- promocja
Oczy z Rigela - ebook
Oczy z Rigela - ebook
SUBTELNA I EMOCJONUJĄCA NORWESKA SAGA RODZINY BARRØY.
„Ingrid znalazła się teraz na początku tej podróży – wylew Barbro stanowił nieodwołalny znak, iż czasu jest mało, a życie kruche. O tym jednak Ingrid głośno nie powiedziała. I nie zdradziła również najważniejszego powodu — tego, że im większa będzie Kaja, tym czarniejsze i wyraźniejsze będą jej oczy”.
Wojna minęła, a Ingrid Barrøy z niemowlęciem na rękach wyrusza w drogę. Za każdym razem, kiedy prosi o miejsce do spania, pyta o Rosjanina, który uciekał tędy ostatniej zimy i miał oczy takie jak jej córka. Kierunek wędrówki wyznaczają kolejne odpowiedzi. Jedni oferują Ingrid gościnę, inni próbują oszukać. Zwykle mówią niewiele, bo o tym, co zdarzyło się w czasie wojny, lepiej nie rozmawiać.
„Oczy z Rigela” to wyjątkowa powieść drogi, pełna tęsknoty, nadziei i siły. Ingrid, wbrew opiniom innych i wbrew samej sobie, podąża niewidzialnym śladem ukochanego, choć doskonale wie, że w nowych czasach kobieta jest zdana tylko na siebie.
„To piękna, poetycka, a chwilami brutalna historia. Ta wielka mała powieść jest żywym obrazem życia po wojnie, życia po katastrofie, życia po miłości”.
Guri Hjeltnes, „VG”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66570-30-6 |
Rozmiar pliku: | 1 023 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stig Dagerman, Poparzone dziecko, przełożyła Justyna Czechowska
Auður Ava Ólafsdóttir, Blizna, przełożył Jacek Godek
Jonas T. Bengtsson, Życie Sus, przełożyła Iwona Zimnicka
Roy Jacobsen, Białe morze, przełożyła Iwona Zimnicka
Carl Frode Tiller, Początki, przełożyła Katarzyna Tunkiel
Karen Blixen, Pożegnanie z Afryką, przełożyli Józef Giebułtowicz i Jadwiga Piątkowska
Helga Flatland, Współczesna rodzina, przełożyła Karolina Drozdowska
Roy Jacobsen, Niewidzialni, przełożyła Iwona ZimnickaProlog
Z nieba Barrøy wygląda jak odciśnięty w morzu ślad stopy z kilkoma poobijanymi palcami od zachodu. Tyle że nikt wcześniej nie oglądał Barrøy z nieba, z wyjątkiem bombowców, które nie wiedziały, co widzą, i Pana Boga, któremu, zdaje się, nie przyświecał żaden cel, kiedy stawiał tę pieczęć na morzu.
Teraz śnieg ciężko pada na wyspę, bieli ją i zaokrągla — trwa to dobę. Wkrótce jednak ludzie zaczną rysować czarną kratę ścieżek biegnących wzdłuż i wszerz przez tę biel; najszersza połączy ze sobą dwa domy mieszkalne: stary i zniszczony, stojący w najwyższym punkcie wyspy, okolony garstką drzew, i ten nowy w Karvika, który wygląda okazale i pysznie, a latem przypomina wyrzuconą na brzeg kartkę.
Potem wyłonią się ścieżki łączące domy z oborą, przystaniami, szopami na łodzie, ze składzikami z torfem i z ziemiankami, ze stogami siana i z miejscami cumowania łodzi, ze stanowiskami pracy i spiżarniami mieszkańców wyspy; ścieżki, które będą się snuły fastrygą w plątaninie nieopanowanych i bezcelowych zawijasów, ślady dzieci, zabawy i przemijalności — na wyspie w tym pierwszym powojennym roku jest dużo dzieci, nigdy nie było ich więcej.
Ku południowemu zachodowi wije się przez krajobraz brudnobrązowa rzeka, to owce, które będą się pasły wodorostami na południowym krańcu wyspy. A za nimi, utykając, sunie Barbro z widłami do siana i śpiewa na całe gardło, wystawia twarz na roztańczone płatki śniegu i chwyta je ustami między jednym a drugim tonem.
Można sobie zadać pytanie, dlaczego nie pędzi zwierząt między nową przystań a Szopę Szwedów, to najkrótsza droga z obory nad morze. Ale Barbro wie, co robi, jest późna zima i wodorosty są na południu, poskręcane przez sztormy i śnieżyce w brunatnoczarne sznury, wyrzucone na linię przypływu, gdzie teraz leżą, oblodzone i paskudne.
Barbro krąży po brzegu, rozdzielając tę motaninę, żeby zwierzęta miały dostęp do na wpół zmrożonej paszy, robi jej się gorąco i spocona przysiada na pniu drzewa, który znaleźli wyrzucony przez morze parę dziesiątków lat temu, po czym umocowali śrubami i linami, bo mieli nadzieję, że pewnego dnia będzie coś wart. Barbro zaczyna się zastanawiać, czy nie zakocili w tym roku zbyt wielu owiec, czy wygłodzone zwierzęta zdołają w kwietniu i maju wydać na świat jagnięta, tak jak zawsze się tym niepokoi o tej porze roku — wszystkie pory roku mają swoje zmartwienia, nawet lato, bo latem potrafi padać przez kilka miesięcy bez przerwy.
Nagle jednak za lewym uchem Barbro tworzy się gorący punkcik, biegnie kreską przez skórę karku aż po bark i dalej przez rękę spoczywającą na pniu drzewa po samą dłoń. Wewnętrzny gorący strumyk wypływa z głowy Barbro i zaczyna skapywać z najdłuższego palca, który natychmiast sztywnieje tak, że aż chrzęści, jak szkło.
Barbro otwiera oczy i orientuje się, że leży na plecach, płatki śniegu padają na jej oczy, mruga i widzi, że owca Lea stoi przy niej, wpatrzona w morze bielsze niż kiedykolwiek, mleczno-nieruchome, bez jednego ptaka, nie licząc trzech kormoranów siedzących na szkierze, któremu dały nazwę, i one też nie wydają z siebie żadnego dźwięku.
Barbro wplata palce w mokrą wełnę i podciąga się na nogi. Inne owce stoją i patrzą. Barbro bierze widły, czuje głębokie pchnięcie w brzuch i gna stado tym samym śladem do bagniska, z którego latem wycinają torf. Wybija dziurę w skorupie lodu, żeby zwierzęta mogły się napić, i wkrótce owce jedna po drugiej, kolebiąc się z boku na bok, same idą pod górę i znikają w oborze.
Ostatnia idzie Barbro, z prawą ręką ciągle zanurzoną w wełnie Lei, nie puszcza, dopóki i Lea nie zniknie w ciemności. Barbro zamyka za nią drzwi i stoi ze wzrokiem utkwionym w dom, ale nie widzi ręki machającej w kuchennym oknie. Zamiast iść do domu, odwraca się i rusza ścieżką w dół ku nowej przystani, wchodzi do szopy, gdzie zwykle zakładają przynętę, i zaczyna się gapić na trzy dziury w dnie pustej balii na liny z haczykami, a wiatr szarpie za obluzowaną deskę w południowej ścianie. Barbro siada, sięga po czółenko i nici, jej dłonie same zaczynają wiązać sieci. Drzwi się otwierają i jakiś głos pyta, dlaczego tu siedzi.
— Nie zimno ci?
To Ingrid, która dostrzegła ciotkę z kuchennego okna i zastanawiała się, po co Barbro zeszła na przystań. Barbro zresztą często to robi, ale dziś nie wróciła do domu, a minęło dużo czasu, zbliża się wieczór.
Barbro się odwraca, przygląda się jej uważnie i pyta:
— Kto ty jesteś?
Ingrid podchodzi bliżej i patrzy na ciotkę, wsuwa kilka kosmyków włosów pod chustkę i rozumie, że będzie musiała odpowiedzieć na to bezsensowne pytanie zgodnie z prawdą, aż po najdrobniejszy szczegół.1
Lato na Barrøy, rok 1946, puch jest pod dachem, a jajka w beczkach, wysuszona ryba zdjęta ze stojaka, zważona i powiązana, ziemniaki posadzone, jagnięta brykają w ogrodach, a cielaki zostały oddzielone od matek. Trzeba ciąć torf i malować stary dom, żeby nie musiał się wstydzić przy tym nowym. Na wzgórzu za oborą stoi Ingrid Barrøy i patrzy na kołyszący się na falach pod chmurą rybitw kuter wielorybniczy Salthammer, który przejęli, gdy poprzedni właściciel zbankrutował, Barrøyczycy stali się zatem wielorybnikami.
Salthammer ma działo na dziobie i białą beczkę z brzuchem opasanym czarną wstęgą wysoko na maszcie, omasztowanie jak żaglowiec i ster na dachu sterówki, otoczony białym brezentem, ma osobną przynętownię i nowoczesną prowadnicę do lin; to olbrzymia łódź na wszystkie sezony i okazje. Ingrid słyszy postukiwanie młotkiem i widzi, jak Lars i Felix szykują się na pierwszy połów, malcy biegają tam i z powrotem po pokładzie, słyszy ich głosy, to wznoszące się, to opadające w morze, a na jej plecach śpi Kaja, owinięta chustą.
Właśnie się budzi. Ingrid ją wyplątuje i pozwala jej raczkować wśród krzewinek, dopóki małej się to nie znudzi, drga przestraszona na widok jej czarnych oczu, sadza ją sobie na ręce i schodzi do ogrodu, gdzie zaczęły się już zawiązywać jagody. Przysiada na pokrywie studni obok niedawno zakupionych wiader z farbą i pędzli; tyle trzeba zrobić na wyspie, która nigdy nie miała przed sobą jaśniejszej przyszłości ani więcej mieszkańców, ale już nie należy do Ingrid.
Ingrid idzie do kuchni, sadza Kaję na kolanach Barbro, potem schodzi na slip i płynie færingiem do Salthammera. Czeka, aż Lars wyjrzy zza relingu i spyta, czy przywiozła kawę.
Ingrid mówi, że przecież mają kawę na pokładzie.
Lars ze śmiechem odpowiada, że dogadali się z harpunnikiem i mają go odebrać w Træna za jakiś tydzień, wszystko zależy od pogody.
Ingrid opiera się na wiosłach i oznajmia, że jeszcze dziś wieczorem chce popłynąć z dzieckiem do Adolfa z Malvika.
Lars pyta, jaką ma sprawę do Adolfa.
Ingrid wzrusza ramionami, a Lars stwierdza, że jemu wszystko jedno, mają przecież dosyć łodzi.
To nieco zbyt śmiałe podsumowanie zasobów wyspy, więc Ingrid dodaje, że nie będzie jej przez jakiś czas.
Aha.
Do relingu podchodzą teraz również chłopcy, Hans i Martin, a za nimi patykowaty Fredrik, który w ciągu zimy wyrósł aż za bardzo. Zauważają Ingrid, tracą zainteresowanie i zaczynają marudzić, żeby Lars pozwolił im postrzelać z działa, mogliby poćwiczyć, celując do starych skrzynek na ryby.
Lars się śmieje i podnosi wyżej trzyletniego Oskara, żeby i on mógł popatrzeć na Ingrid, która do niego macha. Wtedy pojawia się też Felix z czyściwem w czarnych od smaru palcach, tak więc wszyscy mężczyźni z Barrøy, duzi i mali, stoją w rządku jak niczego nieświadomy komitet pożegnalny na pokładzie gospodarczej przyszłości Barrøy w chwili, gdy Ingrid Marie Barrøy chwyta za wiosła i płynie do wyspy z lekkim sercem, bo okazało się to o wiele prostsze, niż się spodziewała.
Idzie do domu, tam o swoim wyjeździe informuje także Barbro i Suzanne, wydusza to z siebie spokojnie i zwyczajnie. Ale tutaj, w świecie kobiet, ta wiadomość i tak zyskuje większą wagę, niż powinna. Barbro pyta, dokąd to Ingrid się wybiera i jak długo tam zabawi. Suzanne natomiast rozumie, co się dzieje, i stwierdza z pogardą, że Ingrid to szczęściara, skoro ma za kim tęsknić i kogo szukać, po czym pospiesznie wychodzi rozwiesić pranie na stojaku do suszenia ubrań.
Ingrid pakuje walizeczkę, towarzyszącą jej za każdym razem, gdy usiłuje opuścić wyspę. Schodzi na slip, owiniętą w płócienny worek Kaję układa na owczej skórze z tyłu færinga, a walizkę umieszcza w forpiku; żegna ją jedynie odmieniona Barbro, która wyczuwa powagę sytuacji, stoi na brzegu z rękami założonymi na piersi, ma błękitną jak niebo sukienkę, niedawno zakupioną z zimowych zysków, w wielkie białe kwiaty.
— Miałyśmy przecież pomalować chatę — mówi.
— Po prostu malujcie — odpowiada Ingrid.
Barbro porusza się niespokojnie i oświadcza, że bez Ingrid nie da się pomalować domu. Ingrid ze śmiechem mówi, żeby wobec tego zaczekali na jej powrót.
— Aha. A kiedy wrócisz? — pyta Barbro.
— Za kilka dni.
— Za kilka dni — powtarza Barbro i zostaje na brzegu, urażona tak głęboko, że kiedy Ingrid manewruje łodzią, okrążając Północny Cypel, ciotka nawet jej nie macha, aż w końcu jest na to za późno; słońce, niskie i białe, zawisa na północy, a morze pod nim rozciąga się jak szara betonowa posadzka.