasem, siłą przyzwyczajenia zahartują się do tego stopnia, że choćby chcieli odnosić się do swoich klijentów inaczej jak formalnie, to nie mogą; pod tym względem nie różnią się w niczem od chłopa, który gdzieś, za dworem, zarzyna barany i cielęta i nie widzi ich krwi. Przy formalnym zaś i bezdusznym stosunku do jednostki, chcąc niewinnego człowieka pozbawić praw stanu i skazać go na katorgę, sędzia potrzebuje tylko czasu. Czasu dla przeprowadzenia jakichkolwiek formalności, za które pobiera wynagrodzenie, poza tem — wszystko skończone. Szukaj potem sprawiedliwości i obrony w tem małem, brudnem miasteczku, oddalonym o dwieście wiorst od kolei żelaznej! I czyż można myśleć o sprawiedliwości tam, gdzie każdy gwałt znajduje u społeczeństwa uznanie, jako rozumna i celowa konieczność, a każdy uczynek miłosierny, naprzykład wyrok usprawiedliwiający, wywołuje wybuch niezadowolenia lub uczucie zemsty?
Rano wstał Jan wystraszony; zimny pot okrywał jego czoło i nie wątpił już, że lada chwila mogą przyjść go aresztować. Jeśli wczorajsze, ciężkie myśli tak długo nie dają mu spokoju — myślał — to znaczy, że w nich jest cząstka prawdy. Nie mogły przecież przyjść mu do głowy bez powodu.
Policyant wolno przeszedł pod oknami: to nie przypadkiem. Oto dwoje ludzi zatrzymało się blizko domu i milczą. Dlaczego oni milczą?
Od tej chwili nastąpiły dla Jana straszne, męczące dni i noce. Ktokolwiek przechodził koło okien, lub na podwórze wchodził, wydawał mu się szpiegiem. Zwykle w południe przejeżdżał tędy naczelnik policyi powiatowej; jechał ze swego podmiejskiego majątku do zarządu policyi, ale Janowi zdawało się teraz, że on za prędko jedzie i że niezwykły ma wygląd: widocznie spieszy się, aby oznajmić, że oto zjawił się w mieście wielki zbrodniarz. Jan drgał przy każdym odgłosie dzwonka w bramie, zamęczał się, gdy widział u swej gospodyni nieznajomego człowieka; przy spotkaniu z policyantami i żandarmami uśmiechał się i pogwizdywał, żeby się wydać obojętnym. Spędzał noce bezsenne, oczekując aresztu, ale głośno chrapał i wzdychał, żeby gospodyni myślała, że on śpi; bo przecież, jeśli nie śpi to znaczy, że mu dokuczają wyrzuty sumienia — co za przekonywający dowód! Fakty i zdrowy rozsądek mówiły mu, że wszystkie te obawy głupstwo i psychopatya, że w areszcie i w więzieniu, jeżeli spojrzymy na tę sprawę szerzej, w rzeczywistości nic niema strasznego, jeśli sumienie spokojne, ale czem rozumniej i logiczniej myślał, tem silniejsza i bardziej męcząca budziła się w jego sercu trwoga. Tak, jak pewien pustelnik, który chciał wyrąbać sobie kawałek przestrzeni w dziewiczym lesie: im gorliwiej pracowała siekiera, tem gęściej i silniej rozrastał się las. Jan w końcu, widząc, że to na nic się nie zda, zupełnie przestał rozważać i całkowicie oddał się rozpaczy i trwodze.
Zaczął się odosobniać i unikać ludzi. Służba i dawniej mu dokuczała, teraz zrobiła się dla niego nieznośną. Bał się, że go podejdą, włożą mu niepostrzeżenie do kieszeni łapówkę, a potem dowiodą mu tego, lub też on sam zrobi w papierach rządowych błąd równy fałszerstwu, albo zgubi cudze pieniądze. Dziwna rzecz, że dawniej myśl jego nie była tak gibką i obfitą w nowe pomysły, jak teraz, kiedy wynajdywał codziennie tysiące przeróżnych powodów do tego, żeby istotnie módz się obawiać o swobodę i cześć swoją. Z drugiej strony, zainteresowanie się jego życiem zewnętrznem, książkami, osłabło znacznie i pamięć często zawodzić go zaczęła.
Na wiosnę, gdy stopniał śnieg, znaleziono w wąwozie przy cmentarzu dwa nawpół zgniłe trupy — staruszki i małego chłopca, z oznakami gwałtownej śmierci. W mieście nie umieli o czem innem mówić, jak o tych trupach i niewiadomych zabójcach. Jan, bojąc się, aby nie pomyśleli, że to on zabił, chodził po ulicach z uśmiechem na ustach, a przy spotkaniu ze znajomymi bladł, czerwienił się i gorąco przekonywał, że niema podlejszej zbrodni, jak zabójstwo słabych i bezbronnych. Kłamstwo to wkrótce zmęczyło go i zastanowiwszy się trochę, doszedł do wniosku, że w jego położeniu najlepiej jest schować się u gospodyni w piwnicy. Przesiedział tu cały dzień, potem noc i dzień następny, a gdy zmrok zapadł, potajemnie, jak złodziej poszedł do swego pokoju. Do świtu pozostał na środku pokoju, nie ruszając się i przysłuchując. Rano przyszli do gospodyni zduny. Jan wiedział dobrze, że mają oni przerabiać piec w kuchni, ale strach podszepnął mu, że to przebrani policyanci. Pocichutku wyszedł z pokoju i zdjęty strachem, bez czapki i bez surduta, pobiegł na ulicę. Za nim ujadając puściły się psy, jakiś chłop nawoływał go, w uszach świstał wiatr i Janowi wydało się, że gwałt i przemoc całego świata zgromadziły się za jego plecami i gonią go.
Zatrzymali go, odprowadzili do domu i posłali gospodynię po lekarza. Doktor Andrzej, o którym niebawem mówić będziemy, przepisał zimne okłady na głowę i laurowe krople, smutnie pokiwał głową i odszedł, uprzedziwszy gospodynię, że więcej już nie wróci, gdyż nie trzeba ludziom przeszkadzać, gdy dostają pomięszania zmysłów. W domu nie było zaco żyć i leczyć się i wkótce odwieźli Jana do szpitala i położyli go na sali chorób wenerycznych. Nie sypiał po nocach, dziwaczył i niepokoił chorych, niezadługo też przenieśli go z rozkazu doktora Andrzeja do szóstego pawilonu.
W ciągu roku zapomniano zupełnie o Janie, a jego książki, zwalone przez gospodynię do sani, zostały rozkradzione przez łobuzów ulicznych.
IV.
Sąsiadem Jana z lewej strony jest, jak wyżej powiedziałem, żyd Mosiek, sąsiadem zaś z prawej — zalany tłuszczem, prawie okrągły wieśniak, o tępej, zupełnie bezmyślnej twarzy. To — nieruchome, żarłoczne i niechlujne zwierzę, które od dawna straciło zdolność do myślenia i czucia. Od niego rozchodzi się przykry, duszący zapach.
Nikita, sprzątając po nim, bije go w nieludzki sposób, z całej siły, nie szczędząc swych pięści; strasznem jest nie to, że go biją, do tego można się przyzwyczaić, ale to, że to stępiałe zwierzę nie odpowiada na plagi ani dźwiękiem, ani ruchem, ani wyrazem oczu, a tylko lekko się kołysze, jak ciężka beczka.
Piątym i ostatnim mieszkańcem szóstego pawilonu jest mieszczanin, segregujący dawniej na poczcie listy, mały, chuderlawy blondyn, o dobrej lecz trochę chytrej twarzy. Sądząc z jego mądrych, spokojnych oczów, spoglądających jasno i wesoło, szczwany jak lis, ukrywający jakąś ważną i miłą tajemnicę. Ma pod poduszką i pod siennikiem coś takiego, czego nikomu nie pokazuje, ale nie z obawy, aby mu nie odebrali, albo ukradli, lecz ze wstydliwości. Niekiedy, podchodzi do okna i odwróciwszy się tyłem do towarzyszów, kładzie coś na szyję i patrzy, schylając głowę; gdy kto wtedy podejdzie do niego, zawstydzi się i zerwie coś z piersi. Nie trudno odgadnąć jego tajemnicę.
— Powinszujcie mi — mówi często do Jana — jestem przedstawiony do orderu św. Stanisława, drugiego stopnia z gwiazdą. Drugi stopień z gwiazdą dają tylko cudzoziemcom, ale dla mnie, nie wiem dlaczego, chcą zrobić wyjątek — uśmiecha się i z pewnem powątpiewaniem wzrusza ramionami. — Co prawda, nie spodziewałem się tego!
— Nic a nic z tego nie rozumiem — ponuro odpowiada Jan.
— Nie rozumie pan, do czego ja wcześniej, czy później dojdę? — mówi dalej były poczmistrz, obłudnie mrużąc oczy. — Niezawodnie dostanę szwedzką »Gwiazdę Północną«. Taki order wart starań. Biały krzyż i czarna wstążka. To bardzo piękne.
Chyba nigdzie życie nie jest tak jednostajnem, jak w tej oficynie. Rano, chorzy, oprócz paralityka i tłustego chłopa myją się w sieni przy wielkim cebrze i wycierają się fałdami szlafroków; potem piją w blaszanych kubkach herbatę, którą z głównego domu przynosi Nikita. Każdy dostaje jeden kubek. W południe jedzą kapuśniak z kaszą, wieczorem na kolacyę dostają znów kaszę, pozostawioną z obiadu. W przerwach między posiłkami leżą, śpią, wyglądają przez okno, lub chodzą z kąta w kąt. I tak codziennie. Nawet były poczmistrz mówi ciągle o jednych i tych samych orderach.
Nowych ludzi rzadko się widuje w szóstym pawilonie. Nowych waryatów doktór dawno już nie przyjmuje, a amatorów do odwiedzania domu obłąkanych niewielu jest na świecie. Raz na dwa tygodnie przychodzi do oficyny cyrulik, Szymon, syn Łazarza. O tem, jak on strzyże waryatów, jak Nikita mu w tem pomaga i do jakiego stanu doprowadza chorych każdorazowe zjawienie się pijanego i uśmiechniętego cyrulika, mówić nie będziemy.
Prócz Szymona nikt nie zagląda do oficyny. Chorzy są skazani na codzienne oglądanie tylko Nikity.
A jednak niedawno rozniosła się w gmachu szpitalnym dosyć dziwna wiadomość.
Rozeszła się pogłoska, że od tej pory lekarz ma odwiedzać szósty pawilon.
V.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
VI.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
VII.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
VIII.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
IX.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
X.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XI.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XII.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XIII.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XIV.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XV.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XVI.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XVII.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XVIII.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XIX.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
więcej..