Ogród - ebook
Ogród - ebook
Pajęcze lilie, gekon przyklejony do szyby, mąż na rodzinnym spacerze w zoo, piskorze w nieczynnej studni, teściowie, mrówki, pająk na ścianie i córka, pasjami zbierająca żołędzie… Natura u Hiroko Oyamady ma szczególne znaczenie. Kwiaty stają się złowieszczym omenem, światy zwierząt i ludzi zlewają się, a roślinność odzwierciedla stan ducha bohaterów. W wypełnionych pulsującą, żywą przyrodą opowiadaniach zarysowana jest nasza codzienność: z jej absurdami, duszącymi normami społecznymi i emocjami, które trudno ubrać w słowa. Zaś najbardziej niepokojącym i niezrozumiałym gatunkiem okazujemy się my sami.
Ogród to zbiór piętnastu opowiadań po raz pierwszy dostępnych w tłumaczeniu – historii o rodzinie, macierzyństwie, starości, o skomplikowanych relacjach z bliskimi. Hiroko Oyamada jest wybitną obserwatorką codzienności, a z pozornie nieznaczących obrazów i podsłuchanych dialogów potrafi utkać tekst o szokująco mocnym przesłaniu. Pisze w sposób, którego nie da się podrobić. Przejmujący dreszczem, czasem zaskakująco zabawny, a czasem obezwładniający kakofonią dźwięków Ogród wciąga czytelnika w gąszcz znaczeń i nie pozwala odejść aż do ostatniej strony.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-959216-1-2 |
Rozmiar pliku: | 814 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na parterze panowała cisza. Rodzice chyba położyli się spać. Ojciec sporo dziś wypił, a matka wypłakała sobie oczy. Dziadek, jak mi powiedzieli, był już niemal przykuty do łóżka, wiecznie zamknięty w swoim pokoju w przybudówce. Wiatr przenikał przez szczeliny i niekiedy świstał cienko jak fujarka. Słuchając go tak przez dłuższy czas, miałam wrażenie, że brzmi jak muzyka z festynu przy świątyni. Żarówka w lampie świeciła ciepłą żółcią. Zanim poszłam na studia, w tym domu codziennie budziłam się i szłam spać, ale teraz wydawało mi się to nieprawdopodobne. Kołdra była ciężka, zawilgła i trudno było mi się pod nią rozgrzać. Przewracałam się tylko z boku na bok. Pościel wydzielała zapach stęchlizny i pleśni, ale czułam też, że zdążyła ją przeniknąć zastarzała, znacznie silniejsza woń.
Całe ciało miałam ociężałe; znak, że musiałam mieć koszmary. Nie pamiętałam historii ani postaci, które się w nich pojawiły, czułam jedynie mocne bicie serca. Z zamkniętymi oczami wyciągnęłam dłoń, szukając pociechy. Natrafiłam palcami na ramię męża i spróbowałam je na nim zacisnąć. „Hmm?” — usłyszałam jego niski głos, ale odtrącił moją rękę. Z wrażenia otwarłam szeroko oczy. To niemożliwe, by mąż spał obok mnie. Byłam przecież w domu rodziców, przyjechałam tu sama. Rozejrzałam się dookoła. Przy posłaniu dostrzegłam czyjś cień i niemal wyrwał mi się okrzyk przestrachu. Cień pociągnął szybko sznurek przy lampie. „Ile zamierzasz spać?” To był dziadek. Stał w bluzie narzuconej na dresy i patrzył na mnie. To, co wzięłam za ramię męża, było stopą dziadka w skarpetce. I dres, i bawełniana bluza, i ta skarpeta, wszystko było pokryte niechlujnymi farfoclami.
„Idziemy” — oznajmił dziadek, poprawiając sobie dresowe spodnie w kroku. Usiadłam na futonie. W jednej chwili przeniknął mnie chłód. „Dziadku, na pewno dobrze się czujesz?” Wyglądał na podenerwowanego. „A kto ci czegoś naopowiadał? Nikt mi nawet nie przekazał, że wracasz, dopiero co się dowiedziałem od starej pani Sakaty”, „O tej porze?”, „U mnie po staremu, jak to u starego dziada. Nałóż coś ciepłego. Na dworze jest chłód. I wysikaj się przed wyjściem”, „Co? Dlaczego?”, „Nieważne, wstawaj i idziemy”. Dziadek tupał kapciami, aż zatrząsł się od tego cały sufit.
„Schodzę na dół” — rzucił dziadek i z hałasem zbiegł po schodach. Spojrzałam na telefon, była dopiero trzecia nad ranem. Zaskrzypiały frontowe drzwi. Zdezorientowana, wyciągnęłam z szafy wełniany płaszcz, który nosiłam w liceum, i zarzuciłam na siebie. Korytarz i schody tonęły w mroku. Dom był dawniej parterowy, a dobudowane w czasie remontu piętro właściwie całe stanowiło poddasze. Z tego powodu schody były wąskie i bardzo strome. Do tego nie miały poręczy. Jakim cudem dziadek potrafi tak szybko po nich schodzić? Może rodzice o tym nie wiedzieli? Z ręką na ścianie zlazłam powoli i wyszłam przed dom, gdzie dziadek czekał na mnie z rowerem, wydmuchując obłoczki białej pary. Na głowę założył wełnianą czapkę. Gdzieś zawył pies. W powietrzu czułam dym, ale co dziwne, było całkiem jasno.
„Wysikałaś się? Idziemy”, „Dokąd?”, „Na wróżeganie”. Spojrzałam na dziadka zaskoczona. Oczy mu błyszczały. „Wróżeganie?”, „Wskakuj na tył”, „Będziemy jechać razem? Będziesz pedałował? Dasz radę?”, „Zamienimy się, jak się zmęczę. Powiem ci”. Dziadek wsiadł na rower. Pełna rezerwy przysiadłam na bagażniku i złapałam dziadka za chude ramiona. „Dziadku, ile ty masz lat?”, „Mnie jest już wszystko jedno. Mogę mieć osiemdziesiąt ileś, mogę być zdrowy albo nie. Mogę tu paść teraz, tak jak stoję, albo żyć kolejne dziesięć lat. Wszystko mi jedno”. Wciąż mówiąc, docisnął pedał. Niebawem kończyłam czterdziestkę. Dziadek musiał więc zbliżać się do dziewięćdziesiątki. Ale pedałował tak energicznie, że nikt by się nie domyślił jego wieku. Zaraz nabraliśmy prędkości. „Biedactwo” — słyszałam, jak mamrocze pod nosem.
•
Rzeczy dla jednej osoby zmieściły mi się w zaskakująco małej torbie. Gdy poprzednim razem odwiedzałam rodziców, dostałam tyle zapasów na drogę, że z bagażem musiał pomóc mi mąż. Najpierw jechałam shinkansenem, potem mniejszą linią regionalną, na koniec przesiadłam się na autobus; kursował tylko jeden rano i jeden po południu. Po raz pierwszy od nie wiem ilu lat wysiadłam na znajomym dworcu, a dookoła zobaczyłam w większości szare rolety pozamykanych sklepów i restauracji. Między nimi sieciówki, które dobrze znałam z miasta, powystawiały swoje pstrokate szyldy i tablice. Wieczorem pracowałam do późna i nie miałam nawet kiedy poszukać dla rodziców jakiegoś drobiazgu, planowałam więc kupić im ciasto przy stacji kolejowej. Cukiernia, o której myślałam, zamieniła się jednak w bezobsługowy parking na monety.
Zbliżał się koniec roku fiskalnego; w biurze to bardzo napięty czas i z trudem otrzymałam kilka dni należnego mi urlopu. Szkoda było go wykorzystywać na wyjazd do domu, ale nie chciałam załatwiać tej sprawy przez telefon. Rozwodziliśmy się z mężem. Musiałam powiedzieć o tym rodzicom. Wsiadłam w popołudniowy autobus, który zatrzymał się na przystanku przed nową drogerią. Na samym przystanku, z którego kursowało kilka różnych linii, było tłoczno, ale oprócz mnie nie wsiadł nikt więcej. Autobus kierował się w stronę gór. W środku wyglądał dokładnie tak jak dawniej. Siedzenia w geometryczne wzory, zwisające z uchwytów reklamy sklepu z akcesoriami ślubnymi, który nawet nie wiem, gdzie się znajdował, też były takie, jak zapamiętałam.
Usnęłam, gdy tylko usiadłam. Przebudził mnie chłód. Sprawdziłam zegarek, minęło jakieś piętnaście minut, odkąd ruszyliśmy. Przede mną była jeszcze długa droga.
„Jutro wróżeganie” — usłyszałam czyjś donośny głos. Rozejrzałam się. Nie wiedzieć kiedy na siedzeniu z przodu autobusu pojawił się łysy staruszek. Równie głośno odpowiadał mu kierowca. „Ach, to już? No tak! Już wiosna”. Kierowca także był stary. „Już wiosna”. Oprócz nas w autobusie nie było nikogo. Spoglądałam za okno, co jakiś czas zapadając w drzemkę. Według kalendarza rzeczywiście nadeszła wiosna, ale pogoda za oknem nadal była zimowa. Nieliczni przechodnie, których mijaliśmy, opatuleni byli w płaszcze. Stara księgarnia, kawiarnia, sklep z garniturami, wszystkie wydawały się nie z tej epoki. Stragan z takoyaki, wypożyczalnia kaset wideo, w której oknach było teraz ciemno. Byłam zaskoczona, nie tak zapamiętałam trasę tego autobusu.
„Chcieliśmy skończyć przycinanie drzewek, zanim przyjdzie marzec, tylko że tuż po Nowym Roku Takeshi uszkodził sobie biodro. Myślałem, że dam radę sam, ale nic z tego. W tym roku zbiory będą niewielkie. Czas najwyższy dać sobie spokój. Wiesz, ramiona już nie te, już nie sięgnę do góry”, „Tak to się zaczyna, od ramion”, „Słyszałem, że od karku. Jak cierpną ci palce, to wszystko idzie z karku”.
Niby rozpoznawałam krajobraz za oknem, ale z tego, co pamiętałam, trasa autobusu nie powinna była tędy prowadzić. Przez lata sklepy zdążyły się zmienić, jednak nawet te nowe wydawały mi się już staromodne. Wyglądały znajomo, ale zarazem obco. Z każdym kilometrem miałam w głowie coraz większy mętlik.
„Co w takim razie? Wycofasz się?”, „Emerytura, co? Ale uprawa to jedyna przyjemność, jaka mi została” — Łysy staruszek zarechotał wesoło. „Następny przystanek: Onose. Onose” — odezwało się nagranie z taśmy. Kojarzyłam tę nazwę, ale na pewno taka miejscowość nie leżała na mojej trasie. Nie wiedziałam jednak, ani jak się to „Onose” zapisuje, ani gdzie właściwie jest. Nikt nie wcisnął stopu, na przystanku nikt nie czekał, kierowca nawet nie zwolnił i autobus pojechał dalej. „Następny przystanek: szkoła jazdy Eitoku. Szkoła jazdy Eitoku. Bezpieczeństwo, spokój, a przede wszystkim: dokładność. Chcesz zdać prawo jazdy? Ej, to tu! Eitoku! Pasażerowie wybierający się do szkoły jazdy Eitoku powinni wysiąść na następnym przystanku”. „Właśnie, słyszałeś o najstarszym synu Gōso? Biedak miał wypadek samochodowy. A do tego ten jego młodszy, sam wiesz! Gōso to ma niefart”.
Wyobraziłam sobie mapę okolicy. Możliwe, że wsiadłam do złego autobusu. A jeśli tak, to najlepiej byłoby jak najszybciej wysiąść i dopóki jeszcze mniej więcej wiem, gdzie się znajduję, złapać jakąś taksówkę. Droga ze stacji do domu rodziców i charakterystyczne punkty pomiędzy — szkoła, do której kiedyś chodziłam, i wystawa starych samochodów z atrapą konia — pojawiły się w mojej głowie, ale zanim zdążyły się jakoś sensownie połączyć, wszystkie zniknęły.
„Młodszy syn Gōso nadal nie wystawia nosa z domu?”, „A jak, nie wystawia! Błędem było wysyłać go na ten uniwersytet. Odkąd wrócił, nie wyszedł nawet na chwilę. Nie widziałem go ani razu. Nic dobrego z tego nie będzie, jak się młodego pośle do miasta”, „Zgoda. Nic dobrego”. Kierowca wcisnął klakson. „Ale starszy cały czas mieszkał tutaj, z ojcem. Dobry to był chłopak, i taki młody, szkoda go, prawdę mówiąc”, „Złego diabli nie biorą, więc my jeszcze długo pożyjemy”. „Następny przystanek: Shōnozu. Shōnozu”. Tej nazwy już nie kojarzyłam. Poderwałam się z fotela i zaczęłam w pośpiechu szukać w autobusie mapy, ale nigdzie jej nie znalazłam.
„Wysiada pani?” — zawołał do mnie kierowca. Nasze spojrzenia skrzyżowały się we wstecznym lusterku. Twarz miał opaloną na ciemny brąz, a jego mądre oczy przyglądały mi się uważnie. „Nie” — odpowiedziałam i szybko usiadłam. „Proszę powiedzieć, gdy będzie pani wysiadać. Zatrzymam się, gdzie pani będzie chciała”. Mówiąc to, docisnął gaz do dechy i przemknął na światłach, które właśnie zmieniały się na czerwone. Autobusy na wsi miały to do siebie, że jeśli się poprosiło, wpuszczały i wypuszczały pasażerów, nawet jeśli w okolicy nie było przystanku. Wiedziałam o tym, jednak sam fakt, że kierowca mi to wytłumaczył, wskazywał, że wyglądałam już na całkiem obcą tu osobę. Niby nic dziwnego, ale poczułam dystans. „Przepraszam — zapytałam — czy ten autobus jedzie do Suginobō?”, „Suginobō? To jeszcze kawał drogi”. _Jeszcze_ sugerowałoby, że kiedyś tam dotrzemy. Uspokojona, rozsiadłam się wygodniej. Być może trasa była teraz inna. Wyjrzałam przez okno. W oddali widać było łańcuchy górskie. Niektóre jasne, inne żółtawe. Te jasne porośnięte były cedrami, które zasadzono i pozostawiono same sobie, za to te żółte — bambusowymi zagajnikami. Gdzieniegdzie pojawiała się też biel, zapewne górskiej sakury.
Autobus zatrzymał się i wsiadł do niego kolejny staruszek. Miał zaciętą minę, na siwej głowie czapkę z daszkiem, a w rękach ściskał białą reklamówkę ze szczelnie zawiązanymi uszami. Usiadł tuż za łysym dziadkiem. Ten przywitał się, unosząc dłoń. „Jak się trzymasz?”, „Dziękuję, sporo się ostatnio działo. Na szczęście już wszystko za nami. Przedwczoraj minęło czterdzieści dziewięć dni”, „Z dnia na dzień jest coraz cieplej. W tym roku nie wybierasz się pewnie na wróżeganie?” Czapka z daszkiem pokręcił powoli głową. „To już? Sam nie wiem, a wy?”, „Ja się nie wybieram”, „Znów wróżeganie”, „Już wiosna”. Głosy starszych panów brzmiały w moich uszach jak coraz bardziej niezrozumiałe zaklęcia. Co to jest wróżeganie? Jakieś słowo w lokalnym dialekcie? Może termin rolniczy? Coś, co dotyczy uprawy róż? Z dzieciństwa pamiętałam, że w okolicy było kilka gospodarstw, które uprawiały kwiaty ozdobne. Może nadal tu są? Znów poczułam się senna. Metalowa framuga dotykająca mojego ucha była zimna.
„Pani też przyjechała na wróżeganie?” Dopiero po chwili zorientowałam się, że pytanie jest skierowane do mnie. Uniosłam głowę. Łysy staruszek patrzył w moim kierunku. Jedną nogę trzymał w przejściu, obrócił się wyczekująco. Jego ciało pod białą koszulką było wychudzone. „To znaczy…” — zaczęłam wymijająco. „Po co młoda miastowa pani przyjeżdża na takie odludzie?” — przyłączył się kierowca. Dawno nikt nie nazwał mnie młodą. Nim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, wtrącił się łysy. „Zatrzyma się pani gdzieś tutaj? To rzadkość!”, „Ale się zdarza” — dodał ten w czapce. „Młodzi przyjeżdżają z okolicznych prefektur autokarami, przywożą namioty, choć tak nie wolno. Raz rozłożyli się tacy na czyimś terenie, bo pusty. Tymczasem właściciel podjechał samochodem, chciał zaparkować tyłem. I jednego z nich zabił, kolejny w stanie ciężkim, a ten trzeci już nie pamiętam. Z tym trzecim też coś było”. „Ale Suginobō to jeszcze nie góry” — powiedział kierowca i z impetem wziął zakręt. „Można stąd dojść na piechotę. To mniej niż pół godziny”, „Ciężko by było. Na rowerze za to da radę”, „Ty jeszcze wsiadasz na rower? Lepiej już przestań, to niebezpieczne. Starzy na rowerach to największe zagrożenie na drodze”, „Zabrali mi prawo jazdy, więc czym mam jeździć, jak nie rowerem?”, „Autobusem! To i tak autobus dla staruszków!” Cała trójka roześmiała się głośno. O mnie już całkiem zapomnieli. Nie mogłam teraz wyjaśnić, że właściwie to jadę do domu, więc milczałam i tylko uśmiechałam się przyjaźnie. Na drogę wyskoczyło jakieś zwierzę i kierowca gwałtownie zahamował. Czapka z daszkiem spadła dziadkowi z głowy. Próbował podrzucić ją nogą i złapać, ale za nic mu to nie wychodziło. W końcu powoli nachylił się i sięgnął po nią. Ciężki zegarek na metalowej bransolecie głośno zjechał mu na nadgarstek. Zadyszał się, gdy z powrotem zakładał czapkę. „Przedwczoraj — zaczął — przyjechała do nas rodzina syna z dziećmi, więc wszystko miałem dla nich naszykowane. Ale nie chcieli zostać na noc, powiedzieli, że od razu będą wracać. Nawet po piwie nie wypiliśmy. Gdy skończyło się czytanie sutr, spakowali swój obiad i zaczęli się zbierać. Co wy o tym myślicie?” Łysy musiał mu przytakiwać, bo czerwony czubek jego głowy to pojawiał się, to znikał za zagłówkiem fotela. „Słuchajcie dalej, zapytałem wnuka… Niedawno się ożenił, więc zagadnąłem też tę jego żonę, czy nie powinni już przypadkiem szykować mochi dla sąsiadów, i syn się na mnie rozzłościł. »W tych czasach młodych się nie pyta o takie rzeczy!« A niby dlaczego? Zapytałem tylko o mochi!” Uśmiechnęłam się z przekąsem. W tych okolicach chyba wciąż obowiązywał zwyczaj, że rodzina, w której spodziewano się dziecka, wręcza sąsiadom mochi. Dziadek może i nie miał nic złego na myśli, ale nie dziwiło mnie, że niektórych to ponaglanie irytowało. „Takie czasy”, „Czasy czasami, ale ja chciałbym zobaczyć prawnuka. Przecież nie wiadomo, jak długo pożyję. Chciałbym wiedzieć, co mnie jeszcze czeka”, „Tego nikt nie wie”, „Ale można pomarzyć… Tobie to dobrze, Takeshi mieszka blisko. Masz spokój”, „Sam też nie wiem, co będzie dalej. Z wnukiem nie pogadam. Przyjeżdża do nas tylko na O-bon. A to czas największych zbiorów. Ale gdy proszę, żeby pomógł, wszyscy się na mnie denerwują, i Takeshi, i synowa”, „Tak?”, „Na co dzień wnuk pracuje w swojej firmie i jest bardzo zmęczony, więc jak przyjeżdża do domu, to mam mu dać odpocząć, tak mówią. A przyjeżdża nam się pokazać. Słyszeliście kiedyś coś równie głupiego? To mój wnuk!” Czapka z daszkiem i łysy zarechotali w dwugłosie. Kierowca zagwizdał. „Nic tylko się nam obrywa!” — podsumował. „To mi akurat nie przeszkadza. Ale musicie się zgodzić; kiedy dziecko albo wnuk opuści rodzinne strony, to już jest ktoś obcy. Z kolei jak chcą wyjechać, to nie powiecie, że nie, bo pracy u nas nie ma”, „A uprawiać pola nie będą”, „Pewnie, że nie… Tato, ty już też przestań, mówią”.
Pomyślałam o rodzicach i dziadku. Byłam jedynaczką, która, odkąd wyjechała na studia, nieszczególnie znajdowała czas na to, żeby odwiedzać rodzinę, nawet w O-bon, nie zarabiała tyle, żeby wspomóc rodziców wysokimi przelewami, co więcej — wzięła ślub dobrze po trzydziestce, ale nie doczekała się nawet dziecka i właśnie się rozwodziła. W dodatku przyjechałam prosić, by któreś z rodziców podpisało się na moim wniosku rozwodowym jako świadek. Gdybym była krewną jednego z tych trzech dziadków, pewnie nieźle by mi się dostało po uszach. Rodzice nigdy niczego mi nie wypominali. Ani gdy wybrałam sobie uczelnię poza naszą prefekturą, ani gdy postanowiłam znaleźć pracę w tamtej okolicy, ani gdy wżeniłam się w rodzinę chłopaka, którego poznałam w pracy. O żadnym mochi nie było mowy, ale ani razu nie mieli do mnie pretensji nawet o to, że nie przyjeżdżam do nich w odwiedziny. A może moi rodzice, tak jak ci trzej staruszkowie, po kryjomu rozpaczali, że nie mogą potrzymać w ramionach własnego wnuka?
Nie chciałam myśleć, że rozwodzimy się, bo nie mamy dzieci. Prawdę mówiąc, nie wiedziałam, jaki był powód. Nie mieliśmy z mężem nawet tyle siły, by spróbować znaleźć taki, który dałoby się określić w kilku słowach. Nie było również prawdą, że nie chcieliśmy dzieci. Ale ani ja, ani on nie czuliśmy, że koniecznie musimy je mieć. Z uwagi na mój wiek, czy wyszłabym ponownie za mąż, czy nie, mogłabym mieć kłopot z zajściem w ciążę. Małżeństwo i rodzicielstwo wiązało się z różnymi właściwymi im problemami, smutkami i nieszczęściami. Łysy znów obrócił się w moją stronę. „Panienko” — powiedział. „Tak?” — odpowiedziałam.
„Panienko, a pani chce mieć dzieci?”, „Słucham?” — Ze zdumienia otworzyłam szeroko oczy. Poczułam suchość w gardle. „No toś dopiero zapytał!” — Czapka z daszkiem zwrócił się do łysego ochrypłym głosem. „Toż mówimy właśnie, że za takie pytania ciągle ci się obrywa! Pani jest młoda, może jeszcze przed ślubem!”, „Może dopiero studiuje?”, „Racja. Przepraszam!” — Łysy złapał się za głowę. Na czubku miał wklęśnięcie, taką dolinkę. „W takim razie pewnie pani nie ma doświadczenia we wróżeganiu?” Nie rozumiałam już wcale, o czym do mnie mówią. Milczałam. „Tak myślałem. Nic pani nie musi mówić, proszę to trzymać dla siebie”. Łysy zamachał dłonią tuż przed twarzą. „Już nie wyciągaj od pani więcej! To jej sprawa”, „Ale jeśli wybiera się pani w intencji dziecka, to czy przywiozła pani też coś partnera?”, „To znaczy?”, „Włos, może paznokieć? Albo zdjęcie?”, „Mogą być też prochy. Wszystko, co się pali”. „Z tymi początkującymi to tak jest…” — zaczął ten w czapce z daszkiem, obróciwszy się w moją stronę. Twarz miał ogorzałą, niemal czerwoną. „Dla początkujących najważniejsze jest nastawienie. Szczere i uczciwe”. Ochrypł i zamilkł nagle, jak gdyby w gardle zebrała mu się gula z flegmy. Patrzył na mnie, głośno ją odkrztuszając. Gdy kaszlał, jego źrenice to rozszerzały się, to kurczyły. Sama nie wiedząc, dlaczego to robię, zaczęłam mu przytakiwać. Starzec z czerwoną twarzą pochylał się naprzód.
Pośród pól ryżowych stał duży biały budynek. Wyglądał na szpital. Autobus wjechał na jego teren otoczony płotem. Objechaliśmy parking dookoła i zatrzymaliśmy się na podjeździe. Obaj dziadkowie wstali. Nie wyglądało na to, że gdzieś tutaj jest przystanek, a że obaj podnieśli się jednocześnie, bez żadnego sygnału czy pożegnania, uznałam, że pewnie zawsze tu wysiadają. Zastanawiałam się, jak wrócą, skoro to jest ostatni kurs dzisiejszego dnia. Drzwi autobusu otworzyły się z jękiem, jakby coś je rozrywało.
„Do widzenia, panienko! Dużo szczęścia początkującego!” — rzucił w moją stronę łysy. Ten w czapce nadal dyszał, ale zawołał: „Grunt to nastawienie!”. Obaj wykonali taki gest, jakby chcieli mnie poklepać po ramieniu. Nasze miejsca były oddalone na tyle, że nie mogliby mnie dosięgnąć, ale zauważyłam, że obaj mają opalone ręce. Skłoniłam głowę. Zeszli pomału po schodkach. Ledwo ich stopy dotknęły ziemi, a kierowca już odpalił silnik. „Gąsienice, termity, stonogi, odpływy… Daj nam znać, z czym masz problem. Pasażerów wybierających się do Ōnosamu prosimy o skorzystanie z najbliższego przystanku”. „A gdzie pani chciałaby wysiąść? Gdzie w Suginobō? Może być na przystanku przy spółdzielni rolniczej?”, „Tak”. Kierowca dodał gazu, a ja rozglądałam się na wszystkie strony. Krajobraz za oknem wydawał mi się coraz bardziej znajomy. Sklep, w którym kupowałam słodycze, gdy byłam mała, mój dentysta, szkoła podstawowa. Kilka starszych pań w słomkowych kapeluszach siedziało na skraju drogi, pogrążonych w rozmowie.
Wreszcie autobus się zatrzymał, otworzyły się drzwi. Podziękowałam kierowcy i wysiadłam. Mama czekała na mnie na przystanku. Miała na sobie robocze ubranie, które zakładała zawsze do pracy na polu, a ramiona i kark dokładnie osłoniła, żeby nie spaliło jej słońce. „Przyjechałam” — odezwałam się. Mama nic nie odpowiedziała, podążyła tylko wzrokiem za odjeżdżającym autobusem. Nie zauważyłam tego wcześniej, ale z tyłu autobusu dostrzegłam teraz sylwetkę młodej dziewczyny. „Jak się masz, mamo?”, „Jak zawsze. A ty?”, „Może być”. Mama ruszyła w stronę domu. Na końcach gałązek zaczęły się wykluwać przezroczyste pączki. Na trawach pod naszymi nogami również gdzieniegdzie pojawiły się świeże pędy. Patrzyłam, jak znikają, zadeptane pod chodakami mamy. „Jak się ma tata?”, „Tata jak zawsze”, „Teraz jest na polu?”, „Tak”, „Co teraz?”, „Cebula, groszek”. Błękitne kwiaty, fioletowe kwiaty, białe kwiaty i skrzydlata ćma, która wyglądała jak zeschnięty liść, gdy odlatywała w dal. „Posłuchaj, mamo. Rozwodzę się”. Zdecydowałam, że zrobię to teraz, ale wyznałam to jakby nigdy nic, na co mama przyklękła nagle i zerwała rosnący nisko przy ziemi pąk lepiężnika. „Naprawdę?” — zapytała. „Tak. Przepraszam. Chciałam, żebyś podpisała mój wniosek rozwodowy”. „Ja?”, „Może być też tato”. Mama sięgnęła po drugą roślinę.
Pod dom dotarłyśmy w milczeniu. Mama z dwoma lepiężnikami w kieszeniach wróciła od razu na pole. Weszłam do domu i poszłam prosto do mojego dawnego pokoju na piętrze. Na schodach było zawsze ciemno, nawet w dzień, ale sam pokój był widny. Zasłony i okno były otwarte i do środka wpadały promienie słońca. Widziałam, jak mama przecina ogród i przechodzi przez drogę na nasze pole. Na podłodze leżał już przygotowany dla mnie złożony futon. Usiadłam, opierając się o niego, i rozejrzałam się po pokoju. Wszystkie potrzebne i ulubione rzeczy pozabierałam, gdy wyprowadzałam się z domu. Zostały same graty. Nie miałam nic przeciwko, żeby je wyrzucić, i tak też przekazałam mamie, ale widać dla niej to nie było takie proste. A sama też nie rwałam się do tego, żeby poskładać cokolwiek do kartonów i wynieść. W oddali zawył pies. Przypomniałam sobie, jak ten jeden raz, gdy mąż odwiedził mnie w tym pokoju, wyciągnęliśmy moje stare albumy i oglądał je z zaciekawieniem. Otworzyłam teraz album w różowej skórzanej oprawie. Ja jako niemowlę, jako dziecko, z tornistrem. Kopię ziemniaki, jestem na biwaku, stoję, ubrana w szkolny mundurek. Na każdym zdjęciu mam to samo spojrzenie. Fotografia w zdobionym kimonie furisode, nie urządzaliśmy ceremonii ślubnej, więc ostatnie było zdjęcie z uroczystego obiadu z naszymi rodzicami. Zamknęłam album i chciałam go wstawić na półkę, gdy na podłogę spadło kilka luźnych odbitek. Podniosłam je — wszystkie zdjęcia, co do jednego, były z naszego weselnego obiadu, przedstawiały mnie i męża, i wszystkie miały czarne ślady przypalania. W pierwszej chwili pomyślałam, że ktoś obsypał je popiołem z popielniczki, ale tato już dawno temu rzucił palenie. Wsadziłam te zdjęcia do albumu i postawiłam go na półce. Z jakiegoś powodu przebiegł mnie dreszcz.
Zza okna usłyszałam głosy. „Szłyście razem, prawda? Naprawdę przyjechała?” Nie wiadomo kiedy słońce zaczęło skrywać się za horyzontem, dookoła zrobiło się ciemniej. Wyjrzałam do ogrodu, w cieniu zebrało się kilka osób. Po głosach rozpoznałam sąsiadkę i moich rodziców. Widziany po tak długiej przerwie tato wydawał mi się mniejszy, skurczony. Co mama mu o mnie powiedziała? Wstrzymałam oddech; wydało mi się, że teraz ich cienie odwracają się i patrzą na mnie. Znów zawył pies. Przeciągle. Cienie rozeszły się, każdy w swoją stronę. Mama poszła do drzwi wejściowych, tato do szopy, sąsiadka przez ogród do bramy.
•
Dziadek nie pojawił się przy kolacji. Na stole nie było dla niego nakrycia. Zapytałam dlaczego. „Źle się czuje i cały czas leży” — odparła mama i podniosła do ust ziemniaka. Były z pola rodziców. Wyślizgiwały się z miski, gdy ktoś próbował je chwycić. „Niedobrze z nim?”, „Starzeje się. Nie jest najlepiej”. Tato, pochylony nad stołem, popijał podgrzaną w mikrofalówce sake. Żadne z nich nie zaczynało rozmowy, więc sama zapytałam: „Tato, słyszałeś już od mamy?”. Skinął głową i machnął ręką, tak jakby nie chciał poruszać tego tematu. „No więc tak” — dodałam tylko cicho. Nikt nie odpowiedział. Pociemniałe od gotowania ziemniaki nie miały smaku, a zupa miso mamy wydawała mi się słodka, choć nigdy wcześniej taka nie była. W telewizji, w programie, którego nikt z nas nie oglądał, jakieś dzieci tańczyły w kółku.
„Wiecie, co to jest wróżeganie?” — zapytałam. Mama zerknęła na mnie, ale zaraz z powrotem spuściła wzrok na swoje nakrycie. „Oczywiście, że wiemy” — odparła. Tato zagulgotał, wypuszczając powietrze, i wziął porządny łyk sake. „Ale ja nie wiem!” Byłam zaskoczona. W naszym domu nigdy wcześniej nie słyszałam tej nazwy. Sądziłam więc, że rodzice też nie będą wiedzieli, o co chodzi. Mama wykrzywiła się tylko. „Jak to nie wiesz? Musisz wiedzieć” — powiedziała i odgryzła kawałek ziemniaka trzymanego pałeczkami. Sos ściekał po ich czerwonej lakowanej powierzchni. „Muszę?”, „Przecież co roku chodzimy z ojcem dla ciebie”, „Cisza!” — przykazał tato. Mama spojrzała na niego nieporuszona i zlizała sos z palca. Tato dolał sake z kartonu do dzbanuszka tokuri. Ręce mu drżały i ochlapał sobie kolana. Mama wzięła od niego tokuri i wsadziła do mikrofalówki. Tymczasem tato wytarł chusteczką ręce i osuszył kolana. „Nie mogliście doczekać się dziecka?” — zapytał. „Co?”, „Dlatego się rozwodzicie?” Odłożyłam pałeczki. Z telewizora dobiegały roześmiane głosy całej wielopokoleniowej rodziny. „Nie chcieliście?” Mama westchnęła. „To nie tak, że nie chcieliśmy”, „Nie mogliście?” — szepnął tato. Przekrzywiłam nieco głowę, jakby potwierdzając. „Ach tak” — powiedział, przykładając do kolan suchą chusteczkę. Na jego granatowym dresie pełno było białych kłaczków. Przed nim pojawiła się parująca sake. Ukłucia bólu, które czułam w podbrzuszu, nagle zniknęły. Tato nachylił się i nalał alkoholu do czarki. „Gdzie masz te dokumenty? Daj mi je tu. Potrzebujesz mojego podpisu, prawda? Podpiszę, póki nie jestem całkiem pijany”. Na jego palcach widziałam tylko masę białych kłaczków.
•
Dziadek pedałował w milczeniu. Okna nielicznych domów, które mijaliśmy, były ciemne. Nagle nogi dziadka zachybotały się i wypadły z rytmu, a ja odruchowo zacisnęłam ręce na jego ramionach. Czułam same kości. Dziadek zatrzymał się, dysząc. Wyprzedzał nas autobus. Kątem oka zobaczyłam, że ma rejestrację sąsiedniej prefektury. „W porządku?”, „Teraz ty pedałuj. Stąd prosta droga”. Wspięłam się na siodełko. Ani trochę się nie nagrzało. Dziadek usiadł na bagażniku, a sądząc po tych jego chudych ramionach, nigdy bym nie przypuszczała, że będzie taki ciężki. Ruszyliśmy powoli i chwiejnie; tak dawno nie siedziałam na rowerze. Wokół nadal było ciemno i mgliście. Usłyszałam trzaski ogniska. Pedałowałam dalej. „Jak dla mnie, to tak czy siak będzie dobrze” — powiedział dziadek. „Co?”, „Jak dla mnie, będzie dobrze, nieważne, co wybierzesz. Możesz wrócić do domu lub nie wracać, urodzić dziecko lub nie, i tak będzie dobrze, bo mnie niewiele zostało. Ale twój tato i mama to co innego”. Chciałam odpowiedzieć, ale w nozdrza uderzył mnie ciężki, dławiący dym i odebrało mi dech. „To już tutaj. Ten dom”.
Zwykły budynek z pionową chorągwią przywieszoną na bramie. Na czerwonym płótnie białymi znakami napisano: „Dziś wróżegamy”. Widziałam, że zebrał się już tłum. Ustawiliśmy się na końcu kolejki. Cały rząd opatulonych po uszy staruszków tworzył kolejkę ciągnącą się wężykiem przez cały ogród. Gdzieniegdzie pojawiała się młoda twarz dziewczyny albo bladego chłopaka. Była też kobieta w średnim wieku dźwigająca pluszowego misia. Był dziadek, który w foliowej torbie niósł masę małych kuleczek. Starsze małżeństwo z różowym albumem. Piesek, który zapewne miał swoją budę w tym ogrodzie, biegał wszystkim pod nogami, zataczał kółka i głośno ujadał. Cały aż parował. Spojrzałam na dziadka stojącego u mojego boku. Wpatrywał się w odległe góry. Za nimi pojawił się skrawek jasnego nieba. Górskie szczyty nadal były tylko cieniem. „Dziadku, czemu mnie tu przyprowadziłeś?” — wyszeptałam. „Wiara to przede wszystkim nastawienie…” — odpowiedział, wciąż patrząc w dal. „Nieważne, co myślą twoi rodzice, co przynoszą i o co tu proszą, liczy się twoje własne nastawienie. Dlaczego postanowiłaś wyjechać do miasta?”, „Jak to?”, „Czego chcesz, jak się rozwiedziesz? Tylko o to chodzi. Jeśli to znajdziesz, o nic więcej nie muszę pytać”. Dziadek przeniósł wzrok na mnie. Jego oczy w półmroku były żółtawe i zamglone. Kolejka powoli posuwała się naprzód. Z każdym krokiem kilka osób znikało w budynku. Wszystkie okna i drzwi były zasunięte, tylko biały dym wznosił się ku górze, lekko falując. Wydawało mi się, że za cienką warstwą papieru w drzwiach widzę płomień. W środku musiało być palenisko. Pies podbiegł do mnie, obwąchał moje buty, łydki i brzeg płaszcza, po czym podniósł pysk i zawył. Sama nie wiedziałam, kiedy dziadek zniknął, zostawiając mnie samą.
•
Ogień okazał się mniejszy, niż przypuszczałam. Maty tatami zostały zdjęte, na płachcie rozstawiono rusztowanie z drewienek, pośród których płonął pomarańczowy ogień. Na ścianie wisiały kalendarz i zegar. Kobiety, starsza i młodsza, ubrane w tradycyjne kappōgi i zwykłe kuchenne fartuszki, siedziały przy ognisku albo kręciły się dookoła, czasem donosząc strzępy papieru, czasem szczapy drewna. Były bardzo do siebie podobne. Jedna z nich co jakiś czas ciskała w ogień jakiś proszek. Wtedy kolor i zapach dymu się zmieniały. Kobieta w fartuchu podała mi skrawek białego papieru. Wzięłam go, ale nie miałam pojęcia, co powinnam z nim zrobić. Chyba się zorientowała, że nie wiem, bo rzuciła oschle: „Tu zostawiamy intencje”, po czym wskazała podbródkiem na starszego pana obok. Wyciągnął z reklamówki okrągłe mochi, położył na papierze i podał kobiecie. Stojąca nieopodal dziewczyna dała jej kartkę razem z fotografią. Dostrzegłam na niej roześmianą parę. Kobieta w fartuchu skłoniła się, położyła przedmioty na tacy i przekazała drugiej siedzącej przy ogniu. Ta wyglądała na zaspaną, ale umieściła na zdjęciu i ciastku kawałki jakiejś czarnej substancji, którą ugniatała w dłoniach, długą pałeczką przeniosła trochę żaru i podpaliła tę substancję. Trzasnęło cicho i rozbłysnął cieniutki jak igła płomyczek. W górę uniósł się dym o gorzkawym, ale trochę słodkim zapachu. Starzec i dziewczyna złożyli ręce i szeptali coś sami do siebie. Płomyk zniknął tak nagle, jak się pojawił, a wtedy oni odebrali swoje przypalone mochi i fotografię. Z policzkami oblanymi rumieńcem ukłonili się i odeszli. Koło mnie stała już inna para. Nawdychałam się tyle dymu, że zaczęło mi się robić słabo. Siwy mężczyzna dmuchnął w ogień jakimś proszkiem, a na papierze położył okruchy czegoś, co wyglądało jak groszek ptysiowy z brązowym cukrem. Kobieta w średnim wieku przekazała swojego misia, wskazując na jego brzuch i mówiąc: „Tutaj”. Na każdy przedmiot nakładano moksę i podpalano, a w górę wznosił się płomień i dym. Okruszki zatańczyły na tacy. Długie futro misia spłonęło i proch opadł u naszych stóp. W oczach jego właścicielki pojawiły się łzy. Następny podszedł mężczyzna, który przyniósł zmiażdżone kluczyki do samochodu. Ktoś inny na miejscu wyrwał sobie włosy z głowy i położył na papierze. Ktoś wyciągnął dłoń. Z każdego przedmiotu wydobywał się inny dym, który przez chwilę unosił się ku niebu i znikał.
„A ty?” — odezwała się poirytowana kobieta w fartuchu z naszytymi kolorowymi literkami. „A ty?” Oczy wszystkich w pomieszczeniu spoczęły na mnie. Ludzie stojący w kolejce w ogrodzie też na mnie patrzyli. Trzymałam w dłoniach biały papier i stałam jak wryta. Czarny pies, który nie wiadomo kiedy dostał się do środka, zaplątał się u moich stóp i podniósł jedną nogę, a ja poczułam na sobie strużkę jego ciepłego moczu.
°
Shinkansen — sieć superszybkich pociągów.
Takoyaki — popularny szczególnie w środkowej Japonii przysmak uliczny. Smażone kulki z ciasta podobnego do naleśnikowego z kawałkami ośmiornicy w środku, podawane z dodatkami.
Według tradycji buddyjskiej 49 dni po pogrzebie kończy się okres żałoby. Odprawia się wówczas ceremonię z udziałem bliższych i dalszych krewnych zmarłego.
Mochi — tradycyjne ciastka z ubitego na klejącą masę ryżu, podawane same lub z różnymi dodatkami. Przygotowywane zwłaszcza podczas świętowania Nowego Roku.
O-bon — kilkudniowe święto zmarłych obchodzone w połowie sierpnia. Japończycy odwiedzają wówczas groby przodków.
Do dziś powszechny jest zwyczaj, że gdy rodzina wydaje za mąż córkę jedynaczkę, może „przysposobić” sobie zięcia, który przejmie nazwisko rodowe żony, zostanie dopisany do jej aktu rodzinnego (_koseki_) i tym samym odziedziczy rodzinny biznes lub gospodarstwo. Bohaterka zrezygnowała z takiej możliwości, wchodząc do rodziny swojego męża.
Furisode — szczególnie ozdobne kimono z długimi rękawami sięgającymi ziemi. Dziewczęta zakładają furisode, gdy kończą dwadzieścia lat, na święto wejścia w dorosłość (_Seijin no Hi_), które przypada na drugi poniedziałek stycznia.
Tokuri — dzbanuszek służący do podawania sake, sosu sojowego lub octu ryżowego.
Kappōgi — rodzaj fartucha zakładanego na kimono, z charakterystycznymi szerokimi rękawami zebranymi przy nadgarstku ściągaczem.
Moksa — suszona bylica pospolita, wykorzystywana na przykład w termopunkturze. Niewielkie ilości sproszkowanych liści nakłada się na ciało i podpala.HIROKO OYAMADA – rocznik 1983, pochodzi z Hiroszimy. Za swoją pierwszą krótką powieść _Kōjō_ (_Fabryka_) otrzymała nagrodę Shinchō dla młodych pisarzy. Kolejna, zatytułowana _Ana_ (_Dół_), przyniosła jej w 2013 roku nagrodę im. Akutagawy, najbardziej prestiżowe wyróżnienie literackie w kraju. Jeden z najciekawszych współczesnych głosów w Japonii. Nowele Hiroko Oyamady ukazały się w tłumaczeniu na język angielski w amerykańskim wydawnictwie New Directions, a opowiadania publikowały czasopisma Granta i Monkey Business.
ANNA WOŁCYRZ - współzałożycielka wydawnictwa Tajfuny, redaktorka, absolwentka filologii japońskiej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza. Tłumaczy współczesną literaturę japońską. W Tajfunach ukazał się jej przekład _Gorączki złotych rybek_ Kanoko Okamoto.