Odmawiam myślenia - ebook
Odmawiam myślenia - ebook
Hedda jest młodą freelancerką, która przemierza Europę po niefortunnej próbie ucieczki od samej siebie. W trakcie tej podróży – na promie, w pociągu, pomiędzy przesiadkami autobusowymi, podczas noclegu w tanim hostelu – Hedda opowiada o swoich marzeniach i życiu. Nasza bohaterka zmaga się też z problemem niechcianej ciąży… Przed planowanym zabiegiem, zgodnie ze standardową procedurą administracyjną, powinna odczekać kilka dni, by upewnić się, czy/że jej decyzja jest ostateczna. Innymi słowy Hedda zostanie zmuszona przez lekarza do przemyślenia tego, czego naprawdę chce w życiu. Czy rzeczywiście jest w stanie odmówić myślenia?
Lotta Elstad twierdzi, że napisała tę powieść pod wpływem zaostrzenia przepisów aborcyjnych i opresji, jakiej doświadczają w związku z tym kobiety w Polsce.
Mocny cios! Ocena 6/6!
„Stavanger Aftenblad”
Lotta Elstad napisała feministyczną książkę, której bohaterka nie jest słabą ofiarą systemu. Hedda to uparta, zadziorna, fantastyczna postać.
„Aftenposten”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-965277-5-2 |
Rozmiar pliku: | 515 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Pani życie? – Po czym pełnym goryczy, łamanym angielskim dodaje: – A my chcemy odzyskać nasz kraj.
I odkłada słuchawkę.
A ja go przeklinam. Przeklinam go, mijając kawiarnię z rowerami zawieszonymi pod sufitem. Przeklinam kolejkę stojącą na zewnątrz (ktoś napisał na Insta, że można tam kupić świeże, gorące jeszcze obwarzanki) i to, że wszyscy ci ludzie rozmawiają o pop-upach, start-upach i kick offach, że dopiero co skończyli dwadzieścia lat i nie mają pojęcia, jakie to uczucie grillować w parku, opalać się topless albo siedzieć na barowych stołkach z Kiką i palić sobie szlugi. Te dni chwały już nie powrócą.
Oslo, 2016 rok: wszystko, co uwielbiałam, stało się nieosiągalne, niemoralne albo nielegalne. Teraz posyła się ludziom potępiające spojrzenia. Dawno już rzuciłam palenie, co było inwestycją w moje ciało, jak określają to pracownicy ochrony zdrowia językiem ekonomistów, i to właśnie w sprawie tegoż ciała (które również pragnę odzyskać) siadam teraz na krześle w gabinecie lekarskim.
I po raz kolejny przypominam sobie minioną epokę. Czasy, w których można było poprosić o przerwanie ciąży, dostać skierowanie tego samego dnia, a lekarze byli ode mnie starsi, wszyscy bez wyjątku.
Jednak dziś mężczyzna – choć może powinnam powiedzieć: „chłopak” – który siedzi za biurkiem, ma na oko ledwie trzydziestkę, a mimo to promieniuje od niego pewność siebie, którą może dać tylko ciało w lekarskim fartuchu. Odzywa się:
– Możesz mi mówić Ole-Morten.
Nie mam ochoty mówić lekarzowi Ole-Morten.
Ole-Morten brzmi jak ktoś z 1995 roku, jak hiperaktywny chłopiec z piątej klasy, który tak szalał na zajęciach praktyczno-technicznych, że w końcu nadepnął na otwarte drzwi zmywarki i ją wywrócił. Ole-Morten brzmi jak mierny uczeń technikum ekonomicznego wyciągający na imprezie raport Ministerstwa Finansów i ględzi, że przyrost ludności w wieku emerytalnym doprowadzi do całkowitego upadku cywilizacji. Jak typ, który komentuje, że premier poruszył we wczorajszej debacie wiele istotnych kwestii. To nie jest człowiek, w którego ręce chcę złożyć swój los. Ale poddaję się konwenansom. Kiwam głową i odpowiadam w miarę rzeczowo na jego pytania.
– Pierwszy dzień ostatniej miesiączki? Jakieś objawy?
A jakże, cały czas sikam, a moje cycki urosły do gigantycznych rozmiarów. Wyliczywszy, że jestem w ciąży od jakiegoś miesiąca, lekarz opisuje wszystko, co mnie czeka. Wizyty co sześć tygodni, USG w tygodniu ósmym, a w celu dalszych badań powinnam „następnym razem przynieść próbkę moczu”.
W tym właśnie momencie mu przerywam.
– Dziękuję, ale właściwie to przyszłam, bo podjęłam decyzję o natychmiastowej terminacji.
Ole-Morten mierzy mnie wzrokiem, uśmiecha się, przeczesuje palcami swoją fryzurę w odcieniu ciemny blond, a gdy informuje mnie, że nie istnieje już coś takiego jak „natychmiastowa terminacja”, nie potrafię go przypisać do żadnej kategorii. Niezdarnie troskliwy? Na granicy paternalizmu? Po prostu przystojny facet czy może chrześcijański fundamentalista ukryty pod płaszczykiem neutralności systemu ochrony zdrowia?
– Natychmiastowa terminacja została zniesiona rok temu w wyniku kompromisu zawartego między politykami różnych partii.
Nie wiem, gdzie wtedy się znajdowałam. Może łamałam sobie głowę nad wyliczaniem podatków, może łamałam deski stelaża łóżka Lukasa, może pochłonął mnie maraton Gry o tron, ale w każdym razie nie dotarło do mnie, że nasz rząd nas sprzedał, za zamkniętymi drzwiami, jak handlarz koni, dobijając targu z wyborcami o poglądach chrześcijańsko-konserwatywnych.
Ole-Morten informuje mnie, że teraz obowiązuje trzydniówka, a ja patrzę na niego z niedowierzaniem. Trzydniówka?
Odpowiada mi kiwnięciem głowy, że tak, trzydniówka.
– Wiele kobiet żałuje, że zrobiły, poddały się, przeprowadziły... no, jak to nazwać?
– Aborcję – wchodzę mu w słowo.
– No właśnie. A teraz dano im możliwość przemyślenia swojej decyzji.
Wysuwa szufladę. Kładzie przede mną broszurę (Trudny wybór), a ja myślę, że przecież w ostatnich dniach nie robiłam nic innego, tylko myślałam, po czym odchrząkuję i pytam, kiedy mogę się spodziewać skierowania.
On zaś mruga do mnie i wyjaśnia:
– To się nazywa trzydniówką nie bez powodu, więc jeśli nadal będzie chciała pani poddać się, zrobić...
– ...aborcję...
– ...po tych trzech dniach, to ja będę ostatnim, który pani tego odmówi.
Co za wspaniałomyślność – stwierdzam w cichości ducha.
– Czyli teraz mam iść do domu i myśleć?
Owszem, lekarz doradza mi myślenie. I mówi, że możemy zobaczyć się ponownie w przyszłą środę.
W środę? Wykonuję błyskawiczne obliczenie.
– Ale dzisiaj jest czwartek?
Informuję go, że w poniedziałek minie już więcej niż trzy dni, więc gdyby mógł mnie wtedy wcisnąć w swój grafik, byłabym bardzo wdzięczna.
Słyszę w odpowiedzi, że poniedziałek to dzień numer dwa.
Protestuję.
– Dzisiejszy dzień się nie liczy – oświadcza lekarz.
Bo trzeba myśleć przez trzy pełne dni. Co oznacza, że dzień numer jeden będzie dopiero jutro, w piątek.
– A sobota i niedziela? – pytam.
Ole-Morten precyzuje, że liczymy dni robocze.
– Trochę jak na poczcie? – pytam, ale on jest za młody, by pamiętać, jak działa poczta.
– Dni wolnych od pracy nie uwzględniamy – powtarza tylko.
Ole-Morten poprawia lekarski fartuch. Do trzydniówki, która, jak się okazuje, składa się z sześciu dni, podchodzi ze śmiertelną powagą i nie mówi tego, co kiedyś mawiali lekarze. Proszę o tym dyskutować z władzami. Proszę nie zabijać posłańca. Proszę następnym razem zagłosować na inną partię (na co za każdym razem odpowiadam: „Ależ ja naprawdę zawsze głosuję na inną partię”). Zamiast tego pyta, ile mam lat. Odpowiadam, że „trzydzieści trzy”, i myślę sobie, że ta liczba pewnie kojarzy mu się z Jezusem, ale nie pada żaden biblijny żarcik. Słyszę za to komentarz:
– O tym też może mogłaby pani pomyśleć. O swoim wieku.
Myślę sobie: Czy o to chodzi ludziom mówiącym o zwrocie autorytarnym? Tak czy inaczej, rynek jest nadal wolny i co nie mniej istotne, globalny, a to oznacza, że nie potrzebuję Olego-Mortena. Stanowi on tylko zbędne ogniwo w lekarskim kitlu. Ani się obejrzy, a i jego pracę przejmie jakiś robot. Stanie się to nawet dzisiaj, jeśli tylko wpiszę swoje objawy w odpowiednie okienko formularza, otrzymam przez Internet diagnozę „ciąża” i zamówię sobie tabletki bezpośrednio od producenta w Indiach, za śmieszne pieniądze (biorąc pod uwagę kurs norweskiej korony). Nawet wiem, czego potrzebuję. To żadna tajemnica: jednej tabletki mifepristone i czterech misoprostolów, ponadto wiem, jak je przyjmować, wiem, że mogę je połknąć, przebywając bez opieki w domu, to jest w mojej zapyziałej kawalerce przy Hollendergata, przebudowanej ze schowka na poddaszu, wynajmowanej od Radovana za 7500 koron miesięcznie (prąd liczony osobno), bo dawno już przeczytałam instrukcje na cyfrowych ulotkach organizacji feministycznych. Najpierw muszę połknąć jedną tabletkę, bo ona – mówiąc wprost – zabija zarodek, a potem powinnam odczekać dobę i trzymać cztery kolejne tabletki pod językiem przez pół godziny, aż będę mogła wymieszać roztwór ze śliną, połknąć go, pozwolić mu zadziałać, po czym wydalić z siebie bękarta jednym pchnięciem.
Mówię:
– Czyli środa?
Ole-Morten patrzy na mnie ze współczuciem i powtarza, że na pewno „dobrze mi zrobi porządne przemyślenie tej decyzji. Każdemu z nas by chyba dobrze zrobiło”, a ja opieram się pokusie rzucenia sarkastycznie: „Każdemu z nas?”, bo zwyczajnie się boję, że dołoży dodatkowe trzy dni myślenia do tych sześciu już mi przyznanych. Zamiast tego umawiam się na środę na godzinę czternastą piętnaście. A potem on mi radzi, żebym spróbowała tartego imbiru na mdłości, i nie, niestety, nie przepisze mi truxalu, w moim obecnym stanie jest to niemożliwe. Reaguję pełnym opanowania uśmiechem z serii „nie, dziękuję” na podsuniętą mi broszurę, opuszczam gabinet i płacę za konsultację (200 koron).
Stąpając po lepkiej podłodze poczekalni, myślę sobie: Odmawiam myślenia.
Krocząc przez Olav Ryes plass, gdzie mijam Romów grających powolną, irytującą wersję piosenki Sway – When marimba rhythms start to play, myślę sobie: Nie myśl.
Na wysokości pierwszej budy, w której można sobie wymienić stłuczoną szybkę smartfona, piszę mimo wszystko do Lukasa („Możemy pogadać? Nic wielkiego, zero dramy”) i już w następnej sekundzie tego żałuję. Żałuję, mijając kluby bokserskie w bocznych uliczkach, gdzie każdy trener ma na imię Hector, żałuję, depcząc wżarte w asfalt stare gumy do żucia, żałuję na wysokości sklepu z owocami i tytoniem i przy kradzionych zapewne meblach stojących na ulicy przed niewielkim sklepikiem z antykami, gdzie z zaparkowanych samochodów dochodzą dźwięki bhangry. Słońce wisi nad wschodnią dzielnicą miasta, nad barakami budowlanymi i koparkami o kształtach i kolorach przywodzących na myśl osy. Żałuję na wysokości parku, nad którym unosi się gęsta chmura dymu, i przypominam sobie, co kiedyś powiedział mi Lukas, że słowo „kryzys” pochodzi z greki i oznacza decyzję.
Dzwonię do Kiki.
Nigdy nie słyszała o trzydniówce.
– Ktoś cię zbrzuchacił? – pyta mnie.
Nie miałam pojęcia, że ktoś jeszcze tak mówi.
– Nie, skąd – odpowiadam. – Robię research do artykułu.
A ona zaczyna mi gadać o jakimś facecie, którego poznała kilka lat temu i który należał do gnostyków – nie, nie agnostyków – takiej przedchrześcijańskiej sekty wierzącej, że aborcja to jedyny moralnie właściwy wybór.
Ciąża jest kradzieżą boskiego światła. Przywłaszcza się wtedy sobie cząstkę wieczności. Wysysa się ducha z Królestwa Niebieskiego i nadaje mu się formę ziemskiej materii, i jeśli coś na tym świecie w ogóle jest grzechem – dodaje Kika – to chyba właśnie to (choć jednocześnie przyznaje mi rację, bo to zastanawiające, że ta sekta przetrwała i wciąż ma nowych wyznawców, choć sobór nicejski wypisał ją z historii w 325 roku). Ale nim podążymy dalej tym śladem, Kika chce się jeszcze upewnić:
– Na pewno nie jesteś w ciąży? Kto jest ojcem? Ten tam śmieszny człowieczek?
– Kika – mówię uspokajającym tonem. – Nie jestem w ciąży.
– Okej, bo już przez chwilę się bałam, że ty też mnie zdradziłaś, ale w takim razie oczekuję twojej obecności i wypicia pornstar martini jutro o dziesiątej. Schodzę z dyżuru o dziewiątej!
Kika odkłada słuchawkę. Jestem już przy zielonoszarawej kamienicy przy Hollendergata, pod parkometrem stoi na chodniku butelka z resztką jakiegoś hipsterskiego IPA. Otwieram bramę kluczem. Wspinam się na trzecie piętro: Nie myśl. Wchodzę do mieszkania (trzymanego przez Radovana w tajemnicy przed władzami Oslo, by uniknąć wymogu wyposażenia go w osobną łazienkę) i rzucam klucze na komodę, dziś jest dzień „zero”, a ja odmawiam myślenia. Odmawiam – i jest to tak samo beznadziejne, jak kazać komuś nie wyobrażać sobie zebry. Potrzeba wtedy minimum godziny, by pozbyć się z głowy obrazu pasiastego konia. Odmawiam, nie myślę. Nie myślę o Sarajewie. Nie myślę o Cafe am Kotti, o Milu, o dziecięcych rysunkach pod sufitem, o drinkach Slippery Nipple ani o kamperze trzęsącym się w Berlinie. Nie, zamiast tego sięgam po komórkę, zamykam aplikację HBO, aktualizuję ją i wchodzę na stronę, która – jak zakładam – jest skierowana do kobiet z Arabii Saudyjskiej, Salwadoru czy jakiegoś takiego miejsca. Czytam na niej, że mam przyjmować wielkie dawki witaminy C. Żreć nieograniczone ilości cytrusów. I cynamonu. Cynamon pomaga.
Cynamon i kawa, w ogromnych ilościach.
To mnie ocali.