- W empik go
Odwet. Polski chłopak przeciwko Sowietom 1939–1946 - ebook
Odwet. Polski chłopak przeciwko Sowietom 1939–1946 - ebook
Relacji z „nieludzkiej ziemi” znamy wiele, jednak wspomnienia Zbigniewa Lubienieckiego wyróżniają się wyjątkową narracją – „bohaterskiego” dziecka, które musiało stać się zbyt szybko mężczyzną. W wieku dziewięciu lat wyrwany z domu rodzinnego, po dramatycznych peregrynacjach zostaje przemocą dostarczony w bydlęcym wagonie do posiołku dla zesłańców w tajdze pod Archangielskiem. Kolejne doświadczenia wojenne wzmacniają wpojony mu przez ojca patriotyzm i upór w walce o siebie i swoją rodzinę. Zbigniew Lubieniecki idzie nawet dalej – bierze na swoich oprawcach odwet.
Zbigniew Lubieniecki urodził się w 1930 roku w rodzinie arystokratycznej. Jego ojciec w latach 30. był komendantem Straży Granicznej, w 1939 roku zmobilizowany, trafił do niewoli sowieckiej i został rozstrzelany w Katyniu. Zbigniewa Lubienieckiego z matką i trzema siostrami w 1940 roku deportowano do obwodu archangielskiego. Zwolniono ich w 1941 roku na podstawie „amnestii” dla obywateli polskich, następnie uzyskali zgodę na wyjazd do Pierwomajska w Kraju Ałtajskim. Do Polski wrócili w 1946 roku, osiedlili się w Dębnie Lubuskim na Ziemiach Zachodnich.
„Był nieprzeciętnie inteligentny, nie lubił chodzić do szkoły, miał bujną wyobraźnię, był bardzo pomysłowy, odważny, potrafił wyjść z każdej opresji i uparcie dążył do celu. [...] Zbigniew Lubieniecki, ukazując swoją wojenną biografię w konwencji przygody i zderzając ją z brutalnością syberyjskiego zesłania doświadczanego przez kilku-, kilkunastoletniego chłopca, wprawia czytelnika w zakłopotanie. Nasuwa się też pytanie: czy przedstawiona we wspomnieniach wizja tego świata, która dla Autora jest jedyną możliwą, rzeczywiście nie pozostawia alternatywy? Czy w sytuacji skrajnej jego amoralizacji nie ma miejsca na inne scenariusze?” - Kaja Kaźmierska, z posłowia
„Dzisiaj zacząłem pisać coś w rodzaju pamiętnika. Podobno czynność ta – w dzisiejszych czasach – nie należy do najbezpieczniejszych. Za jedno zbędne słowo odpokutować może nie tylko autor. Dlaczego więc piszę? Powiedzmy, że przez przekorę – mam przecież dopiero siedemnaście lat. W tym wieku podobno wolno być przekornym.” - Zbigniew Lubieniecki, ze wspomnień (1947 rok)
Spis treści
Od wydawcy
Zamiast wstępu
Z opowiadań matki
Dzieciństwo
Wojna
Sowieci
Wywózka
Korgowa
W tajdze
„Amnestia”
Kraj Ałtajski
Aresztowanie
Pierwomajsk
Ucieczka
Do domu
Od Autora
Posłowie
Albin Głowacki
Zniewolone wspomnienia
Kaja Kaźmierska
Nota edytorska
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65979-53-7 |
Rozmiar pliku: | 7,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przedstawiamy świadectwo niespotykanego dojrzewania. Chłopca – mającego we wrześniu 1939 ledwie dziewięć lat, a wkraczającego w wojnę, jakby porzucał dzieciństwo. I więcej – młodego człowieka, o mocnej już polskiej tożsamości, którego zderzenie ze światem sowieckim wzmacnia, do głębi hartuje. Reakcja Autora na totalitarną opresję może zdumiewać, tak jest nietypowa (i nieobecna w pamiętnikarstwie), jednak w odniesieniu do I połowy XX wieku zdaje się w tym indywidualnym losie skupiać istotę stosunków Polski i Rosji.
W przypadku Zbigniewa Lubienieckiego jego ukształtowanie w tak wczesnym wieku wynikło wprost ze sposobu wychowania, głównie przez ojca, a także z wielowiekowej tradycji rodu. Zrozumienie istoty polskości, jakie wyniósł z patriotycznego domu, postawiło go w Sowietach wobec bezwzględnych wyzwań. Pochodzi z hrabiów Lubienieckich z Podola, z przekazów rodzinnych dowiedział się, że w XVI wieku rzucono na tę linię polskiej szlachty prawosławną klątwę: mężczyźni przez trzynaście pokoleń mieli ginąć (i kolejno ginęli) z rąk Rosjan. Dwunaste pokolenie stanowił ojciec Zbigniewa, Michał Lubieniecki, więzień Ostaszkowa, zabity w Twerze wiosną 1940 – ofiara zbrodni katyńskiej. Rodzinę wywieziono na zesłanie, w tym Autora – jedynego mężczyznę w trzynastym pokoleniu.
Zbigniew Lubieniecki nie szukał wydawcy dla swoich zapisów. My sami odnaleźliśmy Autora, zainteresowani lakonicznym przywołaniem jego historii w filmie dokumentalnym obejrzanym w internecie. Gdy cała kolekcja osobista (wspomnienia i dzienniki z okresu 1935–66, pisane od 1947 roku, we wcześniejszym okresie oparte na notatkach) trafiły do Archiwum Wschodniego Ośrodka KARTA, zrozumieliśmy, że mamy do czynienia ze świadectwem zupełnie niezwykłej postawy. O represjach sowieckich mówi nie tonem skargi, lecz – rewanżu.
Początkowo skupiliśmy się na mniej szczegółowo opisanym przez Autora okresie – po jego przyjeździe z rodziną do Polski, od maja 1946 do sierpnia 1949. W latach 2013–14 nagraliśmy wnikliwą relację Zbigniewa Lubienieckiego z tego powojennego czasu. Dopiero wtedy można było odtworzyć z jego pamięci zdumiewający fakt – jak na Ziemiach Zachodnich przesuniętej geograficznie Polski spełniał swoją zemstę na Sowietach za bezlitosne upokorzenia i Polski, i Rodziny. Zabijając umundurowanych okupantów, dotrzymywał przysięgi złożonej jeszcze na zesłaniu. Zapis tamtego czasu znalazł się w książce Łowca, wydanej w serii „Karty historii” w 2014 roku.
Obecna publikacja przedstawia wybór ze spuścizny Zbigniewa Lubienieckiego, począwszy od historii jego rodziny i dzieciństwa w przedwojennej Polsce, do powrotu z zesłania w maju 1946. Wspomnienia Autora – spisane w końcu lat 40., oparte na zachowanych notatkach bieżących, a także rysunkach – świadczą o głębi jego ówczesnych przeżyć. Można odnieść wrażenie, że między dziewiątym a piętnastym rokiem życia doświadczył tak intensywnego losu, jakiego zwykle nie przynosi cała ludzka egzystencja.
Odwet można uznać za akt dokonany – i w wymiarze wojennego przetrwania, i świadectwa złożonego po wojnie. To zwycięstwo pojedynczego człowieka w walce o życie w świecie, w którym „jednostka jest niczym”. Okupione zostało życiem innych, a też nierzadko czyimś odebranym dobrem – co może utrudniać uznanie sposobu, w jaki Autor wymierza sprawiedliwość. Wtedy jednak ustąpienie z pola oznaczało z reguły własną zagładę. Zbigniew Lubieniecki nie oczekuje zresztą od nas, współczesnych, wybaczenia. Zależy mu jedynie, abyśmy starali się zrozumieć. Jego postawę wobec złowieszczego Wschodu, odrębność Polski od tamtego świata.
Niemal dziewięćdziesięcioletni Autor mieszka w Warszawie. Względem niego rosyjska klątwa się nie spełniła.
Grudzień 2018Zbigniew GluzaZAMIAST WSTĘPU
Dzisiaj zacząłem pisać coś w rodzaju pamiętnika. Podobno czynność ta – w dzisiejszych czasach – nie należy do najbezpieczniejszych. Za jedno zbędne słowo odpokutować może nie tylko autor. Dlaczego więc piszę? Powiedzmy, że przez przekorę – mam przecież dopiero siedemnaście lat. W tym wieku podobno wolno być przekornym. Najprawdopodobniej piszę jednak po to, aby coś robić lub aby mieć złudzenie, że coś robię.
Mam trochę notatek z Rosji – luźnych, często niepowiązanych ze sobą – stanowiących jednak tę chociażby wartość, że w jakiś sposób ukazują kraj, o którym ludzie wiedzą na pewno mniej, niż im się wydaje.
Pamiętnik bardziej systematyczny rozpocząłem pisać dopiero podczas wyjazdu z Rosji. A szkoda. Patrząc z pewnego dystansu, dochodzę do wniosku, że tamte sześć lat były najciekawszym okresem mojego dotychczasowego życia i pozostaną takie zapewne jeszcze bardzo długo. Zebrane notatki, fakty, które zdołałem zapamiętać, oraz to, co zdołałem odtworzyć na podstawie rozmów, postaram się umieszczać w miarę możliwości chronologicznie. Zdaję sobie sprawę, że nie będę mógł uniknąć pewnych nieścisłości, właśnie gdy chodzi o chronologię wydarzeń. Tak jednak czy inaczej, fakty pozostają faktami.
Niektóre rzeczy pamiętam jakby przez mgłę. Inne pozostały w mej pamięci w kształcie niezwykle ostrym. Pamiętam nie tylko to, co wydarzyło się niedawno, ale też takie zdarzenia, które sięgają bardzo odległych czasów – wśród nich są obrazy, których strzegłem dotąd jak największej tajemnicy.
Dębno Lubuskie, 26 października 1947Z OPOWIADAŃ MATKI
Skąd wzięli się Lubienieccy? Pytanie raczej retoryczne i dla mnie stanowi to najobojętniejszy z tematów. Ważniejsze jest, skąd ja się wziąłem. Skoro wszystko jednak powinno mieć swój początek, to i ród mój początek jakiś mieć musi. Podobno nawet im ten początek bardziej jest odległy, tym ród dostojniejszy. Z tego, co zdołałem zapamiętać z dzieciństwa, z opowiadań rodziców oraz tego, co wyczytałem w starych papierach, da się sklecić następujący przekładaniec.
W odległych, bardzo odległych czasach (bo i jakżeby inaczej), kiedy legie rzymskie walczyły z plemionami Germanów, trafił do niewoli barbarów wódz Rzymian (na pewno był to wódz, a nie zwykły żołdak, boć to zawsze milej brzmi dla ucha, gdy protoplastą rodu jest ktoś znaczny) imieniem Lubinus. Długie lata spędził w dybach, a że nikt nie kwapił się z wykupem, znudziło mu się wyczekiwanie i wziął nogi za pas. Nie grzeszył jednak widać znajomością geografii, skoro nie trafił do słonecznej Italii, tylko do ziemi Łużyczan. Słowianie jak to Słowianie, lud prosty a gościnny, przyjęli Lubinusa, nakarmili, napoili, przyodziali, dali białkę¹. Z czasem, że im Lubinus z obca brzmiało, Lubienicem przezwali, jako że lud tamtejszy polubił go. Potem zaś imię to jeszcze bardziej swojskim uczynili, nazywając Lubieńcem. Żył Lubieniec długie lata, a że znał się na wojennym rzemiośle, wodzem z czasem został; gródek warowny częstokołem otoczony wznieść kazał, który od imienia wodza również Lubieńcem nazywano. Z czasem, gdy ekspansja niemiecka ziemie te objęła, Niemcy nazwę grodu zwyczajem swoim na Leibnitz przerobili i nazwa ta po dziś dzień pozostała. Ba, nawet część rodu, która z Łużyc pod naporem niemieckim nie uszła, zniemczyła się z czasem i miast Lubieniec – Leibnitz pisać się zaczęła.
Mijały lata, coraz bardziej Saksonowie dusili Łużyczan, Lubuszan i inne nad Łabą i Odrą żyjące plemiona Słowian. Padał gród po grodzie. Przez wiele lat, przez wiele pokoleń bronił się Lubieniec przed Niemcami. Gdy jednak sił już przed wzrastającym naporem nie stało, wysłał ówczesny hrabia na Lubieńcu, Kasprzyk, poselstwo z prośbą o lenno i pomoc do króla polskiego – działo się to za panowania Chrobrego. Było już jednak za późno: może posłowie zawiedli, może królowi sił nie stało w ustawicznych wojnach, dość że pomoc na czas nie nadeszła i gród padł. Jedenaście lat wiódł potem Lubieniec partyzanckie boje z Niemcami, początkowo w Ziemi Łużyckiej, później Lubuszan do walki poderwał, w końcu jednak na to mu zeszło, że dziedzictwo bezpowrotnie utracił i do Polski uchodzić musiał. Wybrał tułaczy żywot i utratę ojcowizny, ale przed Niemcami głowy nie ugiął, wasalem cesarstwa nie został, dochował wierności Koronie Polskiej, której lenno był poprzysiągł. Król wierność wynagrodził, nie tyle może złotem, ile dobrami w Ziemi Lubuskiej nadanymi, licznymi przywilejami, jak na przykład, że on i ród jego ma prawo ze wspólnej z królem misy jadło spożywać i ze wspólnego kubka pijać, potwierdził tytuł hrabiowski wielką pieczęcią koronną oraz do herbu Rola różę dodał, co w sumie dało konglomerat tak poplątany, że niewiele w Polsce herbów tak skomplikowanych znaleźć można².
On i potomstwo jego jęli się ówczesnym zwyczajem wojaczki i to należy już do historii opartej na kronikach i dokumentach. Od tej pory zwali się Lubienieckimi herbu Rola de Lubieniec.
W bitwie grunwaldzkiej brali udział. Walczyli z Moskwą, Ordą, Turkami i kozactwem. Dorobili się rozległej fortuny na Rusi Czerwonej, Wołyniu, Podolu, w Przemyskiem, Lubelskiem, Krakowskiem, a nawet na Śląsku i w Wielkopolsce. Widać nie mogli pozbyć się łużyckich ciągotek. Potem znudziła im się wojaczka, zabrali się do nauki. Stąd zaś jeden tylko był krok do reformacji, jako że czasy temu sprzyjały.
W okresie reformacji Lubienieccy występują jako arianie i krzewiciele tego ruchu. W jego historii zapisali się złotymi zgłoskami. To już nie zawadiaccy Sarmaci od miecza i hulanki, to ludzie kolosalnego na tamte czasy postępu, wyprzedzający o wiele pokoleń swoich współczesnych. Ludzie nauki i sztuki. Najbardziej wybitni przedstawiciele to Andrzej Lubieniecki starszy (1550–1622) – autor rozprawy Poloneutichia abo Królestwa Polskiego szczęście, a przy tym i W. Księstwa Litewskiego. A potem tegoż szwankowanie w roku 1612 i 1613, Gabriel, Krzysztof, Andrzej młodszy, Urszula – żona Erazma Otwinowskiego, której pisma pod jego imieniem były drukowane, i innych wielu.
Rodzina ta wiele dobrego ojczyźnie swej czyniła, to zaś, że ona im niewdzięcznością odpłaciła, to naprawdę nic dziwnego. Takie były czasy. Najsłynniejszy bodaj był Stanisław³ – wybitny astronom, na drugim po Koperniku plasowany miejscu. Kometolog ów był ponadto historykiem, publicystą, poetą, kapłanem ariańskim oraz mecenasem Akademii Rakowskiej. Poza słynnym dziełem o kometach, polemikami religijnymi, utworami poetyckimi, napisał takie dzieła, jak Historia reformationis Polonicae oraz Morlentis Polonia corsenvande ratia certissima.
Krzysztof, malarz historyczny oraz portrecista, urodził się na wygnaniu w Szczecinie, rok po smutnej pamięci ustawie sejmowej z 1658 roku. Zmarł w Amsterdamie w 1729 roku, gdzie wielu arian polskich znalazło przytułek i gdzie również kilku innych Lubienieckich po różnych kolejach tułaczego losu osiadło. Bogdan, jego brat, był również malarzem. Urodził się w Krakowie w 1653 roku, zmarł również za granicą w 1731 roku.
Znam kilka utworów autorstwa Lubienieckich lub im poświęconych, jak choćby Zbigniewa Morstina Dedykacye pewnych transcriptów Andrzeja Lubienieckiego. Andrzej był synem Krzysztofa⁴, urodził się w 1590 roku, kształcił się w Heidelbergu i Lejdzie, związany był z lubelskim ośrodkiem arianizmu. Początkowo poświęcił się służbie dworskiej, był nawet osobistym przyjacielem Jana Kazimierza. Szybko zrezygnował z kariery dworskiej oplątanej siecią intryg i służalczości, jaka promieniowała wokół osoby króla jezuity. Zrezygnował z łask królewskich, gdy ten chciał go wraz z innymi Lubienieckimi wyjąć spod mocy ustawy o wygnaniu arian. Dobrowolnie podzielił losy innych. Zmarł na wygnaniu w Prusach Wschodnich. Za życia był wielkim miłośnikiem poezji i zapalonym kolekcjonerem tekstów poetyckich. Ponadto zbierał materiały do historii arian.
Liczny i zamożny ongiś ród wymarł bądź roztopił się na obczyźnie. Niewielu powróciło do kraju. Ci, co wrócili, wykupili część starych fortun, część wyprocesowali, a część, gdy procesy nie pomogły, odebrali po prostu siłą, jak na przykład mnichom krakowskim. Siły zaś widać i złota niemało przywieźli do kraju, skoro potrafili wygrywać procesy z Radziwiłłami, Koniecpolskimi i innymi. Zawsze żyli tradycją i pielęgnowali ją. Byli wielkimi patriotami. Przechowywali na przykład buławę Czarnieckiego i gdy Dąbrowski przyszedł z legionami, rotmistrz Jan Lubieniecki⁵ wręczył mu ją na sławę i chwałę Polski.
Z biegiem czasu ród okrzepł ponownie, rozrósł się, rozgałęził. Najliczniej na Podolu i Ukrainie, częściowo w Przemyskiem i w Wielkopolsce, gdzie zresztą po rozbiorach uległ Hakacie⁶. Brat dziada, Jan Henryk⁷, urodzony w Czernihowie, był przed wojną profesorem katedry chorób wewnętrznych na Uniwersytecie Poznańskim. Często odwiedzał nas wraz ze swym synem Wiktorem.
Był przed wojną jeszcze jeden Lubieniecki, młodszy brat mojego pradziada. Nie znam jego imienia, ponieważ był to tak zwany wstydliwy temat. Ów młodszy w rodzie, ambitny chorobliwie, cierpiał, że to nie jemu tytuł i pierwszeństwo w rodzie przypadły. Porywał się nawet na życie starszego brata. Wydzielono mu tedy klucz w Przemyskiem i tam jakby zesłano. Po rozbiorach, do których, jak po cichu mówiono, swojej ręki przyłożył, otrzymał czy też kupił tytuł hrabiowski od cara. Przed wojną żyli w Przemyskiem jego potomkowie. Byli bardzo bogaci. Ojciec nieczęsto jeździł do nich, a i oni z rzadka jedynie u nas bywali. Ojciec nie krył przed nimi, że nie podoba mu się, iż za bardzo ze swoim kupionym hrabiostwem się obnoszą. Z ojcem utrzymywali stosunki, ponieważ musieli uznawać w nim głowę rodu. Były jakieś tam akty prawne, które decydowały o tym. Nie mieli prawa dysponować majątkiem bez zgody seniora, który miał prawo wydziedziczenia ich. Mnie dotyczy to tylko formalnie, jako że resztkami fortuny zaopiekowała się Polska Ludowa.
Dziad mój nazywał się Joachim. Ojciec miał na imię Michał i miał jeszcze czterech braci – jednego starszego i trzech młodszych – oraz siostrę. Rewolucję, oprócz ojca, przeżył tylko najmłodszy z braci, to znaczy, że do 1932 roku żył w Odessie. Potem słuch o nim zaginął. Braci i rodziców ojca zamordowali bolszewicy lub ktoś, kto się za nich podawał, jako że nikt nigdy nie będzie dokładnie wiedział, kto kogo i za co w owych czasach mordował. Ojcu udało się uciec, choć nawet koszuli nie uniósł z rodzinnego domu. Miał na sobie jedynie spodnie i kamizelkę. Tyle ponoć zdążył na siebie włożyć, uciekając przed mordercami swojej rodziny.
Po różnych kolejach losu przedostał się do Polski. W Warszawie wstąpił do formującego się 7 Pułku Ułanów i poszedł walczyć na front bolszewicki. Kilka razy był ranny, kilka razy odznaczony i awansowany, raz zdegradowany, dwa razy stawał przed sądem polowym. Podczas wojny zawędrował na Wileńszczyznę, do miasteczka Leonpol nad Dźwiną. Tam przypadła mu kwatera w dworku, jakich było wiele w tamtych stronach wśród średnio zamożnej szlachty.
Właściciele nazywali się Baczyńscy⁸. Piotr Baczyński – mój dziad ze strony matki – został również przez bolszewików zamordowany. W domu była matka – Agata, syn najstarszy Michał i trzy córki: najstarsza Maria, Nadzieja Jadwiga średnia i Helena najmłodsza. Mniejsza o to, jak do tego doszło, to sprawa ojca – dosyć, że wsadził Jadwigę na konia, zawiózł do Dzisny i kazał księdzu udzielić ślubu. Ksiądz, czy to z przerażenia, czy też z sympatii dla ułana, ślubu udzielił i metrykę wypisał. Z tym to dokumentem ojciec wyprawił matkę do domu w asyście kilku ułanów, a sam pojechał dalej wojować. Matka wręczyła metrykę babce, popłakała trochę dla przyzwoitości i zaczęła oczekiwać powrotu swojego ułana.⁹
Czekała dwa lata. Wrócił ojciec jako cywil. Matka nie poznała go i nie chciała się do niego przyznać, bo zgolił wiechcie wąsów, jakie przedtem nosił. Ponieważ były wojak dorobił się tylko kilku ran i nic więcej, a żyć z czegoś trzeba było, został policjantem w Głębokiem i przez pół roku chodził w granatowym mundurze. Potem stwierdził, że chcąc być uczciwym policjantem, trzeba być łotrem dla ludzi. Widać nie chciał być łotrem, skoro mimo zapowiadanej mu doskonałej kariery wystąpił z policji. Na Wołyniu zabrał się do gospodarki w niewielkim folwarku o nazwie Fundum. Jeszcze przed rewolucją dziad Joachim wysłał do Holandii jakieś obrazy do renowacji czy też na jakąś wystawę. Otóż płótna te udało się odzyskać. Kilka z nich, niezwiązanych z Polską, ojciec sprzedał, a resztę przywiózł do Polski. Niezłą sumkę musiał za nie otrzymać, skoro zaokrąglił Fundum do ponad czterystu hektarów samej tylko ornej ziemi, nie licząc innych gruntów. Wybudował ponadto dom, postawił budynki gospodarcze, zakupił sprzęt, inwentarz, najął ludzi. Do 1929 roku dorobił się trojga dzieci i prawie zbankrutował. Większą część ziemi sprzedał, resztę oddał w dzierżawę i miał zamiar emigrować do Kanady. Tutaj jednak, jakkolwiek jeszcze nieurodzony – ja stanąłem na przeszkodzie.
Matka była w ciąży, a ponadto coś tam miała nie w porządku z płucami i zamiast do Kanady, lekarze polecili jej udać się w góry. Podczas nieobecności matki ojciec podżyrował jakieś terminowe weksle, co kosztowało go kilkadziesiąt tysięcy złotych. Resztę, która mu pozostała, pożyczył komuś na pół roku i pamiętam, że procesował się o te sumy do samej wojny. Nie widząc w końcu innego wyjścia, zaciągnął się do Straży Granicznej w powiatowym mieście Ciechanowie. Po pewnym czasie wynajął tam mieszkanie, sprowadził rodzinę i rozpoczął służbę państwową.
Omal nie urodziłem się w pociągu. Miałem zresztą żal do matki o to, że nie pospieszyła się. Zawsze to ciekawiej byłoby być urodzonym gdzieś na trasie Legionowo–Ciechanów. Jak o tym głosi metryka, ujrzałem światło dzienne AD 1930 dnia 22 miesiąca czerwca, co zresztą nie jest prawdą. Jak zapewnia matka, miało to miejsce dwa dni później, to jest 24 czerwca 1930 roku. Dwa dni to niewiele, niech więc będzie na zdrowie tym, co się omylili.
Tak oto wśród samych pomyłek, z bezpośredniej przyczyny moich rodziców, a pośredniej starca w nocnej koszuli z pierwszej stronicy katechizmu – stałem się, jako że homo non nascitur, fit¹⁰, o czym wiedzieli już starożytni. Do tego wszystkiego pozostaje mi tylko dodać, że na świat przyszedłem czwarty z kolei. Wyprzedzili mnie najstarsza Kamilla Celina, Danuta Anna i Bogusław Jerzy. Opiekowała się mną staruszka Mahoniowa, niania, którą rodzice przywieźli z Wołynia.
Sądzę, że ten temat do znudzenia wyczerpałem.