Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ocean - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 marca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ocean - ebook

Drugi tom historii Maurycego Beniowskiego, opartej na prawdziwych wydarzeniach. Bohatera dylogii Sieroszewskiego poznajemy w powieści „Beniowski". Jest nim żołnierz uczestniczący w Konferedacji Barskiej, który jako rosyjski jeniec trafił na Kamczatkę. Tam stanął na czele grupy zesłańców, którzy przejęli statek wroga i wyruszyli w podróż do Chin. To właśnie rejs przez ocean jest głównym tematem drugiej części opowieści. Pełna niebezpieczeństw podróż wyzwala w jej uczestnikach pierwotne instynkty.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-264-2610-6
Rozmiar pliku: 676 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

„Piotr i Paweł“ był mocnym, ale niewielkim trójmasztowcem. Miał wzdłuż wszystkiego pięćdziesiąt łokci, wszerz nie więcej jak piętnaście, wysokości zaś trzymał łokci osiem i pół, z czego większa część nurzała się w wodzie. Na samym dziobie, pod wysoko podniesionym fokmasztem, z końca stewy chyliły się nad wodą złocone figury apostołów i błogosławiły światu i wodom.

Beniowski kazał statek przed wyruszeniem tu i owdzie żelaznemi rozporami umocnić, szpary wykonopacić, osmolić i cały tułów wymalować przyzwoicie. Kraj burty obszył chodnikiem, szerokim na półtrzecia łokcia, z linową poręczą, aby snadniej było żeglarzom biegać z końca w koniec po statku w czasie obsługi, nie mieszając się z resztą załogi, wylęgającej z powodu ciasnoty na wierzchni pokład. Uformowany w ten sposób wzdłuż krawędzi statku daszek nietylko dawał ochronę ustawionym w lukach burty dwudziestu armatom, z których połowa była drewniana, ale osłaniał w słotę i wiatr cokolwiek również ludzi.

Środek pokładu zajmowała wielka szalupa, nakryta smolonym brezentem; dalej ku przodowi wznosiła się buda kuchenna, a tuż za nią szło wdół zejście do wspólnych sypialń, gdzie w czterech kondygnacjach nad sobą kazał Beniowski wygotować kojce dla czterdziestu ludzi. Na wśledniej części statku za masztem głównym było podobne zejście i podobna sypialnia. Sypiali tam sami mężczyźni, majtkowie i strzelcy, wraz z przydzielonymi do nich dowódcami oddziałów, podczas, gdy oficerowie wyżsi, jak namiestnik Beniowskiego Chruszczów, komendant statku Czurin, naczelnicy generalni: pułkownik Baturin, major Winblath, kapitan Panow i wierny Kuzniecow mieszkali w ciupach osobnych, pod tylnym pokładem, gdzie umieścił się i sam Beniowski. Tam również ulokowano doktora Medera z jego apteczką i dodanym mu do pomocy staruszkiem Bielskim, a takoż wszystkie niewiasty w liczbie dziewięciu, gdyż tylu tylko białogłowom z trzydziestu zgłoszonych ochotnie pozwolił Beniowski przyłączyć się do wyprawy. Były to przeważnie żony spiskowców, lecz ponieważ wszystkim im oddzielnego pomieszczenia Beniowski dać nie mógł, gdyż nie było miejsca, więc ze względu na przystojność oraz powszechny spokój i bezpieczeństwo oddzielił kobiety od mężczyzn. Jedynie Czurin i Kuzniecow mieszkali razem z żonami. Inne podwiki, równie jak pozostali oficerowie, mieściły się po dwie, po trzy w jednym pokoiku, za wyjątkiem Nastazji Nilówny, która miała osobną kajutę w końcu korytarza, w miejscu najbardziej zacisznem. Ten korytarz, mający po obu stronach drzwi kajut, rozszerzał się u wyjścia, tworząc osłonioną od wiatru i wody przestronność dostateczną dla ruchów kawki sterowej, u której wiecznie stał zmianowy sternik z okiem utkwionem w strzałkę kompasu.

W pierwszej, największej, najwidniejszej i najbliższej od sternika kajucie zamieszkał Beniowski, a naprzeciw w takiej samej — Chruszczow z Baturinem.

Właśnie siedział przed stołem Beniowski i zapisywał pewną ręką w okrętowym dzienniku:

„...dnia 11-go Maja stylu gregorjańskiego, 1771-go roku, wsiadłem na okręt „Świętego Piotra i Pawła“ w porcie Bolszaja, rozkazawszy wprzód wybić w nim dwadzieścia otworów na tyleż armat...“ —

gdy wszedł Czurin i oznajmił, że zbliżają się do przejścia między piaskami baru.

— Tam już pójdziemy otwartem morzem, ale... wiatr słabnie!... Może pan sam pojrzy, co czynić!? — dodał pytająco.

Beniowski zamknął księgę, rzucił okiem na czasomierz i wyszedł razem z komendantem. Po drodze przyłączył się do nich Chruszczow i Sybajew. Wstąpili po schodach na chodnik i poszli wysoko nad głowami krążących po pokładzie ludzi, rozglądając się uważnie po statku i morzu. Okręt posuwał się bardzo wolno, choć wszystkie żagle były rozpięte. Słaby, północno-zachodni wiatr chwilami cichł zupełnie, a wtedy bezsilnie opadały ciężkie płótniska, trzepiąc przykro kledami po rejach. Wieszali się na nich tu i owdzie majtkowie, inni pochylali się, klnąc brzydko i kłócąc z gromadkami ludzi, kupiącemi się u luków armat, gdyż wszyscy w tym czasie wylegli na pokład. Wspinali się jeden ponad drugiego, wyciągali szyje, włazili na skrzynie, na drabiny, czepiali się składek okrywającego szalupę brezentu, wdrapywali się na dach kuchni, stawali gęsto na pachołach kotwicznych, szepcząc, gwarząc, pokrzykując z oczami utkwionemi w ziemię. Podniecenie było powszechne i od rozmawiającej ciżby szedł taki sam poszum, jak od tego morza, co łuszczyło się wokoło.

Przeklęty brzeg, brzeg niewoli i udręczenia nie odchodził. Stał uparcie przed oczami, jak widmo tylko co przeżytych burz, lęków, przerażeń, niebezpieczeństw, wahań, walk, twardych postanowień, upadków, udręczeń i okrucieństw... Stał złoty od zasp piasku, krwawy od plam gliniastych osypisk, zielony od szczeciny lasów, wyciągniętej ponad niskim strądem jak smuga mchu. Górą wznosił się wysoko i widok nieba przysłaniał zębaty wał zaśnieżonych szczytów, wzdymały się białe stożki dymiących się wulkanów, poorane głębokiemi ciemnemi żlebami.

Morze, szemrząc, słało ku nim płytką, modrą falę. Wieczorne słońce słabo złociło widok mglącym się blaskiem.

— My stąd nigdy nie odjedziemy!... Nie wyrwiemy się stąd!... Taki nasz los!... Mówiłem, że wczoraj należało wyruszyć!... Wczoraj był wiatr!... Zwłóczyli, zwłóczyli niewiadomo poco!... A teraz co!?... Przyjdzie burza, rzuci nas na brzegi, statek rozbije... Wyłapią nas, jak zmokłe szczury, i zakują w kajdany! Czy warto było tyle krwi przelewać, tylu ludzi gubić dla takiego końca? — wyrzekał głośno wśród tłumu słuchaczów starszy oficer Stiepanow.

— Tak, tak!... Wczoraj był wiatr!... Jużciż że należało!... — szemrano wokoło.

Rychło wszakże głosy ucichły, gdy Beniowski z towarzyszami zbliżył się do tego miejsca. Spokornieli ludzie rozstępowali się i pilnie nasłuchiwali, o czem mówi „ojciec komendant“. Nadąsany Stiepanow poszedł za grupą oficerów.

— Gdzie wachtowy ze sztaby? I gdzie Urbański!? — wołał gniewnie na przedzie statku Beniowski.

— Jest! — odpowiedział, salutując, gruby jegomość z konopiastemi wąsami i okrągłą twarzą czerwono-śniadą i plamistą, jak dojrzała dynia bucharska.

— A gdzież twoi strzelcy? Nie słyszałeś sygnału!?

— Trochę ich jest! — mruknął, kiwając głową za siebie, gdzie stało kilkunastu wyprostowanych drabów.

— A reszta?

— Reszta?... Czy ja wiem? Śpi pewnie po wczorajszej pożegnalnej fecie!

— Co?... Śpi?... Co to za odpowiedź!? Żebym nigdy nic podobnego nie słyszał! Pamiętaj!... Zakuję i rzucę na dno okrętu! Broń wyczyścić natychmiast, nasmarować łojem i postawić w stójki, pod daszek, żeby była gotowa w każdej chwili!... Hańba! Bagnety pordzewiałe, lufy czarne, wyglądają jak rożny kuchenne, a nie oręż żołnierski... Żeby mi był porządek!

— Wedle rozkazu! Ale nie było biedy... — bąkał stropiony Urbański.

Beniowski machnął niecierpliwie ręką:

— Dość!... Powiedziałem!

Stropiony oficer stał wyciągnięty, choć Beniowski już się oddalił, i dopiero gdy idący na ostatku przyjaciel, Sybajew, zrobił mu na pocieszenie figlarne oko, wysunął naprzód krwistą wargę w kształcie ryjka, gwizdnął zcicha i zawołał na strzelców:

— Cóż, chłopcy, bierzcie się do roboty! Niema co! Myśleliśmy złudnie, że sobie wypoczniemy po tylu trudach. Samej wódki cośmy to wypili, a bab co przez nasze ręce przeszło w tym czasie, hę!? Spracowaliśmy się nie na żarty!... Ale widzę, żeśmy wpadli z ognia w płomienie!... U nas bo mówią lepiej: z deszczu pod rynnę! Ale u was tutaj więcej śnieg pada i nie znacie rynien. W mojej ojczyźnie zaś są takie rury na dachach, skąd w nawałności szukającym schronienia nierzadko suto za kołnierz się nalewa! — gawędził dobrodusznie, napędzając do roboty strzelców.

— A wszystko blaga! Udana komedja dla zamydlenia oczu! Bo poco tu ten rygor straszeczny? Z kim on tu myśli wojować wśród morskiego przestworza? Na kogo tę broń szykuje?... Byle ludzi męczyć i swoją personę nad nimi wywyższać! — wtrącił, zatrzymując się koło nich, Stiepanow.

— A waćpan kto? I co waćpanu do tego!? Zasię mi się tu wtrącać!... Czy to tutaj miejsce waćpana? Hę?... Waćpan z wśledniej, słyszałem, straży. Więc pilnujcie, żeby wam tam wiatr kiecek babskich nad głowy zbytnio nie zadzierał!... Hę! Widzicie go! — wybuchnął nagle Urbański, rad, że ma na kim swój rankor wywrzeć. — Bierzcie się zaraz, chłopcy, do muszkietów, żeby błyszczały, jak samowary kupieckie! Słyszycie!?... A ty, Gałka, skocz, zlej śpiących wodą! Niech trzeźwieją i wstają! Tu nikt za nich robić nie będzie! — zwrócił się do ogromnego kozaka z wyrwanemi nozdrzami, który stał pierwszy w szeregu.

— Niema chyba poco! Wszyscy niedługo spać pójdziemy!... Słyszy pan: gwiżdżą na kotwicę! — odmruknął ten, kiwając głową w stronę mostku kapitańskiego.

Piszczałka istotnie wołała:

— Wszyscy na pokład!

Zakotłowało się, z luków pomostowych wychynęły nowe strugi ludzi; grupy wypoczywających sunęły ku środkowi, poczem stamtąd rozbiegły się wraz na boki statku ku drabinom sznurowym, aby piąć się na reje, podbierać i zwijać żagle, podczas gdy inni odwiązywali szuty, luzowali i opuszczali zwolna drerepy. A jeszcze inni skoczyli na dziób statku, na samą kratę plichty, gdzie leżały wielkie zwoje kotwicznej byty. Nie szło to zbyt składnie, gdyż wielu było nieprzyuczonych do żeglarstwa, ale obrotu dokonano i rychło plusk wody oraz suchy łomot rozwijającej się z kołowrotu liny oznajmił, że kotwica rzucona. Statek drgnął, zakołysał się, obrócił bokiem do swego biegu i stanął jak wryty wśród cichnących dokoła toni. Siwe, zimne mgły szerokiego morskiego oddechu ogarnęły jego korpus, a dwie ławice burego piasku wynurzyły się z obu jego stron w igraniach fal, jak grzbiety ogromnych, śpiących wielorybów. Gdzieś zdala, z poza nich, z bezbrzeża mierzchnącego Oceanu dobiegał miarowy, szklany łosskot.

— Lody! — szepnął do Urbańskiego stojący u bugszprytu na wachcie majtek. — Ale się tutaj do nas w nocy nie dostaną! Miałko! Dobrze wybrał, psia jucha, Beniowski. Stoimy jak raz w przebiegu między dwoma mieliznami, jak w porcie, a w razie szturmu i ujście rzeki niedaleko! Można spać spokojnie. I skąd on to wszystko wie, niby tutejszy?

— Ba! Wiadomo, konfederat... Cóż to on mało umie? Z sobą go równać chcecie, chamy? — odrzekł Urbański, wąsa pokręcił i odszedł wspaniałym krokiem w stronę kuchni, gdzie już połyskiwało światełko i ludzie kręcili się z wiadrami.

Pilnie pracowała na rejach gromadka doświadczonych żeglarzy Chołodiłowa, wspomagana przez dodanych im do pomocy i nauki nowińców. Zwolna wyłaniały się z obsłon żaglowych kolumny masztów, znikały podbierane i mocno podwiązywane do krzyżownic płótniska, ukazywały się w półmaszciach bocieńce i szara pajęczyna olinowania, spływająca gęstą siecią ku burtom, zwisająca przejrzystą mgłą między rejami, zarysowała się wdzięcznie w powietrzu. Tu i tam, niby wielkie owady, tkwili wśród niej majtkowie, kończący swą robotę. Warkot bębna zwoływał tymczasem ludzi na dziób wpobliżu kuchni, gdzie kwatermistrz z blaszaną miarką czekał przy kufie gorzałki.

Beniowski znowu pojawił się wśród tłumu. Tym razem był sam i bystrem spojrzeniem przeglądał i tych, co szli po swe racje, i tych, co, siedząc na lawetach armatnich, spożywali już otrzymany posiłek.

— Ilu chorych? — spytał mimochodem kwatermistrza.

— Niema wcale! — odrzekł ten krótko.

Kiwnął mu głową i poszedł dalej, zlekka utykając na przestrzeloną nogę. Okrążył statek i wszedł na tyłach pod górny pomost. Pusto tu było i cicho; wszyscy pośpieszyli pospólnie wieczerzać; ulotnił się niepotrzebny już sternik. Przez otwarte drzwi poniektórych kajut widać było węzły pościeli, porzucone na pryczach i podłodze, sprzęt niewyszukany na stołach i przyodziewek rozwieszony na hakach.

Beniowski kroczył w półmroku ku samemu tyłowi, gdzie w ostatniej kajucie błyskało słabe światełko.

— Jest... sama! Nie widziałem jej tak dawno!...

Zatrzymał się u niedomkniętych drzwi i zajrzał z bijącem sercem.

Przy blasku woskowej świecy, płonącej przed dobrze mu znanym obrazem Matki Boskiej Bolejącej, dostrzegł klęczącą postać kobiecą w ciemnych zakonnych sukniach; czarna, mnisia chusta kryła jej głowę, a twarz zasłaniały złożone na oczach i licach dłonie.

Beniowski, zamiast wejść, oparł się ciężko o odrzwia.

— Modli się!... Niech się modli... — szepnął do siebie. — Dlaczego się jednak tak przebrała? Zbyt rychło... Lęka się widać!

Chwilkę postał, popatrzył na śliczną, pochyloną głowę, tak mu dobrze znaną, poczem, niepostrzeżony, jak był przyszedł, tak odszedł ku swej pustej, ciemnej kajucie.

____________II.

Skoro rozedniało na tyle, że ciemne mielizny dobrze oznaczyły się na połyskującej wśród siwych mgieł fali, dał Beniowski rozkaz podniesienia kotwicy.

Znów ostro zabrzmiała szturmańska piszczałka i po śpiącym statku potoczył się rozkaz:

— Wszyscy na pokład!

Niechętnie opuszczali ciepłe kajuty ludzie niewzwyczajeni do twardej służby morskiej, niektórzy nawet sarkali:

— Po jakiego licha tak rano!? Poco ten pośpiech!?

— To prawda! Nie mamy przecie terminu, nie jedziemy z towarem! Zdążymy!...

— A ścigać nas niema sposobu! Sam widziałem na własne oczy, jak palono w Bolszej statki.

— A jakże! Małej łódeczki nie zostawiono całej! Kum Trofimycz prosił, żebym mu choć bajdarkę skórzaną zostawił, aby sieci mógł oglądać. „Mój kochany, bliższa koszula ciała! powiedziałem. — Tobie bajdarkę, drugiemu bacik, trzeciemu karbas... w mig flota się utworzy, na której kozacy zaraz zaczną nas wojować, ścigać, wreszcie władzy dadzą znać do Ochocka, żeby słała za nami w pościgu zbrojne fregaty. Niema głupich!“

— Zresztą dalby ci Beniowski, gdybyś nie posłuchał rozkazu!

— Pewnie, żeby dal! Ostry człowiek!...

— Takiego morze lubi!... A co wy tutaj „tary-bary!“ Chcecie dostać? Ruszajcie zaraz do roboty! — napadł na rozmawiających starszy majtek.

Pięli się więc niezgrabnie nowińcy po drabinach sznurowych, klnąc, chwytali zgrubiałemi palcami za zmoty u lin, za przemarzłe węzły sznurów, inni z miarowym przygłosem ciągnęli kołowrót kotwiczny.

Szary świt rozdniewał zamglone morze oraz przymknięte nad niem wieko jasnego nieba; gwiazdy ze złotych stawały się srebrnemi, topniały zwolna w błękitnej jasności. Zwolniony z uwięzi okręt kołysał się dziwacznie i chylił na jeden bok; słaby wiatr z trudem nadymał napinane żagle.

— Co go tak kłoni!? Hej, obejrzeć dobrze zaburcia! — rozkazywał Beniowski.

Rychło donieśli mu, że wielka kra przyssała się do prawego boku i statek skręca.

— Niewiadomo nawet, kiedy się podkradła! Cicho tak podpłynęła, ani stuknęła! — tłumaczył się Baturin, który nocną zmianą dowodził.

— Różnie bywa!... Zresztą — mgła — uspokajał go Beniowski. — Każ narychtować na lód armatę i skrusz zaraz kulami. Musimy wyjść przed zorzą na pełne morze, bo potem wiatr tu przy brzegu uśnie!

Zahuczały więc działa raz jeszcze kilkakroć, budząc echo rozgłośne na lądzie, strasząc mieszkańców Czekawki, ledwie wczoraj uwolnionych od grozy krwawych bitew. Oswobodzony od ciężaru okręt wyprostował się, zatrzepotał żaglami, jak zbudzony ptak, i wolno przepłynął między piachami rewy. W miarę jak uchodzili z pod osłony lądu, krzepił się wiatr, rósł bieg i posuwistość statku. Gdy brzask zaróżowił gładę fal, z bocieńca krzyknięto, że hen, ku zachodowi widać skałę Alajdę. Beniowski kazał skierować okręt w przejście między ciemnym, wydłużonym lądem wyspy Poramuszir a tym samotnym ostrowem, szarzejącym jak mały obłoczek w dalekich tumanach, przenizanych promieniami niskiego słońca. Jednocześnie zwołał Beniowski starszyznę na naradę, w jakim dalej płynąć kierunku.

Postanowiono jednogłośnie bieżeć na południe i zawinąć do której z wysp Kurylskich dla zaopatrzenia się w żywność, wodę i suchary. Wiadomość o tem rychło rozbiegła się wśród załogi, zajętej czyszczeniem i uprzątaniem okrętu. Rajcowano nad tem przez dzień cały; na podwieczerzu zimno i śnieg, padający płatami, spędziły większość załogi pod pokład. Ostrożnie, z podebranemi żaglami, szedł statek w nocnych ciemnościach, według wytkniętego kursu. Pusto było na ubielonym śniegiem pokładzie; tam i owdzie majaczyły figury strażowych majtków i słaby, jak skierka, ogieniek lampki błyszczał u kompasu. Co czas jakiś jęczał dzwon u wielkiego masztu, wybijając klepsydrę; szumiał wciąż wiatr w rejach, szeleścił żaglami, szemrało po bokach w czarnych przepaściach morze. Płatki śniegu leciały i nikły w tej czarniawie, jak niestrudzony siew niewidzialnego ducha.

Dzień wstał mglisty, zaśnieżony, niepogodny; uderzył silny półwiatr i statek z trudem lawirował w zygzag, coraz zmieniając żagle i pochylając się mocno na zwrotach. Pracowała wzmocnionemi zmianami załoga. Beniowski z Czurinem w kajucie, pochyleni nad mapą, wybierali, gdzieby lepiej zawinąć, gdy z bocieńca dobiegło ich wołanie, że widać ziemię. Wyszli więc na mostek popatrzeć, co jest, gdy wtem uderzył ich hałas niezwykły wśród gromad ludzi, którzy też wylegli z kajut na wołanie straży. Posłał Beniowski zapytać: co zacz tam i skąd hałasy?

I natychmiast przybyło dwu, z których jeden był Izmaiłow, a drugi Boskarow, mówiąc, że są wysłańcami od całej załogi.

— Od zimna, kołysania statku, niewywczasu i złej strawy ducha w sobie nie czujemy i, siłami więcej nie władnąc, prosimy uniżenie, aby Wasza Wielmożność kazał co rychlej do pierwszej ziemi zawinąć, gdziebyśmy mogli poratować zagrożone nasze zdrowie, tak w dalszym ciągu podroży potrzebne!... — dowodził Izmaiłow.

— Od wymiotów i wolności żołądka pokotem leżą w kajutach i tak zanieczyścili powietrze, że wytrzymać tam niepodobna... Gdy spracowani majtkowie wracają ze zmiany, miasto wyspać się, trują się nieznośnym zapachem i dostają zawrotu głowy!... — dodał Boskarow.

Beniowski patrzał na nich nieufnie i zwłóczył z odpowiedzią. Szukał oczami wśród wichrzycieli Stiepanowa, ale go tam nie było. Wreszcie dostrzegł go, wychodzącego z Panowem z pod tylnego pokładu. Gorąco dyskutując, kierowali się ku niemu; czekał, aż podejdą, gdy wtem wrzaski i kotłowania na przedzie statku zamieniły się w zwadę. Z powszechnego tumultu wyrwało się dwoje ludzi i biegło ku Beniowskiemu.

— Cóż tam nowego? — spytał ten niecierpliwie.

— Nie słuchaj ich, naczelniku, nie słuchaj!... — wołał biegnący na przedzie Urbański z twarzą rozognioną, jak jarzący się krąg miesiąca. — Wcale nie są oni naszymi wybrańcami!... Samozwańcami są... gdy przeciwnie my dalej iść chcemy nawet resztką sił, unikając zbyt bliskich zdradzieckich wybrzeży... Zali możemy być pewni, że nie czyhają na nas tam jakie zbłąkane rządowe okręty?... Albo czy ludność nieświadoma i podburzona przez urzędników nie napadnie na nas z bronią w ręku?... Odpłynąć należy przeto jak najdalej i dopiero w ciepłym, błogosławionym klimacie, na bezludnej, nikomu nieznanej wyspie wypocząć... Takie jest nasze żądanie!...

Któż to wy jesteście?... Ilu was?... — przerwał mu drwiąco Izmaiłow. — On jeden, Wielmożny Panie, duch niespokojny i może jeszcze dwu, trzech podobnych kłótników... Za nami powszechność...

— Nieprawda, za mną cała straż przednia... A i z tylnej jest dużo, co tak myślą, ino wy ich zakrzyczeliście, babnicy przeklęci!... Chce im się na ziemię co rychlej, by z podwikami łacniej amory toczyć, bo na statku niema dość miejsca dla takiej zabawy!... Znam ja was asmodeuszów, znam!... Ślepy nie jestem...

— Powtarzam, co mi pospolitość poleciła, Wielmożny Panie Naczelniku. Że nawet gdybyś kazał, to ze względu na brak sił i powszechną chorobę... nie moglibyśmy tego wykonać, a więc lądowanie wbrew naszej chęci musowe jest! — zakończył hardo Izmaiłow.

— Łże!... Leżą nie od morskiego zawrotu, lecz od pijatyki, od zaduchu i lenistwa!... Wynieść wszystkich na powietrze, a rychło wstaną!... Opoje są!... Pić, owszem!... Ale chlać, jak świnie bez opamiętania!... — przerwał mu gniewnie Urbański.

Wstrzymał kłócących się stanowczym gestem Beniowski, i, nie słuchając nawet tego, co mu chciał przełożyć Stiepanow, zwrócił się do Baturina:

— Bądź dobry, weź ludzi i rozpędź zbiegowisko. Żeby wszyscy zaraz szli na miejsca do swych robót. A resztę zepchnij do kajut... Tych, co się będą opierali, prowadź tutaj!... Niech raz na zawsze zapamiętają, że nie oni rozkazują, lecz ja, skoro mię naczelnikiem wybrali!... Wy zostańcie, zostańcie, zaczekajcie!... — kiwnął na wysłanników, którzy zbierali się do odejścia.

Baturin spełnił rozkaz; do oddziału, robiącego porządek, przyłączyli się wszyscy oficerowie, nie wyłączając Stiepanowa, oraz strzelcy Urbańskiego. Pokład z kłótników niebawem oczyszczono. Kilku oporniejszych stawiono zaraz przed sąd i zamknięto w turmie. Pozornie uciszyło się, lecz Beniowski, dla uniknięcia dalszych rozruchów, kazał statek niezwłocznie z wiatrem obrócić i rychło kuszące wyspy znikły z przed oczu załodze. Wśród pustego, przysnutego mgłą i zbałwanionego szeroką falą oceanu jeno tu i tam wyskakiwały potworne cielska wielorybów, igrających ze sobą i wyrzucających wysoko wgórę wodotryski.

Śnieg i deszcz nie przestawał padać. Załoga, zwolniona od robót na rejach pomyślnym wiatrem, miała dużo zajęcia przy zeskrobywaniu i obijaniu z pokładów oraz masztów naledzi. Kazał też Beniowski opatrzeć dobrze szalupę i mały ratunkowy bacik, co podwieszony na hakach bujał w tyle okrętu nad rudlem, gotowy w każdej chwili do spuszczenia.

Urbański, zadowolony, że górę wzięło jego zdanie, uwijał się wesoło wśród pracujących, choć mu nos zsiniał od zimna, jak śliwka-węgierka.

— A co, źle wam?... Gdybyście siedzieli choć w cieple, ale w rządowej kozie, byłoby gorzej!... Co, nie? Podgrzewaliby was tam, oj, podgrzewali panowie urzędnicy... A czy na Paramuszirze, czy na Ochtokanie, nie są oni ci sami, co w Bolszej, których znacie!... Przewietrzyliby nas wszystkich na szubienicach, oj, oj!... Już ja wolę ten zimny, ale wolny wietrzyk morski! Odbijemy sobie zczasem wszystko w jakim raju hesperydowym... Owoców słodkich najemy się ile wlezie, wywczasujemy się... Pannę sobie kolorową każdy wybierze z krajowych zapasów... Cuchną podobno, jak stare buty, i dlatego na czas miłosnej zabawy, wędzą się w dymach z drzew wonnych i kadzideł... Ale zato od słońca mają w kochaniu krew gorącą...

— To grunt!... Czy to ja z jej twarzy będę śmietanę lizał?... Ja bo tam nie potrzebuję nadzwyczajnej urody!... — przerwał mu kozak Gałka.

— Wiadomo. Przejrzyj się w wiadrze z wodą, a nacieszysz się pięknością do syta! — śmiali się obecni.

W ciągu dnia zastrzelili myśliwce na statku kilka czarnych ptaków, które przysiadły na masztach, a po południu, kiedy słota ustała i na falach okazało się dużo pływających porostów, zaczęto je hakami łowić i wyciągać, gdyż wedle słów kamczadala Poranczina oraz innych świamych rzeczy marynarzy, miały być, po wysuszeniu i wielokrotnem przegotowaniu, jadalne.

Tak upływał czas załodze w nieustannem zajęciu, które wciąż wynajdywał dla niej przemyślny Beniowski.

____________III.

Ósmego dnia podróży zaczerniała na bezrzeżnym dotychczas widnokręgu chmura ziemi. Wymierzywszy długość i szerokość miejsca, Beniowski orzekł, iż musi to być wyspa „Komandora Beringa“. Okręt szybko zbliżał się ku lądowi przy wietrze pomyślnym. Niedługo gołem okiem można było rozróżnić góry śniegiem pokryte i stromy nagi brzeg. Nie znajdując w nim nigdzie szczerby dogodnej na statku ostoję, rozkazał Beniowski spuścić na wodę bat i wysłał na nim Panowa z dziesięciu zbrojnymi ludźmi dla obejrzenia skraju wyspy. Zalecił im przedewszystkiem szukać jakowej zatoki lub portu bezpiecznego, a skoro znajdą, aby dali znać trzema ogniami rozłożonemi na lądzie. Mieli wtedy odesłać natychmiast bacikiem kogokolwiek dla prowadzenia okrętu, a sami, pozostawszy na lądzie, pilne dawać baczenie na wszystkie strony i w razie niebezpieczeństwa ostrzec załogę strzałami z muszkietów lub sygnalizacją ogniową.

Jeżeliby zaś spostrzegli jakowy okręt u brzegu, mieli niezwłocznie powracać, zgoła nie lądując. Czurinowi tymczasem kazał Beniowski, nie tracąc z oczu wyspy, drajwować.

Gdy zbliżyli się do niej o ćwierć mili, wiatr ucichł zupełnie, jednocześnie tuż u wody rozgorzały umówione ognie. Przybył niedługo pilot, spuszczono szalupę i, ciągnąc wiosłami statek na linach, wprowadzono go do zacisznej przystani, gdzie za skałą w głębi bieliła się dogodna piaszczysta osucha. Tu zarzucili kotwicę na głębokości ośmiu sążni.

Był wieczór zupełny i nikomu dnia tego Beniowski zejść na ląd nie pozwolił. Radzi, że ustało kołysanie, podnieceni nadzieją jutrzejszej na ziemię wycieczki, długo gromadzili się ludzie u burt na pokładzie, patrząc na czerniejący nieopodal skalisty ląd, gwarząc cicho i wyśmiewając się z przebytych niedawno przykrości. Do mężów przyłączyły się niewiasty, które najwięcej cierpiały od morskiego zawrotu. Nawet swą wspaniałą Agafję Kuzniecow z kajuty wywabił. Nie było jedynie widać nigdzie Nastazji. Kręcił się u przywartych drzwi jej mieszkanka Stiepanow, odchodził i wracał, ale nie śmiał zastukać. Aż go spłoszył Bielski, który, idąc do swojej komory, naskoczył nań niespodzianie w ciemnościach.

— Wszelki duch Pana Boga chwali!... Kto tu? — krzyknął stary, mocno wystraszony.

— Tsy!... To ja, Stiepanow!...

— Co waćpan tu robisz?... Czy tu twoje miejsce?

— Cicho!... Czego pan krzyczy? Czyż po statku chodzić wzbroniono?

— Pewnie, że nie wzbroniono, ale każdemu wyznaczon w ciasnocie kąt. Mógłbym, naprzykład, niosąc lekarstwa, rozbić butelkę, potknąwszy się o pana...

— A właśnie szedłem prosić o jakowy dekokt... od bółu... zębów!

— No, to co innego! Tak powiadaj!... Chodź, jeśliś chory, do ambulatorjum. Lecz Medera niema, poszedł z raportem do Beniowskiego, więc ci sam chyba zaaplikuję! — mruczał udobruchany stary, bardzo przejęty swemi nowemi obowiązkami.

W ambulansie, z którego jeden bok zajęty był posłaniem Bielskiego, a drugi wielką szafą z lekarstwami, pachniało suszonemi ziołami, octem oraz mocnemi orjentalnemi smołami, ale nadewszystko górowała przykra woń tranu i zjełczałego łoju. Żywo się zakrzątnął Bielski, zapalił ogarek świecy i, włożywszy na nos okulary, zbliżył się do pacjenta.

— Gdzież cię to boli? Pokaż! Otwórz usta!...

Ale Stiepanow nie kwapił się bynajmniej spełnić polecenia.

— Tak, boli!... Ot, tutaj!... — mruczał, machając ręką w nieokreślonym kierunku.

— Ząb?... W dolnej, w górnej?... Co?...

— Ząb... ząb!...

— Najlepiej wyrwać!... Mam nawet szczypce! Chcesz, napoczekaniu zrobimy operację... Zaraz ci ulży!... Zobaczysz!

— O, nie boli mię do tego stopnia!... Jeszcze zdrowy, szkoda go!...

— Wszyscyście tacy: szkoda, szkoda!... Dopiero jak wam tak gęba napuchnie, że nietylko kleszczy, ale słomki do ust wprowadzić niesposób, to rwij!... Stanowczo radzę ci, chłopcze, uczynić to zawczasu!...

— Nie, nie!... Nie chcę!... Lepiej dekokt!... Może octu z mirrą mi dacie? Zawsze mi pomagał! Albo olejku kamforowego!...

— Mogę dać, ale gruntowne wyleczenie zawsze następuje z wyrwania.

Otworzył szafę i szukał na półkach, podczas gdy Stiepanow posępnie wodził oczyma po kajucie.

— Dużo chorych na okręcie? — spytał cicho.

— Jest!... Ale głównie na morską chorobę!... Większość odrazu wyzdrowiała, jak stanęliśmy w porcie.

— Myślę, że ciężką będziecie mieli pracę z załogą przy przejściach z rozmaitych klimatów...

— O, tak!... Pewnie!... Głównie, że wcale nie słuchają rozumnych wskazań i że... niechlujstwo... niemożliwe wszędzie niechlujstwo!...

— Od ciasnoty!... — bąknął Stiepanow. — A kobiety?... Dużo kobiet wśród chorych?...

Bielski spojrzał nań podejrzliwie.

— Są... Naogół słabsze; płeć ich dla żeglugi morskiej nieodpowiednia... Więc się łatwiej poddają!

— A Nastazja Iwanówna?... Czy chora?... Dlaczego nie pokazuje się?... Powiedz mi szczerze, panie Bielski, proszę cię bardzo... Taki mię szarpie niepokój!

Bielski milczał i patrzał nań surowo z pod zsuniętych brwi.

— Znowu?... Obiecałeś przecie, zaprzysiągłeś...

— Cóż ja zrobię nieszczęśliwy: pomimo wszystko miłuję ją... Zresztą co za wielkie przestępstwo, żem spytał o jej zdrowie... Przecie mi tego nawet Beniowski za złe nie weźmie!... Mógłbym nawet wprost do niej pójść!... Nieprawda!... — ciągnął głosem stłumionym, pełnym żałości.

— Zapewne, zapewne!... — zgodził się już łagodniej Bielski.

— Ale nie chcę, sam nie chcę!... Niepotrzebnych nie chcę wzniecać podejrzeń, wywoływać swarów, które mogłyby podróż naszą opóźnić!... Co innego... gdybyś ty, Bielski... zechciał jej oddać... list... mały liścik... stary towarzyszu!

— Przenigdy! Tego żadną miarą nie zrobię!

— Aha!... Więc uwięziona!... — wybuchnął nagle Stiepanow, zmieniając ton. — Domyślałem się tego!... Biegnę zaraz do Beniowskiego, by wytłumaczył, co to znaczy?... co znaczy owa przemoc bez powodu nad dziewczyną, której wszyscy winniśmy wolność... Bo ja wszystko widzę, co się tu dzieje, wszystko! Zaraz idę!... Lepiej nawet: zwrócę się wprost do załogi, do pospólstwa, niech osądzą, niech dowiedzą się, że obok nich, śpiących teraz w spokoju, cierpi święta, uwięziona niewinność!...

Zrobił ruch ku drzwiom.

— Wstrzymaj się!... Wstrzymaj, szaleńcze!... — zawołał przerażony Bielski. — I wcale tak nie jest, jak waszmość mówisz!... Ona z własnej woli nie chce wychodzić. Przez pamięć strasznego swego nieszczęścia nie znosi widoku ludzi. Ino się modli po całych dniach...

— Ale Beniowskiego widuje!... Wiem to dobrze!... Skrycie mu chodzić tu do niej pod bokiem łacno!...

— Otóż nie!... Widzisz, jakiś ty zły podejrzliwiec!... Nie widzieli się ni razu cały czas podróży... Czystą jest ta panna, jak gwiazda, i ponad wszelkie ludzkie stoi pozory... Święta jest, jak sam mówisz, dobroci niewysłowionej... Nikogo nie nienawidzi, nikogo nie przeklina za swoje nieszczęścia, owszem za wszystkich wznosi zarówno do Boga modły... Poznałem ją dobrze ostatniemi czasy... I taka z niej bije światłość nieziemska i nieziemska uroda, że bez łez patrzeć na nią i słuchać jej niepodobna... Bo ino ze mną starym gada od czasu do czasu... Nikogo więcej widzieć nie chce, tylko mnie i swoją kamczadalkę.

Słuchał pobladły Stiepanow opowiadania starca, chowając rozgorzały wzrok pod opuszczone powieki, wreszcie szepnął drżącym głosem:

— Dobrze!... Będę posłuszny jej woli, ale obiecaj mi, stary kamracie, że nic nie powiesz o mnie Beniowskiemu.

— To się rozumie!... Pocóżbym miał plotki i waśnie szerzyć!... — odpowiedział mu gorąco Bielski. — Pocóżbym miał znowu was wadzić!... Ale i ty uzbrój się, młodzieńcze, w cierpliwość, czekaj końca podróży, a tam będzie, jak Bóg postanowi!...

— Będzie, jak Bóg postanowi!... — powtórzył bezdźwięcznie Stiepanow.

— Idź już!... Słyszę kroki i głosy w korytarzu! Mogą cię tu zastać, a to zawsze... niedobrze!

— Pójdę!... Ale mi czasem co o niej opowiesz... Dobrze, przyjacielu?...

Obruszył się trochę w duchu na taki tytuł Bielski, ale nie przeczył, pragnąc co rychlej oddalić z tych miejsc szaleńca, którego żal mu było przecie trochę ze względu na młode lata i gorącą wierność uczucia.

____________IV.

Żywe, jasne i ciepłe słońce wiosenne błyszczało nad wyspą. Szybko topniały śniegi. Szemrząc spływały potoki wody do morza po urwistych ciemnych brzegach oramiających zatokę, a ona sama, błękitna i gładka jak lustro, śmiała się do przepływających ponad nią chmur. Na okręcie wrzała robota, skrzypiał żóraw, dźwigając z otwartych luków wory mąki, beczki soli, namioty, naczynia, i przenosząc je do baciku oraz szalupy, nieustannie krążących między statkiem i strądem. W podcieniu skał budowano naprędce z kamienia, gliny i cegły polowe szabaśniki do pieczenia chleba; część żeglarzy z wesołym gwarem pięła się po wysokiem nadbrzeżu lub wracała z głębi wyspy, niosąc drzewo oraz wodę źródlaną; inni wznosili z okorowanych świeżo pni małą chatkę na mieszkanie dla Beniowskiego, na skład dla cenniejszych towarów, dla futer, dla instrumentów astronomicznych z okrętu, który postanowiono tu wyładować, aby szpary utkać i osmolić odnowa przed odejściem w głąb Oceanu. Ale przedtem, aby przekonać się, czy można roboty te przedsięwziąć tu bezpiecznie, wysłał Beniowski do środka wyspy na wywiady raz jeszcze oddział strzelców pod dowództwem Kuzniecowa, gdyż wczorajszy pobieżny przegląd Panowa wydal mu się niedostateczny.

Tymczasem surowo zabronił innym oddalać się dalej jak na sto kroków od postoju, który otoczył czujnemi wartami na okolicznych wzgórzach. Podczas więc, gdy w zatoczce roiło się od ludzi, rozbrzmiewały wesołe śpiewki, wołania, gwar głosów, stuk siekier, pluskania wioseł, podczas gdy bielały tu płótniska namiotów i powiewał wśród dymów ognisk kolorowy sztandar konfederacki nad mieszkaniem Beniowskiego, reszta wyspy, cicha i pozornie pusta, patrzała, zdało się, na przybyszów z pewnem zdumieniem gajami modrzewiowych lasów, już zieleniejących, słonecznemi plamami swych nietkniętych rozłogów i śniegowemi szczytami niedalekich gór. Pustynne morze łuszczyło się wokoło modro-złotą łuską. Nigdzie nic nie było widać, ani fok nawet, ani siwuszów, ani wielorybów, zwykłych tych wód mieszkańców — odpłynęły pewnie zażywać wczasów w ten dzień ciepły i pogodny, gdzieś ku brzegom mniej stromym i mniej skalistym, ku rewom płytszym i obfitującym w bogatsze pożywienie. Jeno czajek białych, brunatnych albatrosów i czarnych bakłanów latały chmary nieprzebrane nad urwistemi przylądkami, i dobiegający zdala ich wrzask przebijał się chwilami nawet przez gwar rozmów ludzkich i stuk ich narzędzi, przez łagodny, ale nieustanny poszum dokładów fal morskich na brzegi. Około piątej wieczorem wrócili wysłani i donieśli, że o milę od stanowiska znaleźli chatkę, w niej psa żywego i list pod konewką. W chatce stały przygotowane cztery baryłki tranu, kilka skrzyń ryby suszonej — wagi centnarów do dwunastu, był sprzęt ladajaki, odzież i sieci — naprawione i zaledwie co porzucone. Obok stała łaźnia ruskim zbudowana wzorem, a w przylesiu nieopodal trafili nawet na świeże ślady stóp ludzkich, głęboko wyciśnięte w kaszy tającego śniegu.

Wiadomość poruszyła wszystkich, wszyscy chcieli co rychlej dowiedzieć się, co list zawiera, i, porzuciwszy roboty, zbiegli się do chaty Beniowskiego, nawet poniektóre warty zeszły ze stanowisk, spostrzegłszy rozruch powszechny, i zbliżyły się ku obozowisku. Beniowski jednak kazał strzelcom Urbańskiego zbiegowisko rozpędzić, ludzi do roboty nawrócić a samowolne straże ukarać. Podczas gdy konfederat spełniał skrupulatnie rozkazy, wywołując wybuchy wesołości powszechnej, wezwał Beniowski głównych oficerów do chałupki na naradę. Przedewszystkiem otworzył list i przeczytał, co następuje:

„Pozdrowienie tym wszystkim, którzy zawinąć do tej wyspy potrafią. Uwiadamiam ich, że okręt Elżbieta, wyszedłszy z portu Ochockiego w roku 1769 pod moją komendą, przebywał u tej wyspy rok cały, znacznie nawałnością będąc uszkodzony. Po upływie tego czasu, widząc, że wszystkie nasze zamiary w celu naprawy onego były bezskuteczne, rozebraliśmy go na sztuki, a z tych materjałów porobiwszy łodzie, puściliśmy się niemi do wyspy leżącej na wschód tej, w której niniejszy list piszę. Uczyniłem zaś to w myśli, iż znajdę tam jakowy okręt, na którym potrafię się zabrać wraz z całym moim ekwipażem. Dnia 24 stycznia 1771 roku. Iwan Ochotyn, kapitan, Baltazar Bołakirow, żeglarz.“

— Ochotyn!... — mruknął zdumiony Kuzniecow. — Przepadliśmy!... Ten rabuś nikomu nie przepuści!...

— Szczęście więc, że sobie poszedł... Można będzie zabrać tran i ryby, a położyć natomiast trochę monety... — dorzucił Panow.

— Tak, rozumie się, aby nas nie pomówiono, żeśmy ukradli!... — zgodził się Baturin. — Jedzenie wszędzie, gdzie zdarzy się, kupować należy... Mało go mamy!...

— Coście jeszcze widzieli? — spytał w zamyśleniu Beniowski.

— W południowej części znaleźliśmy pięć krzyżów. Na jednym był napis: „Na cześć Boga i św. Mikołaja w roku 1769 d. 28 kwietnia krzyż ten był wystawiony przez Piotra Kryniczyna, komenderującego ekspedycją, wysłaną w celu odkrycia Kalifornji.“

— I co jeszcze?... — pytał dalej Beniowski.

— Jeszcze znaleźliśmy stąd niedaleko na moczarach, ot, takie korzonki... Kamczadal Krasilnikow mówi, że są wcale jadalne!...

Tu Kuzniecow położył na stole długi żółty korzeń i garść zawiędłych, jesiennych, zielonawo-żółtych łodyg, które Meder, włożywszy na nos okulary, zaraz zaczął oglądać.

— Tak, jedzą to krajowcy i w głodny rok nawet nasi kozacy w Bolszerecku!... To „sorana“, „lilium martagon“, a to „czeremsza“ — dziki czosnek. Nie wiem, jak zwać ją po łacinie!

Oficerowie jednak bardziej byli ciekawi, co im Beniowski o Ochotynie powie. Ten milczał, wąsa kręcił i, obejrzawszy uważnie list raz i drugi, schował go w zanadrze.

— Chruszczów, jedź zaraz na okręt i powiedz Czurinowi, żeby wyładowywania okrętu zaprzestał i wszystko do podróżnego porządku napowrót doprowadził. Popow i Łoginow niech pójdą natychmiast i przyśpieszą napoczęty wypiek chleba. Winblath weźmie ludzi i ruszy do zdroju po wodę... Choćby przyszło noc całą pracować, musimy do rana z chlebem i wodą skończyć!... Wy, Panow z Baturinem, obejmiecie nadzór nad strażami... Żeby ptak tu nie przeleciał bez waszej wiedzy!... Rozumiecie?!!! A wy, doktorze, możecie zebrać ochotników i iść sobie po tę rzepę... Byle niedaleko od stanowiska, byle niedaleko!

— A cóż Ochotyn?... — bąknął Kuzniecow.

— Właśnie!... Zwołasz mi i przyprowadzisz tutaj wszystkich majtków z załogi oraz innych ludzi, którzy cobądź o tym człowieku wiedzą!

Pośpieszyli oficerowie spełnić rozkazy Beniowskiego, zrozumiawszy ich ważność.

Kuzniecow sprowadził mu pół załogi. Różni różnie gadali o tym piracie, powtarzali bajdy najrozmaitsze, zasłyszane w szynkach i koszarach. Z tymi Beniowski niedługo się bawił, ale znalazło się kilku, którzy osobiście Ochotyna znali, i tych szczegółowo o niego rozpytał. Dowiedział się, że nie był on wcale Rosjaninem i nie zwał się Ochotynem, choć sobie to nazwisko od morza Ochockiego przyswoił; że przed kilku laty opanował okręt, którym dowodził, i skłonił na nim załogę do zaprzysiężenia mu wiary, że potem osiadł na wyspach Aleuckich i tak się tam umocnił, że w ciągu lat trzech kilka okrętów moskiewskich zdołał zrabować i ekwipaże ich sobie zniewolił, że na skutek tego doszedł do siły zwyżej stu Europejczyków i mnóstwa wyspiarzy, którzy go wodzem swym ogłosili.

Wszystko to niezmiernie zastanowiło Beniowskiego; więc gdy noc zapadła i ucichło w obozie, wezwał do siebie Chruszczowa i zamknął się z nim na specjalną naradę.

— Cóż o tem wszystkiem myślisz?... — spytał, wyłuszczywszy mu pokrótce rezultaty wywiadów.

Chruszczow głowę pochylił i pogładził w milczeniu długą, siwą brodę.

— Co myślę? — odrzekł. — A to myślę, że powinniśmy co rychlej kotwicę podnieść i zmykać stąd... Już wśród załogi słuch o tym Ochotynie się rozszedł, już gadają, że żołd płaci samem srebrem, że nikt go jeszcze nie pokonał, szepczą po kątach... Sam wiesz, czem się to może skończyć...

— O tak — wiem! — mruknął Beniowski z goryczą.

— Lepiej im pachnie bliski rozbój, niż daleka wolność; więc uciekać stąd należy, by ich uchylić od pokusy!

— Ba!... Nie tak to łatwo... Przedewszystkiem okręt wymaga reparacji; w kadłubie od uderzenia lodów i nieumiejętnego żeglowania potworzyły się duże szczeliny, które potrzeba koniecznie zatkać... Czurin twierdzi, że nawet przy ciągłem pompowaniu i pomyślnym wietrze nie dopłyniemy z temi dziurami dalej jak do wysp Kurylskich, a tam... powtórzy się to, co już było!... Następnie niewiadomo jeszcze, czy nas tak łatwo stąd Ochotyn... wypuści!

— Jakto: wypuści!... Przecież całe szczęście, że go tu niema!... Bój się Boga! Gdyby się nasi ludzie dowiedzieli, że jest, połowy ich byśmy się jutro rano nie doliczyli...

— Dlatego milczałem... — uśmiechnął się Beniowski. — Ale... przyznaj się, przyjacielu, iż nie wierzyłeś ani chwili, aby słowo prawdy znajdowało się w tym tam liście... Tak samo sądzą pewnie inni, co?

— Dlaczego? Owszem!... Wcale tego nie myślę! Jest wprawdzie dużo wątpliwości, ale w samej istocie, dlaczegoby nie miało być prawdy? Przedewszystkiem nikt nie wie na pewno, czy wszystkie te przypisywane Ochotynowi napady, rozboje on sam w istocie dokonał... Nikt go nawet na oczy nie widział... Być może, iż byli to inni łotrzykowie, którzy skorzystali z jego nieszczęścia, aby, pokrywszy się jego imieniem, uniknąć odwetu i prześladowań rządu... Również nie wiem, dlaczego wydaje ci się niewiarogodnem, iż Ochotyn, po bezskutecznych próbach naprawy okrętu, przerobił go na łodzie, aby udać się z tej wyspy bezludnej, gdzie im groził głód, do miejsc zamieszkanych... Cóż w tem dziwnego?... Nawet jeżeli okrętem początkowo przemocą zawładnął, mógł się następnie rozmyślić i wejść na drogę poprawy i pokuty, zapragnął wrócić do ojczyzny i społeczności...

Beniowski poruszył się niecierpliwie.

— A cóż znaczy ta chata mieszkalna z rozwieszonemi do naprawy sieciami?... Kadzie z suszonemi rybami i beczki z tranem?... Wreszcie pies żywy i zdrowy, pies, przebywający spokojnie w miejscu opuszczonem od trzech miesięcy przez ludzi, w samym środku surowej tutaj zimy... Dawnoby zdechł! Przecież śniegiby tu wszystko zawiały po szczyt dachu i zepsuły na nic i sieci i samo obejście. A tam ład i porządek, i przedmioty domowe, jak mówił Kuźniecow, niby przed chwilą rzucone, jeszcze gładkie, bez kurzu, ciepłe w ujęciu, z niepordzawionemi ostrzami żelaźców?... Co ty na to?... Bo ja się o te wszystkie szczegóły dobrze rozpytałem... Zaraz mię tknęło, skorom spojrzał na ten list. Pismo zupełnie świeże, wyraźne, ostro cięte; atrament miejscami ma jeszcze błysk, co w tutejszym wilgotnym klimacie już po niedługim czasie znika... Nareszcie sam duch pisma, sam ton dowodzi jasno, że ten Ochotyn łże...

— Pocóż mu to?...

— Tak, na wszelki wypadek!... Człek bywały!... Chciał w nas wzniecić zwątpienie, jeżeli go szukamy, albo poprostu zyskać na czasie przez wywołanie wahania i narady, aby wymiarkować dobrze ze swej strony nasze siły i zamiary... Może już teraz czatuje gdzie tutaj niedaleko, aby z ukrycia napaść na nas w odpowiedniej chwili... Nasz odjazd w popłochu najlepszą byłby dlań wskazówką naszej słabości. Jeżeli ma okręty i bajdary, jak to mówią, może nawet nas ścigać, gdyż taka gratka, jak pełen wszelkiego towaru i zaopatrzenia okręt, nieczęsto mu pewnie sama do rąk wpada.

— Cóż więc czynić?... Czy nie należałoby w takim razie zaraz kotwicę podnieść i, korzystając z ciemności, uchodzić, wyrzekłszy się tego, cośmy na ląd wyładowali?... Lepiej stracić trochę, niż wszystko!... Ach, Beniowski, Beniowski!... Już myśleliśmy, że koniec niepowodzeniom i troskom naszym!...

— Nie widzę konieczności do tak złego wyjścia... Owszem, może lepiej się z tym człowiekiem zobaczyć, jeżeli jest niegłupim i przedsiębiorczym, jak powiadają i jak z listu jego wnoszę... Może się to jeszcze nam na korzyść obróci! — dorzucił Beniowski w zamyśleniu i umilkł nagle.

Długo patrzał na niego z niemem oczekiwaniem Chruszczów, gładząc siwą brodę, wreszcie zagadał:

— Cóż więc poczniesz?...

— A więc, przyjacielu, tak zrobimy: zbudzisz zaraz strzelców Urbańskiego oraz część majtków bardziej pewnych z przedniej straży i przewieziesz z nimi dwie armaty z okrętu na brzeg, któremi obwarujesz dostęp do zatoki z obu stron. Usypiesz szańce na obu jej cyplach tej jeszcze nocy... A we dnie pójdziemy szukać tego Ochotyna, od którego myślę, że jesteśmy na lądzie silniejsi i który, mniemam, obawia się równie nas, jak my jego... Idź więc i dopilnuj sam osobiście, aby spełniono, co ci poleciłem, a ja tymczasem obmyślę, co dalej robić, i list do Ochotyna ułożę...

Pozostawszy sam, Beniowski przez chwilę dumał z głową opartą na dłoniach, poczem, zasłyszawszy plusk wioseł w zatoce, światło zgasił i wyszedł przed szałas. Czarny kadłub „Piotra i Pawła“ odrzynał się smołową plamą na bledszym mroku zatoki, smukłe maszty wyrastały zeń, jak drzewa bezlistne, jesienne; jak ljany, oplatały je sznury. Złocone figury apostołów nad przednią stewą ledwie połyskiwały w słabym odblasku ciemnych, śpiących nad niemi wód. W jednem tylko okienku na samym tyle okrętu płonęła skra czerwonego światełka.

Beniowski dostrzegł ją i mimowoli westchnął. W tej chwili stuknęła przybijająca szalupa o bok statku, rozległy się głosy, zamigotały na pokładzie i u burty blade, ruchome ogniki latarek, zbudziła się i głucho zawrzała skupiona robota.

Słychać było, jak po dudniącym pokładzie przetaczają wielkie ciężary, jak opuszczają je nań, podnoszą, windują i znów ostrożnie spuszczają wzdłuż boków ku wodzie.

Czarne sylwetki armat zamajaczyły w powietrzu, wśród rei i lin pod dziobem okrętowego żórawia.

____________VI.

Ale nie sądzone było nikomu zaznać wypoczynku tej nocy. Zaledwie odwieziono na brzeg bajdarą posłańca z listem do Ochotyna, jak dano znać Beniowskiemu, że przypływ zerwał linę kotwiczną i prąd grozi rzuceniem statku na mielizny. Kazał więc natychmiast Beniowski uderzyć na alarm, wezwał całą załogę na pokład, aby nową kotwicę zapasową zarzucić, a starą z odmętów wyłowić. Długo pływali po rozfalowanej zatoce tam i napowrót żeglarze, włócząc po dnie na sznurze żelaznego drapacza, zanim udało im się ciężką, nasiąkłą wodą linę podchwycić i koniec jej do okrętowego kołowrotu przymocować.

Już dniało, kiedy skończyli.

Beniowski, który sam osobiście robót doglądał, nie kładł się wcale; zarządził, aby mu sparzono mocnej kawy czarnej, poczem widząc, że piąta dochodzi, kazał strzelić trzykrotnie z działa i gotować szalupę do drogi. Oddał komendę okrętu Panowowi, aby Czurina i innych od sądu nad wczorajszymi buntownikami nie odrywać, i wyruszył na wyznaczone Ochotynowi miejsce wraz z Urbańskim, z Gałką i jeszcze dwoma rosłymi żeglarzami, w ogólnej liczbie czterech.

Płaski przylądek, niby cienka, długa igła, wdrążał się daleko w białawo-modry przestwór otwartego Oceanu. Z obu jego stron nieustannie wrzały niskie, perliste fale, jakby silące się przeskoczyć lub rozmyć dzielącą ich nikłą smugę ziemi.

Pośrodku, na samym grzbiecie osuchy, już czerniały zdaleka widne postacie pięciu ludzi. Przybywający natychmiast ich spostrzegli, gdyż jasność niezmierna wodnego obszaru i mglistość poranku wyolbrzymiały niepomiernie ich spokojne sylwetki.

Gdy nareszcie ludzie Beniowskiego, wyciągnąwszy na piasek łódź, ruszyli ku nim, oni również postąpili kroków kilka naprzód, poczem, sprezentowawszy broń, obie grupy złożyły ją natychmiast w kozły.

Bezbronny Beniowski szedł nieprzerwanie naprzód, a gdy opóźnieni ustawianiem broni towarzysze chcieli się z nim przyśpieszonym krokiem połączyć, dał im znak, aby zatrzymali się opodal.

Ochotyn uczynił podobnież i obaj naczelnicy zeszli się niebawem sami na małej płaszczyźnie ziemi wśród szumiącego morza.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: