- promocja
- W empik go
Ocalisz życie, może swoje własne. Opowiadania zebrane - ebook
Ocalisz życie, może swoje własne. Opowiadania zebrane - ebook
Znakomite opowiadania jednej z najlepszych amerykańskich pisarek XX wieku zgromadzone w jednym tomie.
Ocalisz życie to zbiór opowiadań Flannery O’Connor zawierający również utwory niewydane dotąd po polsku. Autorka opisuje w nich świat dobrze sobie znany – w Georgii, na południu USA, spędziła prawie całe życie. Obraz, który wyłania się z jej prozy, nie napawa optymizmem. Lekko, z prostotą i pewną dozą groteski pisarka kreśli przejmujące losy postaci, które miotają się w nieprzyjaznym świecie. Sam tytuł mówi wiele o tych świetnych nowelach – nawet gdy człowiek dąży ku temu, by być dobrym, poczucie własnej obcości, które przychodzi do niego z zewnątrz, nie pozwala mu na to. Ludzie są tu sobie obojętni, wrodzy; zbrodnia i śmierć stanowią element codzienności. Zastanawia los dzieci, pozostawionych samopas lub osieroconych przez rodziców. Mali bohaterowie zaglądają do miejscowych muzeów osobliwości niczym pod podszewkę życia, odkrywają nikczemny świat dorosłych. Niezrozumienie jego prawideł miesza się z pojęciem grzechu i strachem przed karą Bożą, które kiełkują w dziecięcych umysłach.
Utwory zostały ułożone w kolejności ich powstawania, a wydanie opatrzone jest przedmową Roberta Giroux, legendarnego amerykańskiego wydawcy i redaktora, przyjaciela O’Connor.
Mary Flannery O'Connor (1925–1964) – pisarka amerykańska. Autorka dwóch powieści: Mądrość krwi i Gwałtownicy je porywają (PIW 1997) oraz trzydziestu jeden ukończonych opowiadań . Była żarliwą katoliczką, co znalazło odzwierciedlenie w jej utworach. Opisuje w nich krytycznie, z wielkim talentem, Południe USA, gdzie się urodziła i mieszkała niemal całe życie. Jej hobby była hodowla ptactwa. Zmarła przedwcześnie w wyniku choroby (cierpiała na toczeń rumieniowaty).
„Wszyscy czuliśmy gorycz po jej stracie. Ale zaskakujące jest to, co nam po niej pozostało: opowiedziane przez nią historie są nadal żywe, a ich sens uderza w nas z jeszcze większą mocą”.
– Walter Clemons, „Newsweek”
Sama konstrukcja książki zawierającej odrębne opowiadania sprawia, że czyta się ją doskonale. Autorka operuje prostym językiem. Nie stroni od ciepłej ironii, ale też od głębokich przemyśleń. Ma dar do zajmującego pisania dosłownie o wszystkim. Czytelnik zapoznający się z kolejnymi opowiadaniami w książce „Ocalisz życie, może swoje własne” może doświadczyć szerokiej palety emocji i to jest w niej największym atutem.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-5236-9 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pierwszej książki Flannery O’Connor nigdy wcześniej nie wydano. Nosiła ona tytuł The Geranium: A Collection of Short Stories i składała się z pierwszych sześciu opowiadań otwierających niniejszy tom. Na stronie tytułowej oryginalnego maszynopisu, przechowywanego w bibliotece Uniwersytetu w Iowa, czytamy: „Praca złożona jako częściowe spełnienie wymagań stawianych magistrantom na wydziale filologii angielskiej stanowego Uniwersytetu w Iowa”. Notatka pochodzi z czerwca 1947 roku, a na osobnej kartce autorka umieściła dedykację dla swojego profesora Paula Engle’a.
Engle wspomina¹, że gdy w roku 1946 po raz pierwszy spotkali się w jego gabinecie, nie rozumiał ani słowa z tego, co mówiła Flannery, która pochodziła z Georgii i miała tamtejszy akcent: „Z zakłopotaniem poprosiłem, żeby napisała mi w bloczku, co przed chwilą powiedziała. Brzmiało to następująco: «Nazywam się Flannery O’Connor. Nie jestem dziennikarką. Czy mogę przychodzić na zajęcia warsztatu pisarzy²?»… Odparłem, że jeśli przyniesie próbki swoich utworów, rozważymy jej kandydaturę, chociaż termin zgłoszeń już minął. Tak jak Keats mówił cockneyem, ale pisał najczyściej brzmiącą angielszczyzną, tak też Flannery posługiwała się dialektem, którego nie dawało się natychmiast zrozumieć, lecz na papierze jej proza była pełna wyobraźni, krzepka i żywa: taka jak ona sama. Przez kilka tygodni łączył nas ten dziwny, lecz ufny układ. Niebawem nauczyłem się rozumieć wymowę z Georgii. Opowiadania były pełne cichych wglądów i sprytnych opisów ludzkich słabości, twarde, a zarazem współczujące… Flannery wstydziła się pokazać je ludziom, więc gdy podczas warsztatu przyszła na nią kolej, żeby przeczytać uczestnikom swój utwór, sam czytałem go na głos, nie zdradzając tożsamości autorki. Robert Penn Warren uczył przez jeden semestr na Uniwersytecie w Iowa, kiedy studiowała tam Flannery. W którymś z jej opowiadań była scena z udziałem dwóch mężczyzn, czarnego i białego. Pod wpływem krytycznych uwag Warrena autorka ją zmieniła. Zawsze miała elastyczny i obiektywny stosunek do własnego pisarstwa, nieustannie przekształcając swoje teksty, za każdym razem z korzyścią dla nich. Niezłomnie trwała w postanowieniu, że będzie pisarką; nic nie mogło stanąć temu na przeszkodzie, nawet jej przewrażliwienie na punkcie własnej twórczości. Skróć, zmień, spróbuj od nowa… Siedziała w głębi sali, milcząc, ale jej obecność wywierała silniejszy wpływ niż rozwlekłe serenady gaduł, które zdarzają się w każdej grupie młodych adeptów pisarstwa i próbują czarować swoją hałaśliwością. Jedynym gestem skierowanym na zewnątrz, jaki czasem wykonywała, był powściągliwy uśmiech rozbawienia czymś absurdalnym. Okropne krzesło, na którym siedziała, wręcz jaśniało”.
Ta nieznana dwudziestojednoletnia pisarka była już wtedy po debiucie. W lutym 1946 roku³ wysłała Pelargonię do redakcji pisma „Accent”. Tekst natychmiast przyjęto i zamieszczono w letnim numerze. Znając jej opowiadania, włączone później do powieści Mądrość krwi, którą wówczas pisała, Engle zgłosił ją do ufundowanej przez pewnego wydawcę nagrody za debiutancką powieść. Wiosną 1947 roku autorka dostała tę nagrodę, czyli kwotę siedmiuset pięćdziesięciu dolarów, która miała być częścią zaliczki, gdyby wydawca przyjął książkę do druku.
Latem tego samego roku Flannery uzyskała stopień magistra. Wiosną następnego w „Sewanee Review” ukazał się Pociąg. W czerwcu 1948 roku autorka wykonała ważny, wręcz przełomowy krok, znajdując agentkę literacką w osobie Elizabeth McKee, z którą połączyła ją dozgonna przyjaźń. W listopadzie McKee umieściła jej opowiadanie The Capture (włączone do pracy magisterskiej jako Indyk) w piśmie „Mademoiselle”. Wkrótce potem poznałem Flannery O’Connor, bo to nie ja byłem wydawcą, który ufundował jej nagrodę.
Pod koniec lutego 1949 roku przyprowadził ją do mojego gabinetu Robert Lowell. Oboje przyjechali do Nowego Jorku z Yaddo (kolonii pisarzy w Saratoga Springs), gdzie Flannery pracowała nad Mądrością krwi, a Lowell nad swoimi wierszami. Jej łagodny ton, jasne spojrzenie i nieśmiałe obejście nie przesłoniły ogromnej siły, którą od razu w niej wyczułem. Była młodą pisarką nader rzadko spotykanego typu, gotową pracować z najwyższym oddaniem i doskonale świadomą, jak powinna wykorzystać swój talent. Jako wydawca trochę żałowałem, że poznaję tak interesującą autorkę u progu kariery, w której rozwoju nie mogę odegrać żadnej roli. Powiedziała mi, że związała się już umową z innym domem wydawniczym, a ja nie wątpiłem, że dotrzyma zobowiązań. Spytała mnie o nowego pisarza, którego książkę niedługo przedtem opublikowałem – Thomasa Mertona. Dałem jej egzemplarz Siedmiopiętrowej góry, żeby go zabrała do domu swojej matki w Milledgeville w stanie Georgia. Kiedy dowiedziałem się potem, że zamierza znowu przyjechać na północ i zamieszkać w Connecticut u moich przyjaciół, Sally i Roberta Fitzgeraldów, powziąłem nadzieję, że zawrzemy bliższą znajomość.
Dopiero gdy umarła w 1964 roku, dokładnie poznałem okoliczności nieoczekiwanego obrotu jej wydawniczych losów. (Nasza późniejsza współpraca wydawnicza też rozwinęła się w sposób zaskakujący, ale do tego jeszcze wrócę). Szczegółowo i dość zabawnie mówi o tym jej korespondencja z Elizabeth McKee, która dała mi kopie tych listów, zanim dołączyła oryginały do papierów gromadzonych przez Reginę O’Connor, matkę pisarki. Fragmenty listów Flannery przytaczam tu za zgodą wykonawcy jej literackiego testamentu, Roberta Fitzgeralda.
W pierwszym liście do McKee (z 19 czerwca 1948 roku) Flannery wyjawia, że pracuje nad powieścią „od półtora roku i pewnie miną jeszcze dwa lata, zanim będzie ona gotowa”. W liście z 13 lipca opowiada o swoich obyczajach pisarskich: „Muszę Ci zdradzić, jak pracuję. Otóż nie przygotowuję szkicu całej powieści, więc dopiero w trakcie pisania odkrywam, co właściwie robię. Jestem jak ta stara dama: nie wiem dokładnie, co myślę, dopóki nie zobaczę tego, co mówię, a wtedy muszę to powiedzieć jeszcze raz. Piszę teraz dwunasty rozdział. Dawno przestałam numerować kartki, ale chyba przekroczyłam już pięćdziesiąt tysięcy słów. Z dwunastu rozdziałów tylko kilku nie trzeba będzie napisać na nowo, a taki nieuformowany materiał nie nadaje się do pokazania. Zniechęciłabym się, gdybym teraz do niego zajrzała, a zresztą pragnę doprowadzić sprawę do mety”.
Kiedy pod koniec roku zaczęła się martwić o pieniądze, agentka poradziła jej złożyć w wydawnictwie nowe rozdziały, żeby zapewnić sobie wiążący kontrakt i może kolejną zaliczkę. W liście z Yaddo z 15 grudnia 1948 roku czytamy: „Może zjadę w styczniu i może jeszcze przedtem wyślę Ci rozdziały, nad którymi teraz pracuję… Doszłam jednak do wniosku, że nie warto wysyłać tekstów w pośpiechu, bo nic dobrego z tego nie wyniknie”. Dwudziestego stycznia 1949 roku Flannery napisała: „Oto dziewięć pierwszych rozdziałów. Pokaż je, proszę, i zacznijmy myśleć o pieniądzach. Rozdziały nie są oczywiście gotowe, ale na razie od biedy ujdą…”. A gdy do 5 lutego nie dostała odpowiedzi, ponaglała: „Niecierpliwie czekam wyniku…”.
Doczekała się go 16 lutego i nie była zadowolona. Skądinąd trudno się dziwić wydawcy, który dostał tekst w tak wczesnym stadium obróbki. Flannery pierwsza by zresztą przyznała, że Mądrość krwi to dziwna książka. Nie mogła jednak się pogodzić z tonem listu od wydawnictwa. Autor odpowiedzi twierdził, że Flannery wprawdzie śmiało strzela i ma zdumiewający talent, lecz wskutek wielokrotnego przeredagowywania pewne aspekty książki tracą ostrość. Dodał, że – prawdę rzekłszy – wyczuwa w tej powieści pewien rodzaj samotnictwa, jakby autorka opierała się wyłącznie na własnych doświadczeniach, i to świadomie zawężonych. Zapraszał ją, żeby z nim usiadła i wyjaśniła, o co w tym wszystkim idzie. Wyraził nadzieję, że jego szczerość jej nie dotknęła.
Flannery natychmiast napisała do McKee: „Wytłumacz mi, proszę, co ma znaczyć ta gadanina o śmiałym strzelaniu, wzięta jakby prosto z katalogu Searsa-Roebucka. Rozumiem, że albo odrzuci powieść, jeśli będzie ona miała tę formę, którą może zyskać, o ile pozostanie pod moją obłąkańczą opieką (wtedy bowiem niewiele się zmieni w stosunku do obecnego stanu), albo też chciałby ją na tym etapie uratować, wciskając w koleinę powieściowej konwencji… Jego list skierowany jest do ciut ociężałej umysłowo skautki, a ja nie umiem ze spokojem znieść myśli, że przez resztę życia będę dostawać podobne epistoły”.
Aby jednak dotrzymać zobowiązań, już nazajutrz odpisała wydawcy: „Mogę mieć tylko nadzieję, że w gotowej powieści kierunek będzie wyraźniejszy… W moim odczuciu wszelkie ewentualne zalety tej książki ściśle się wiążą z ograniczeniami, o których Pan wspomina. Nie piszę konwencjonalnej powieści i uważam, że swoją wartość będzie ona zawdzięczać właśnie osobliwości czy też samotnictwu (jak był Pan łaskaw je określić) doświadczeń, na których się opieram… Krótko mówiąc, chętnie przyjmuję krytyczne uwagi, dopóki mieszczą się one w ramach tego, co próbuję zdziałać; nie zamierzam udawać, że jest ze mną inaczej. Gotowa książka będzie, mam nadzieję, mniej kanciasta, ale równie dziwna, jeśli nie dziwniejsza od tych dziewięciu rozdziałów, które już Pan otrzymał”.
Sytuacja niewiele się poprawiła do kwietnia, kiedy to Flannery napisała Paulowi Engle’owi, że „inni wydawcy, którzy przeczytali oba opublikowane rozdziały – miała tu na myśli Pociąg i zamieszczone tej zimy w „Partisan Review” Serce parku – są zainteresowani”. Zrelacjonowała mu też swoje spotkanie z niezadowolonym wydawcą: „…zgodnie doszliśmy do wniosku, że jestem «arogancka na wyrost». Sama podsunęłam mu to określenie”. Twierdziła: „…nikt nie zrozumie lepiej od Pana, czemu pragnę pokierować tą książką po swojemu, chociaż może uważa Pan, że powinnam szybciej pracować. Pracuję cały czas, ale nie mogę zwiększyć tempa. Nikt mnie nie przekona, że mam mniej przeredagowywać”. W zakończeniu listu napisała, że nie dostała stypendium Guggenheima, do którego zgłosił ją Engle. (Jej kandydaturę poparli wtedy także Robert Lowell, Philip Rahv i Robert Penn Warren).
Ponownie spotkałem ją w maju 1950 roku na chrzcinach Marii Juliany Fitzgerald w Ridgefield w stanie Connecticut. Zauważyłem, że jest w świetnym nastroju, gdy z powagą odgrywaliśmy role rodziców chrzestnych, wyrzekając się szatana oraz wszelkich dzieł i pokus jego. (Niestety, Flannery nie dożyła roku 1970, kiedy to nasza chrześniaczka została siostrą Marią Julianą). Powiedziała mi, że nadal ciężko pracuje nad powieścią i czuje się związana umową z wydawcą, chociaż agentka wkrótce potem ją zawiadomiła, że nadesłanie dodatkowych rozdziałów nie rozwiało jego wątpliwości. Gdy wreszcie uwolnił ją od zobowiązań, w październiku zaproponowałem jej kontrakt na Mądrość krwi, a ona go podpisała.
Siła, którą wyczułem we Flannery podczas pierwszego spotkania, została poddana niewiarygodnie ciężkiej próbie. Jadąc do domu na Boże Narodzenie, pisarka zachorowała na toczeń i przez dziewięć miesięcy była w tak okropnym stanie, że raz po raz zabierano ją do szpitala Emory w Atlancie. Kiedy ją stamtąd wypisano, nie mogła chodzić po schodach, więc Regina O’Connor postanowiła przenieść się do Andalusii – ich wiejskiego domu, oddalonego o osiem kilometrów od miasta, który miał być odtąd stałą siedzibą obu pań i schronieniem dla Flannery. We wrześniu napisała ona do McKee: „Gdy ostatnio widziałam Boba Giroux, powiedział mi, że będziemy wprawdzie forsowali przesunięcie daty na początek roku , ale że nie wiąże nas z tą datą żaden nieprzezwyciężony czar. Moje obecne tempo i postępy w pracy są raczej rozczarowujące niż czarowne, nie widzę jednak na to rady. Zamierzam wytrwać do początku roku i dopiero wtedy zobaczę, co mam w ręku”. Równo rok później (1 września 1951 roku⁴) Flannery napisała do McKee z Milledgeville: „Bob Giroux i Caroline Gordon doradzili mi parę poprawek, więc pracuję nad nimi i mam już prawie gotowy kolejny brulion książki”.
Pod koniec roku powieść była skończona i zaczęliśmy ją przygotowywać do druku. Nie znałem w życiu osoby mniej próżnej niż Flannery. Kiedy ją poprosiłem o zdjęcie na okładkę, myślałem, że da mi fotografię sprzed choroby. Na niedawno zrobionej, którą przysłała, wyglądała wprawdzie niebrzydko, utkwione w czytelniku spojrzenie było jak zwykle niezmącone, lecz nie całkiem odrosły jej włosy i pozostał ślad obrzmienia wywołanego zażywaniem kortyzonu. Po ukazaniu się Mądrości krwi w maju 1952 roku zdjęcie to weszło do szerokiego obiegu. Recenzje bardziej rozczarowały mnie niż Flannery; wszyscy krytycy dostrzegali jej moc, ale umykało im sedno.
Flannery niebywale się rozwinęła przez te pięć lat, które upłynęły od roku 1947, kiedy stworzyła szkic pierwszego rozdziału Mądrości krwi, do 1952. W ciągu trzech następnych pisała coraz lepiej. Pod koniec roku 1952 powstało arcymistrzowskie opowiadanie Trudno o dobrego człowieka, po czym pojawiała się perełka za perełką, między innymi Rzeka, Ocalisz życie, może swoje własne, Uchodźca, Sztuczny Murzyn i Poczciwi wiejscy ludzie. Catherine Carver, która na nasze szczęście była u nas redaktorką i w tamtym okresie współpracowała z Flannery, każde kolejne opowiadanie przynosiła mi do pokoju z mniej więcej takim samym komentarzem: „Czegoś takiego jeszcze nie czytałeś!”. W początkach 1955 roku Flannery ukończyła swoją drugą książkę – zbiór tych właśnie opowiadań, któremu nadała tytuł Trudno o dobrego człowieka. W styczniu rozesłaliśmy go recenzentom, wyznaczywszy datę publikacji na czerwiec. Pamiętam, jak rozbawiła nas reakcja Evelyna Waugh, który po otrzymaniu szczotek napisał: „Jeżeli te opowiadania rzeczywiście są dziełem młodej kobiety, trudno im odmówić wybitności”. Na początku kwietnia, czyli jeszcze przed ukazaniem się książki, przeszedłem do innego wydawnictwa, z którym do dziś jestem związany. Kiedy Flannery wkrótce po moim odejściu z pracy przysłała mi egzemplarz z dedykacją, pomyślałem ze smutkiem, że mój epizod w roli wydawcy jej książek właśnie dobiegł końca.