Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Oleg - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 czerwca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Oleg - ebook

Miłość, krwawe walki i przygoda. Akcja powieści zaczyna się w roku 1078 na ruskim stepie. Główny bohater to ruski książę Oleg Michał. Przygody jego toczą się wokół Morza Czarnego. Od Kijowa, przez Krym, do Konstantynopola, Messambrii i Tmutrakania. Po latach powraca na swą ojcowiznę — księstwo czernichowskie. Wszystkie postacie historyczne są autentyczne. Magiczne przed chrześcijaństwo połączyłem ze słowiańską duszą jęczącą w okowach zniewolenia. Triumfuje ona jednak siłą swego charakteru.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8221-276-1
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Były czasy, kiedy Ziemia pustą zdawała się być. Dwa tygodnie konno można było jechać głównymi traktami i nie uwidzieć żywej duszy. Nie było ludzi tak wielu jak dziś. Dawne to były czasy kronikarzy było niewielu. Nikt ich nie spisał, lecz wielu opowiadało. I choć było ludzi mało to jednak zasiedlali wciąż ziemie nowe, stepy i lasy. Szczególnie zaś Słowianom Jaryło musiał być łaskawy gdyż zajęli tereny od Morza Ponckiego na południu aż po Morze Lodowe na północy. Ci później Rusami zwani byli, ale zanim to nastąpiło jedni zwali się Polanami, ci nad Dnieprem osiedli. Ci z lasów i borów ciemnych Drewlanami się zwali, a ci znad Prypeci Deregowiczami, znad Dźwiny-Połoczanie od Połoty rzeczki małej, co do Dźwiny wpada. Byli jeszcze Siewierzanie znad Desny, Semy i Suły. Wiatycze, Czudowie i inni. A ci, co na zachód poszli bardzo daleko nad Dunaj i Sawę tych zwano Serbami i Chorwatami a później Jugosłowianami, czyli południowymi Słowianami. Nad Dniestrem najliczniejsi chyba swe siedziby obrali, Grecy Scytami onych nazywali, a krainę naddniestrzańską Wielką Scytią, z powodu mnogości luda w niej żyjącej. Od nich później Sarmaci się wywiedli. Jeszcze inni na zachód północny poszli nad rzekę Morawę i stąd Morawianami się zwali i Czechami. Na północ od nich ziemie nad Wisłą i Morzem Wareskim zajęli Lachy ci początkowo na Polan, Wiślan, Mazowszan, Pomorzan, Lubuszan się dzielili. Wiele rodów było, któż je dziś wszystkie zliczy. Spokojne to były rody, klany, państewka. Dobrze na ziemiach swoich gospodarzyli, na łowy chadzali, rolę uprawiali. Język niemalże ten sam ich łączył, lecz ogromne odległości dzieliły. I wiarę swą świętą mieli. Bogów swych czcili. Żyli w wolności i dostatku, bo zaprawdę nic im nie brakło na ziemiach ich tak we wszystko zasobnych. W borach jagody grzyby i inne runo leśne zbierali, mnóstwo zwierza również w owych lasach żyło; tury, łosie, jelenie, niedźwiedzie, dziki. Bobry nad rzekami w rybę wszelką obfitymi. Ptactwa mnóstwo leśnego i stepowego mieli również. A ci, co nad Morzem Ponckim i Wareskim żyli jeszcze i morskie ryby łowili. Ziemie uprawiać się nauczyli, spichlerze w długich domach pełne były, zwierzęta hodować umieli. Kraina wielka, piękna i dzika była, ale ci osadnicy ją oswajali. Grody budowali, historię naszą słowiańską zapoczątkowali. Nie jedynymi niestety na świecie byli, sąsiadów mieli. Złych i krwiożerczych do Żmija smoka z chmur czarnych bardziej podobnych niż do ludzi. Na Lachów odwieczni ich wrogowie Sasi napadali mordowali i ziemie świętą ich ojców zagarniać chcieli. Ci zaś mężnie czoła im stawiali i choć siedziby ich pierwotnie aż pod Jutlandię dochodziły to cofnęli się ku wschodowi za punkt honoru przyjąwszy nie wpuszczać Sasów za rzekę Odrę. Serbowie i Chorwaci z Gallami ze zmiennym szczęściem wojowali. Najdzikszymi jednak byli, Połowcy którzy na północ i wschód od Morza Ponckiego na stepach mieszkali, a raczej z onych na wyprawy swe łupieżcze chodzili. Tych mnogość była nieskończona. Gdy w noc ciemną ogniska swe rozpalili, to rzekłbyś rozgwieżdżone niebo na ziemię spadło, bo blask tych ognisk o mur chiński się aż odbijał. Ciężkie mieli z nimi przeprawy nasi bracia. Najgorszymi jednak ci byli, co z lasów północnego zachodu się wyłonili. Nie byli tak liczni jak Połowcy, ani tak zajadli jak Sasi. Oni gorsi od tamtych byli, bo chłodni i korzyść swą wielce kalkulowali. Na łodziach swych Morze Wareskie od ich zresztą imienia zwane przepłynęli. Rzekami ku południu i wschodowi przez prastare bory się przedarli. A gdzie nie mogli płynąć tam swe łodzie lądem po okrąglakach przeciągnęli. Lud to był rosły w boju nieużyty. Rusami się zwali, bo istotnie wiosłować sprawnie umieli. Zaskoczyli wielce Słowian najpierw tych w Nowogrodzie, później tych znad Prypeci i Suły i na końcu tych z Kijowa. Bo o ile Połowcy rzecz była wiadoma są gdzieś na stepie szerokim tak ci nagle w środku kraju stanęli, jak z pod ziemi wyrośli. Rządzić Słowianami tymi chcieli, grabić, mordować w pęta brać. Za niewolników ich mając do Carogrodu sprzedawali. I tak jak wcześniej z zamiłowania spokojnymi Słowianie ci byli, tak teraz złość i rozpacz serca im odmieniły, a że strachu nie znali, przeto bój śmiertelny z owymi wareskimi przybłędami poczęli. A bój to straszny był, bo między ich domostwami na ich ziemi. Lata całe wojowali raz jedni drugich, raz ci owych zwyciężając, ale jako się rzekło nie byli przybysze tak liczni, ulegli w końcu mężnym Słowianom i uciekłszy na północy osiedli. Lata mijały, wrogość w sercach zmiękła od innej tej lepszej strony obydwa narody się poznały i zaprosili dzielni Słowianie wrogów swych dawnych. Przybyli, przeto z rodami swymi Ruryk, który osiadł w Nowogrodzie, Sineus na Białym Jeziorze i Truwor w Izborsku. Po dwóch latach Sineus i Truwor pomarli pozostał jedynie Ruryk i on obydwoma w jedną całość już narodami zespolonymi rządził dobrze i sprawiedliwie. A kraina ta odtąd właśnie Rusią się zowie.Rozdział I

W promieniach zachodzącego słońca widać było step daleki, lekko pofałdowany jak wzburzone morze. Gdyby tylko mógł stać się niewidzialny, zanurkowałby w ten step, ale był on przecież wielką otwartą przestrzenią gdzie zbiega takiego jak on prześladowcy złapać mogli z wielką łatwością. Nie mógł tędy uciekać, choć tędy była mu droga. Na lewo od starego traktu rozciągał się prastary las i tam musiał się skryć, tyle, że nie chciał. Las ten był tak mroczny, gęsty, niezbadany i straszny, że nawet Chazarzy, którzy tu w dawnych czasach przybywali omijali go z daleka. Był to ostatni las przed już tylko morzem stepu, które to morze, aż do tego prawdziwego na południu docierało. O Chazarach i ich wyprawach w te okolice słyszał już dawno temu od ciotki Anny w czasach, gdy był jeszcze małym chłopcem, wtedy bał się ich dla śmiechu, a ciotka udając Chazara goniła go po czernichowskim majdanie, gdy była akurat z wizytą u ojca. Później wyjechała do dalekiej Francji i więcej się nie widywali. Dowiedział się wtedy od niej, co w tych lasach się kryje, a tego bał się już prawdziwie, choć serce było w nim mężne. Kraina ta niby już chrześcijańską była, niby lud ochrzczony, ale starzy bogowie nadal władali jeszcze umysłami ludzi, a w tym lesie najgorsi z nich ponoć mieli siedziby. Ludzie nie raz opowiadali, że gdy zmrok zapadnie na samym skraju lasu pod krzakami siedzą Kauki — stare dzieci, brzydkie i złośliwe. W dzień do lubieżności ludzi namawiające, w nocy na błota, bagna i topieliska przejezdnych wyprowadzające. Do szaleństwa ponoć potrafiły też doprowadzić i na drzewie powiesić. Inne stwory, które tę właśnie puszczę szczególnie sobie upodobały to: Strzygi, Wąpierze, Rusałki i Utopce. Szczególnie zaś dużo ponoć Utopców było i to takich w pełnym rynsztunku bojowym Waregów. Dawna legenda mówiła, że tu właśnie po przegranej bitwie, aby móc odejść spokojnie do Walhalli nawzajem mieczami się pocięli i pomarli. Właściwie nie powinni być Utopcami, bo od mieczy zginęli, ale może ze względu na to, że las cały prawie podmokły i bagienny jest a owe bagna ich wchłonęły to zostali Utopcami, a może po prostu ostatnie tchnienie życia oddali tym bagnom i dlatego, któż to dziś wie. Jedynie Rusałek bał się mniej, te w dzień atakowały i choć atak ich był słodki to finał znajomości z nimi marny. Zaczepiały, bowiem nieostrożnych mężów, którzy zbyt blisko podeszli wody. Subtelniejsze były w swym procederze od Utopców. Choć mogły będąc w kilka siłą swych czarów od razu wciągnąć w kipiel i wodne odmęty, one wolały ażeby ofiara sama ze swojej woli weszła za nimi. Dlatego zawsze były piękne, nagie, śpiewały i tańczyły przecudnie. Ofiara ich zatańczona zostawała przez nie na śmierć, bądź kończyła w wodzie. Jako się jednak rzekło Rusałki nie atakowały nocą, więc tych się nie obawiał, jednak myśl o Kaukach, Utopcach i Wąpierzach mroziła mu krew w żyłach. Spojrzał raz jeszcze na step, na zachodzące słońce, obejrzał się za siebie. Pięć metrów za nim leżał i oddychał ciężko jego koń. Wytrzymały był, ale mimo to on go zajeździł podczas tej szaleńczej ucieczki. Nawet nie ma sensu próbować postawić go na nogi i tak nie wstanie, szkoda czasu. Uniósł się lekko na łokciu, aby spojrzeć w kierunku, z którego przybył i zawył głośno, nie wiedział sam, z czego bardziej z bólu czy z przerażenia. Próbując się unieść ruszył prawą nogą i wtedy ból przeszył go straszny, noga chyba złamana była, a przerażenie wzięło się stąd, że na widnokręgu powyżej konia zobaczył w oddali jeźdźców pędzących na złamanie karku. Daleko jeszcze byli, ale nie musiał zgadywać czy to jego prześladowcy. Widocznie upadłszy musiał stracić przytomność na jakiś czas. „Chwała Bogu, że obudziłem się za nim mnie dopadli” — mruknął pod nosem. Wstał jęcząc z bólu i teraz dopiero można było przyjrzeć mu się. Mąż był to zaledwie dwudziestokilkuletni, wzrostu jak na owe czasy słusznego. Twarz jego okrągłą była młodą pełną energii, oczy duże niebieskie i wesołe, zarostu na twarzy nie miał wiele, może nie lubił, a może brak jego był spowodowany młodym jeszcze wiekiem. Za to włosy blond długie na ramiona mu opadały jak lwia grzywa. Okrycia głowy żadnego nie miał. Tors blachami pancernymi miał osłonięty. Ramiona i uda zbrojnikami były obłożone. Na nogach długie zaś buty z miękkiej skóry sięgające aż poza kolana modą połowiecką. Za pasem u prawego boku bogato rzeźbiona buława kamieniami drogocennymi wysadzana o kształcie gruszkowatym z głowicą osadzoną na krótkim trzonie. Młodość i powaga biły jednocześnie od niego. Znacznym być musiał kimś, choć w tej chwili w kłopotach. Sycząc z bólu podszedł do konia odpiął łuk i kołczan pełen strzał cedrowych oraz swój długi prosty miecz o bogato zdobionej rękojeści. Miecz ten jak i buława były dla niego jak relikwie. To one określały jego jestestwo. Buławę miał po ojcu Światosławie, a miecz po dziadzie Jarosławie zwanym Mądrym. Tak mężem owym był Oleg Michał prawowity po ojcu kniaź czernichowski i po dziadzie książę Rusi Kijowskiej. Odwrócił się raz jeszcze spojrzał na bliskie już zupełnie postacie swych prześladowców. Cofnął i wszedł w las..Rozdział II

Z początku las nie był taki gęsty. Drzewa, które go otoczyły wydawały się sięgać samego nieba. Same sosny i brzozy, czyli raczej lubiące piaszczyste i suche podłoże. Mimo bolącej nogi i podpierania się mieczem poruszał się dość szybko. Wszystko zmieniło się jednak nie za długo. Poczuł nagle, że stopy zapadają mu się w czymś miękkim, a między wysokimi drzewami coraz częściej zaczęły występować gęste knieje i rozłożyste paprocie. Po jakimś czasie zaczął gdzieniegdzie zapadać się w błoto po pas, a gdy udało mu się znaleźć skrawek suchego terenu to porastała go taka gęstwina, że musiał iść na kolanach, co ze złamaną nogą nie było łatwe. Na szczęście na ciemnym już zupełnie niebie pojawił się księżyc i oświecił nieco swym blaskiem drogę, jeśli drogą można było tą knieje zwać. W pewnym momencie ku zupełnemu swemu zaskoczeniu dotarł na dość duży, suchy kawałek lasu, widocznie wyżej położonego, gdyż gęstwina, paprocie i błoto ustąpiły znów miejsca wysokim drzewom i twardemu podłożu. Nigdy nie myślał o tym jak wspaniałą rzeczą jest mieć twardy grunt pod nogami — dosłownie i w przenośni. Złość i gniew niewypowiedziany targał nim, gdy myślał o wydarzeniach ostatnich tygodni. On potomek Ruryka, on kniaź i władyka, jeszcze dwie niedziele temu stał na czele tysięcy zbrojnych. Rozkazów jego słuchali Jasowie, Kasogowie i Połowcy. Mieli go za wodza niezwyciężonego, a on ich wygubił i przegrał bitwę, ledwo sam uchodzi z życiem przez te błota. Jak jednak każdy człowiek w dobie swych niepowodzeń szuka usprawiedliwienia dla siebie tak i on znalazł ich kilka. Skąd miał wiedzieć, że zostanie zdradzony. Jak miał przewidzieć, że o ruchach, które powziął, że o kierunku marszu jego oddziałów przeciwnik wuj Wsiewołod został poinformowany. Skąd w końcu miał wiedzieć, że przez to wszystko szedł w zasadzkę, którą dla niego przygotowano jak baran na rzeź, a wraz z nim jego armia. Gdy już w tę zasadzkę wpadł próbował pozbierać w mgnieniu oka rozbite oddziały, ale czy brakło mu jeszcze doświadczenia wojennego, czy popędliwość młodzieńczego wieku wzięła górę nad roztropnością i przez to mu się nie powiodło doprowadzić do kontrataku tego nie wiedział w tej chwili. Będzie zresztą jeszcze czas na to, aby analizować tę klęskę. Największym pocieszeniem dla niego była śmierć Izjasława podczas tej bitwy, początkowo wroga Wsiewołoda, bo przecież razem rywalizowali o tron w Kijowie, który ostatecznie wywalczył Izjasław przy pomocy króla Polski Bolesława Śmiałego. Później jednak obydwaj wrogowie zjednoczyli swe siły przeciw niemu. Ostatecznie wygubił wojsko, stracił swą sławę i musiał umykać przed sługami swego wuja, który bezprawnie po śmierci jego ojca Światosława zasiadł na wielkoksiążęcym tronie kijowskim, a co za tym idzie zaanektował dla siebie również jego rodzinne księstwo czernihowskie, które podarował swemu synowi Włodzimierzowi. Tymczasem uciekał już tak od kilkunastu dni, wielkim łukiem ominął Kijów, unikał głównych dróg i otwartych przestrzeni. Gnał na południe, czemu akurat tam, sam nie wiedział, ale coś mu podpowiadało, że tam znajdzie schronienie. „Och gdyby mnie dopadli to nic by ze mnie nie zostało” — myślał. Przez ostatnie dni wciąż widział ich za sobą na horyzoncie. Nie spał i nie jadł od dwóch dni, tylko popędzał i popędzał konia, nic dziwnego, że ten w końcu odmówił mu posłuszeństwa. Nie mógł przecież zakrzyknąć na nich „Hej poczekajcie z pościgiem czas jakiś, tylko coś upoluję, zjem i prześpię się, a potem znów mnie gońcie „Wiedział, że Wsiewołod wysłał za nim najgorszych siepaczy. Nie spoczną dopóty dopóki go nie dopadną. Nagle rozmyślanie przerwało mu pohukiwanie sowy. Spostrzegł, że siedzi pod wielkim rozłożystym dębem o dziwnie powykrzywianych konarach. Nawet nie pamiętał, kiedy usiadł. Rozejrzał się dookoła, dąb ów umiejscowiony był na północnym szczycie polany, więc widział ją całą przy blasku księżyca. Miała jakieś trzysta metrów długości i dwieście metrów szerokości, od jej południowej strony z pomiędzy małych iglaków wypływała mała rzeczka na dwa, trzy metry szeroka, która zaraz po ukazaniu się między drzewkami skręcała w prawo i płynęła dość wartko prawym skrajem polany szepcząc po cichu w sobie tylko znanym języku. Za rzeczką było jeszcze metr może dwa twardego gruntu, który trochę wznosił się do góry, by zaraz potem spaść w dół i stać się miękką breją. Na przemian było mu gorąco i zimno, zdawał sobie sprawę z tego, że ma gorączkę od złamanej nogi, głodu, niewyspania, zmęczenia i nadmiernego wysiłku. Dokuśtykał do rzeczki, pochylił się w miejscu gdzie czyniła lekkie zakole, nurt tutaj w związku z tym nie był tak silny. Napił się obficie, a później przyjrzał swej twarzy w lustrze wody. W kilku miejscach rozcięta ostrymi liśćmi, w kilku poobijana gałęziami. Krew i błoto czyniły ją podobną bardziej do mordy jakiegoś stwora niż do ludzkiej twarzy. Nagle usłyszał przeciągły świst i coś przeleciało zaledwie o kilka centymetrów od jego lewego ucha, zaraz potem znów. Stała się rzecz, której się już nie spodziewał. Odwrócił się i spostrzegł dwie postacie, z łukami w rękach, właśnie nakładali nowe strzały, pierzastych wysłanników śmierci. Skoczył w nurt rzeczki, zrobił zaledwie dwa kroki w wodzie i potknął się o kamień na jej dnie, następnie zwalił się z pluskiem na przeciwległym brzegu na owej lekko pochylonej skarpie. Przeczołgał się przez nią i runął w błoto bagna. Zachował jednak na tyle przytomności umysłu, że padając zdołał się odwrócić tak, aby wpaść w bagno plecami, a ręką zdążył urwać trzcinę. W ostatniej chwili przed uderzeniem plecami w czarną maź wsadził ją w usta a potem nastała ciemność. Leżał na plecach cały przykryty lepką breją przy samym brzegu skarpy tyle tylko, że z jej drugiej strony. Między zębami ściskał trzcinę jej drugi koniec wystawał ponad powierzchnię błota. Był niewidzialny i mógł oddychać, nie wiedział tylko ilu wrogów dotarło za nim aż tutaj, widział tylko dwóch, ale mogło być ich przecież więcej, z kilkunastoma na pewno nie dałby sobie rady. Po chwili usłyszał przytłumioną rozmowę

— Ojcze Mironie zniknął

— Nie możliwe musi tu gdzieś być. Hryszko rozejrzyj się dobrze.

— Ciemno, nic nie widać.

— Oj Hryszko młody jesteś, a nic nie widzisz ja stary, a więcej zobaczę niż ty jeno się wdrapię na tą skarpę.

— Chodźcie, chodźcie ojcze Mironie. Nie wiem, czemu dałem się wam namówić na ten pościg za tym hultajem, kiedy nawet wszyscy rycerze odpuścili sobie zaraz przed wejściem do tego piekielnego lasu.

— Wiesz, wiesz, Hryszko dla nagrody, którą obiecał Wsiewołod.

— Dla nagrody to wy przez te błota leziecie. Ja tu dla sławy jestem. Nie, każdy będzie mógł się pochwalić, że zgładził Olega Michała.

Ach tak nie najlepiej to świadczyło o ludziach Wsiewołoda. Ci dwaj zapewne musieli być przybłędami, jakich pełno zawsze kręciło się za różnymi armiami podczas wielu różnych wypraw. Tacy przede wszystkim szukali łupów obfitych, nie służyli nikomu no chyba, że mamonie. Najlepszą wiadomością było jednak to, że oni są ostatnimi z pościgu. Młodzian zapewne niedoświadczony, ale żądny sławy. Stary dla nagrody, ten musi być mądrzejszy choćby z racji wieku, a nuż się domyśli, że skoro nie uciekłem to jestem tuż, tuż. Poczekam jeszcze chwile niech się wdrapie, tylko skąd będę to wiedział — myślał.

I wtedy usłyszał:

— Hrrr, hrrr, tfu, tfu — charczał i pluł Miron. A na koniec rzekł — No jestem.

Zerwał się nagle. Zawył z bólu i zaklął siarczyście, bo noga dała o sobie znać ze zdwojoną siłą. Wyglądał jak potwór z bagien, cały pokryty błotem i ociekający nim. Wprawił w osłupienie swych prześladowców. Szybkim sztychem miecza pchnął jednego z nich w trzewia, aż poczuł jak miecz otarł się o kręgosłup, a końcówka jego wyszła plecami na drugą stronę. Po czym wyszarpnął go z powrotem, uniósł w górę i z całej siły uderzył na drugiego z nich. Ostrze spadło na szyję nieszczęśnika. Cios był tak potężny, że z miejsca odwalił głowę, która wpadła w błoto, a z szyi trysnęła krew. Ciało zwaliło się z pluskiem i obaj leżeli już martwi obok siebie. Jeden za sławę, drugi za nagrodę. W pierwszej chwili chciał im się przyjrzeć, sprawdzić czy mają przy sobie coś, co by powiedziało, kim są, ale doszedł do wniosku, że nie jest tego ciekawy. Najważniejsze już wiedział. Nikt go więcej nie ściga, ci byli ostatni.” To dobrze, tylko, co dalej” — myślał.

Obmył twarz i ręce w strumieniu, znów napił się chciwie i wrócił pod dąb. Usiadł jak wcześniej, oparł się plecami o drzewo i zaczął myśleć nad swoją sytuacją. Im bardziej próbował skupić myśli tym bardziej zamykały mu się oczy. Był zmęczony, śmiertelnie zmęczony, głodny i miał złamaną nogę, od której ból rozlewał się już po całym ciele. Trawiła go gorączka. Może i mógłby mimo to wszystko skupić się i myśleć nad tym, co trzeba mu dalej czynić, gdyby nie dziwne zjawisko, które zaobserwował w miejscu tuż powyżej i na prawo od iglaków skąd wypływała rzeczka. Otóż zaobserwował tam mnóstwo migoczących światełek, jedne były żółte inne niebieskie, niektóre większe, niektóre mniejsze. Z początku bardzo podobało mu się to, co widział. Uniósł wysoko głowę, aby lepiej podziwiać to cudo, gdy nagle znowu stanęła mu przed oczami ciotka Anna i jej opowieści o tym lesie. Przypomniał sobie, co oznaczają te migoczące światełka. Otóż były to Ogniki, zwane również Świeczkami bądź Świetlikami, były to małe demony występujące na bagnach. Mamiły ludzi i gubiły im drogę. Charakteryzowały się wielką złośliwością, ale czasami, gdy miały dobry humor mogły pomóc w jej odnalezieniu. Jemu na szczęście było już to obojętne, bo na razie nie zamierzał się spod tego dębu ruszać. Poczuł nagle jak bardzo ciężkie ma powieki, zaczął nawet ziewać głośno. Przyglądałby się może spokojnie temu roztańczonemu w powietrzu przedstawieniu nadal, gdyby nie to, że przypomniał sobie również, iż Ogniki owe zawsze ponoć poprzedzały pojawienie się groźniejszego demona. Zaniepokoił się tym przez chwile, ziewnął, głowa opadła mu na pierś, przymknął na chwile oczy, otworzył je. Spodziewał się zobaczyć Biesa lub Bagiennika, ale nie zobaczył, a może to Licho — demon lasu miesza mu w głowie, znów ziewnął, znów głowa opadła mu na pierś, znów przymknął oczy. Zobaczył Waregów, całą grupę z mieczami w prawicach. Tarcze szerokimi skórzanymi pasami mieli przytroczone do pleców. Wszyscy w hełmach, niektórzy mieli krótkie dzidy. Twarze ich powykrzywiane były bólem, ale oczy ich ukazywały szczęście i wesołość, bo przecież jak wojownicy odeszli do Walhalli. Tylko ten dziwny dźwięk nie dawał mu spokoju. Brzmiał tak jakby, ktoś chrapał we śnie.Rozdział III

Otworzył oczy. Zobaczył słomiany sufit ułożony na poprzecznych belkach. Belki zaś wsparte były na potężnym dębowym słupie. Zamknął oczy. Tak już wiedział, co się dzieje — śpi. Śpi i ma jakiś sen, a teraz powoli wraca mu świadomość. Przez zamknięte powieki przebija światło, zaraz je znów otworzy i zobaczy leśną polanę. Otworzył. Znów słomiany sufit i belki. Rozejrzał się dokładniej. Była to niewielka izba, okno i uchylone drzwi były na wprost niego, pod ścianą z prawej strony stół i ława, na stole stał gliniany dzban, cynowy kubek i drewniana misa. Poza owczymi skórami, na których leżał nie było już tu nic, żadnych ozdób, sprzętów ani broni na ścianach jak to było w zwyczaju ją wieszać. No właśnie, broń, był bez broni. Ktokolwiek go tu umieścił odebrał mu jego miecz i buławę. Nie wiedział gdzie jest i dlaczego tu jest. Doszedł do wniosku, że jednak tam w lesie musiało być ich więcej, pojmali go, gdy zasnął i przywieźli do tego miejsca, ale dlaczego nic nie pamięta jak to zrobili nie zbudziwszy go. Dlaczego jest rozebrany, oprócz przepaski na biodrach nie ma na sobie nic i o dziwo noga jest usztywniona cienkimi deseczkami owiniętymi białym czystym płótnem z, pod którego gdzieniegdzie wystaje jakaś zielona papka najprawdopodobniej zmielone liście. Czyli ktoś zadał sobie trud ażeby go opatrzyć, do tego był czysty, umyty ani śladu błota. Nic nie rozumiał, postanowił podejść do drzwi. Po ich drugiej stronie na pewno stoi straż, kimkolwiek są i gdziekolwiek jest przecież nie trzymają go bez straży. Podejdzie tam — myślał, zaskoczy ich, odbierze broń, zabije i ucieknie, może będzie miał szczęście, może po drugiej stronie drzwi jest tylko jeden strażnik, może uda mu się dopaść konia i pognać przed siebie gdzieś w dal. Wiedział, że tych może jest za dużo, do tego ciągle zapominał o tym, że w pełni sprawną ma tylko jedną nogę, ta złamana chyba na dodatek spuchła. Z trudnością zrobił te kilka kroków w stronę drzwi nie mając miecza nie mógł się nim podpierać jak wczoraj wieczorem. Będąc zaledwie na wyciągnięcie ręki od drzwi usłyszał na zewnątrz kroki. Porwał, czym prędzej ze stołu gliniany dzban z tą myślą, że pierwszego, który wejdzie zdzieli nim przez łeb i odbierze mu broń. Tanio skóry nie sprzeda a później będzie, co Bóg da. Na szczęście drzwi otwierały się do środka, więc ktokolwiek wejdzie nie zobaczy go od razu, gdyż będzie za nimi skryty. Inna sprawa, że zobaczy puste posłanie, ale wtedy pomyśli zapewne, że jeniec już uciekł i cofnie się, aby wszcząć alarm. Przycupnąwszy przy ścianie za drzwiami czekał w ciszy starając się nawet oddychać bezszelestnie. Kroki było słychać naprawdę już blisko a zaraz potem drzwi otworzyły się wreszcie. Uniósł, więc prawą rękę z dzbanem w górę, aby zadać cios a lewą rękę wyciągnął do gardła przeciwnika, którego jeszcze nie widział, ale, który był tuż, tuż. Przeciwnik ów zrobił jeszcze krok do przodu, drzwi uchyliły się bardziej, czyli w tym momencie stał już w izbie po ich drugiej stronie, zaraz potem przymknęły z powrotem i osoba, która weszła odwróciła się do niego twarzą. Była to młoda dziewczyna.

Spojrzał w jej twarz i nie zobaczył w niej nawet cienia strachu, wręcz przeciwnie to, co zobaczył było raczej rozbawieniem i wesołością. Z początku nie zorientował się, dlaczego bo uważnie się jej przyglądał. Oczy miała niebieskie z długimi rzęsami i równe niczym węglem namalowane brwi. Zaraz nad brwiami zwisała równo przycięta blond grzywka, reszta zaś włosów zaczesanych do tyłu spadała na plecy w postaci dwóch warkoczy. Nos miała nieduży troszkę zadarty, kości policzkowe wystawały leciutko, usta pełne jakby do całowania stworzone, cera trochę śniada lub opalona. W ogóle twarz ta była idealnie symetryczna i piękna. Nie była ubrana w sukmanę jak wieśniaczka, ale i nie w suknię jak dworska dama. Miała na sobie krótką białą bluzę z haftowanymi czerwonymi obszyciami wokół nadgarstków i zawiązane skórzanym rzemykiem rozcięcie między piersiami. A czy ta bluza była na nią za mała, czy owe zawiązanie zbyt silne, tego nie wiedział, ale uwagę jego od razu przykuły dwie krągłe półkule uwięzione pod spodem. Bluza ta wkasana była w czarne skórzane spodnie opinające jej nogi i biodra, a na stopach miała lekkie również skórzane mokasyny. Gdy wzrok jego podniósł się znowu do jej twarzy, zamiast wesołości i rozbawienia zobaczył już chyba tylko kpinę i wtedy dopiero dostrzegł komiczność sytuacji. Oto stoi przed nią niemal nagi na jednej nodze, bo drugą ma podkurczoną, ręce wyciągnięte do przodu, w jednej gliniany dzban, druga zaciśnięta w pięść. Jak jakiś żuraw na polu jesienią szykujący się do odlotu na najbliższe kilka miesięcy. Wyrazu swej twarzy nie widział, ale mógł ją sobie wyobrazić. Malowała się na niej chęć zabicia wchodzącego, ból pochodzący od nogi, zaskoczenie i co tu dużo mówić podziw nad jej urodą. Tak, więc wszystko razem rzeczywiście mogło ją rozbawić i żeby nie jego obecne położenie i niepewność, co do miejsca, w którym przebywa może i sam by się roześmiał, ale zamiast tego szorstkim głosem spytał opuszczając ręce:

— W czyjej jestem mocy?

— W mojej — odpowiedziała uśmiechając się jeszcze szerzej.

W tej chwili pomyślał, że najchętniej znów by je wyciągnął do jej szyi, ale opanował się wiedział już, bowiem, że groźbą nic tu nie zdziała, a i fantazja tej dziewki spodobała mu się, więc zaczął po chwili już grzeczniej, choć nie bez pewnej podejrzliwości.

— Wybacz ton głosu mego, oszołomiony i zdziwiony jestem tym, co mnie spotyka. Jestem Oleg Michał, wczoraj w nocy zasnąłem na leśnej polanie, a dziś budzę się tu to znaczy nie wiem gdzie i nie wiem, kim ty jesteś.

Spojrzała mu prosto w oczy i już poważniej odrzekła:

— Mam na imię Hapka, a na polanie zasnąłeś nie wczoraj w nocy, a przedwczoraj w nocy.

Znaczyło to, że spał dwa dni.

— Możesz mi powiedzieć gdzie jestem i jak się tu znalazłem — zagadnął jeszcze raz.

— Zacznę od tego jak się tu znalazłeś. Otóż byłeś obserwowany od samego początku, jak tylko wszedłeś do lasu. Gdy usnąłeś dwóch ludzi podeszło do ciebie i zatkali ci nos i usta szmatą nasączoną wywarem, który ja przyrządzam. Dzięki temu nie obudziłeś się, a potem to po prostu cię przynieśli.

— Nie wiem, co to za wywar, ale mocne musi być jakieś świństwo — odpowiedział myśląc, że jest może jakąś wiedźmą, choć na taką nie wyglądała.

Dziewczyna uśmiechnęła się i zamilkła na chwilę. Co on wykorzystał ponawiając pytanie:

— A gdzie jestem i czyim więźniem jestem.

— Nie jesteś więźniem. Jesteś gościem, choć prawdą jest, że w nietypowy sposób zaproszonym.

Możesz mi wierzyć, że sam zginąłbyś w tym lesie, najprawdopodobniej utopiłbyś się w bagnie lub zginął z głodu.

— Hej, hej dziewko, miałem miecz, łuk i strzały. Umiem polować, a drogę jakoś bym odnalazł.

Wszedłem to i bym wyszedł — odparł urażony jej pewnością siebie, po za tym słowa jej godziły w jego męską dumę.

Spojrzała na niego z politowaniem i odrzekła:

— Któregoś dnia pokażę ci las, sam ocenisz.

„Jakbym lasu nie widział” — pomyślał sobie, a głośno już spytał:

— Więc czyim jestem więź… gościem chciałem rzec.

— Mojego ojca. Kapłana Daniły — odparła

— Kapłana — roześmiał się szczerze — i kapłan ma córkę, co ty bredzisz dziewczyno — nie umiał ukryć swej irytacji.

— Tak mój ojciec jest najpotężniejszym kapłanem Peruna na całej Rusi. I zamiast pokrzykiwać na mnie mógłbyś podziękować. Żegnam cię.

I wyszła trzaskając drzwiami.

„Jakiego Peruna ona znowu bredziła, albo mam gorączkę i zwidy tak jak w lesie, może nadal jednak śpię, a ona nie jest rzeczywista” — myślał. Był chrześcijaninem w jego Czernihowie było arcybiskupstwo podporządkowane metropolicie w Kijowie, a Kijów był podporządkowany patriarsze Konstantynopola. Pamiętał opowieści ojca o dzielnym kniaziu Askoldzie i pierwszym chrzcie. O cerkwi św. Mykoły w Kijowie, która stoi na jego grobie. O swoim imienniku Olegu, który zwalczał chrześcijaństwo. O Igorze synu Ruryka, któremu było obojętne, w co kto wierzy i o kniaziu Włodzimierzu, który w podzięce za zwycięstwo nad swoimi wrogami zbudował na miejscu starej świątyni Peruna nową, a nawet ją powiększył i umiejscowił w niej cały panteon bogów. Oprócz Peruna byli w nim wszyscy najważniejsi bogowie Słowian:, Dażboh, Chors, Stryboh, Simargł, i Mokosz. Włodzimierz pojechał pewnego dnia na wyprawę ku Chersonezowi, który zdobył, ale i w którym się nawrócił, chrzest święty przyjął i ożenił się z córką cesarza. Po powrocie na Ruś zniszczył ową świątynie a wraz z nią wszystkie inne, które do starych bogów należały. Stał się od tej pory władcą nad wyraz cnotliwym i pobożnym, kochającym ład i sprawiedliwość. Słowem odmienił się zupełnie. Oleg nie lubił popadać w takie skrajności, a już na pewno nie w sprawach wiary. Oczywiste dla niego było, że wyznawał Chrystusa, ale myślał o sobie, jako o człowieku tolerancyjnym. Miał przecież pobratymców, wśród Połowców, część z nich była chrześcijanami, część wierzyła w Allacha, a najwięcej było takich, którzy nie wierzyli w nic. Spotykał w swym życiu również ludzi nadal wierzących w starych bogów i wcale mu to nie przeszkadzało. Ostatecznie był zdania, że niech każdy wierzy, w co chce jego sprawa. I tu okazywało się, iż poglądami na temat wiary zbliżony jest do Igora Rurykowicza.

„No, ale dość rozważań o tym” — pomyślał i usiadł na ławie. Czuł, że osłabiony jest jeszcze. Postawił na stole dzban, który nadal trzymał w ręku i spojrzał na pustą drewnianą misę. Spał, więc dwa dni. Dwa dni wcześniej podczas pościgu również nie jadł. Wychodziło na to, że nie jadł cztery dni nie licząc orzechów, które miał w sakwie przytroczonej do siodła. Potężne burczenie w brzuchu, było, więc w zupełności zrozumiałe. Postanowił wstać i wyjść z izby w poszukiwaniu jakiegoś pożywienia, gdy nagle drzwi otworzyły się z łoskotem i do środka wszedł jakiś drobny człowieczek ubrany w giezło i gacie o twarzy tak zarośniętej, że tylko małe bystre strzelające krótkie spojrzenia oczka było z pod tej gęstwiny włosów widać. Nie jego zarost był najważniejszy w całej jego postaci, najważniejsza była taca, którą niósł przed sobą. Postawił ją na stole, skłonił się nisko i powiedział:

— Proszę panie.

Rzucił sakwę, którą miał na ramieniu w kierunku posłania i wyszedł. To, co Oleg zobaczył na owej tacy spowodowało, że w brzuchu zaburczało mu jeszcze raz, ale to już był ostatni raz, bo po chwili jego ręce rwały już kawały mięsa i kołacze, a nóż odkrajał grube plastry szynki. Gdy nasycił się w końcu to zapił wszystko obficie piwem przedniej, jakości, po czym obtarł usta ręką i teraz w końcu mógł wyjść z izby. Tyle tylko, że przecież nadal był niemal nagi. Spojrzał na sakwę, podszedł do niej, podniósł i mruknął „czyżby”. Powoli rozwiązał rzemień, wsadził rękę do środka i wyciągnął to, o czym myślał, że tam jest. Było to ubranie, co prawda absolutnie niepasujące do niego, bo w środku znalazł tylko sukmanę i zrobione z łyka łapcie. Nic po za tym. Zaklął pod nosem myśląc, że będzie wyglądał jak głupawy wieśniak, ale cóż mu pozostało. Obiecał sobie, że jak tylko spotka znów Hapkę będzie dla niej naprawdę miły i to nie tylko dla tego, że znów coś będzie od niej potrzebował to znaczy swoje ubranie, które z niego musieli zdjąć, a które na pewno musi gdzieś tu być. Czuł, że to ona stoi za tym wszystkim i że naprawdę musi jej szczerze podziękować. Wyliczał w głowie ubierając się: za leczenie, za jadło, za ubranie i kto wie może również za uratowanie życia. Gdy skończył, a nie zajęło mu to dużo czasu pchnął mocno ciężkie drzwi i wyszedł na zewnątrz. To, co zobaczył przerosło najśmielsze jego oczekiwania. Już wiedział skąd tyle pewności siebie miała ta dziewczyna.Rozdział IV

Znalazł się na majdanie, wielkim okrągłym placu. Niby nic niezwykłego, ale właśnie ogrom tego miejsca go przytłoczył. Zaraz potem zdziwiły go tłumy ludzi, wszyscy byli czymś zajęci, coś robili, nad czymś pracowali, bądź gdzieś szli lub coś nieśli. Zarówno kobiety jak i mężczyźni ubrani byli tak samo, tak jak on w sukmany i łapcie z łyka. Wszyscy na piersiach nosili żelazny kolovrat symbol Dażboga nawet dzieci, które wytykały go palcami, a mała ich grupka śmiejąc się i pokrzykując zaczęła podążać za nim. Ruszył przed siebie bacznie obserwując wszystko. Na poziomie gruntu wokół po okręgu ciągnęły się zabudowania szeregowo jedno obok drugiego, a nad nimi górował potężny wał obronny, na którego szczycie widać było z dołu częstokół. Po drzwiach i niewielkich płotach tworzących ogródki sięgających zaledwie do pasa poznać można było, że niektóre z owych pomieszczeń są jednoizbowe, a inne dwuizbowe. Ogródki owe zdradzały również czy były domami, czy też mieściły się w nich warsztaty. Na ogródkach przydomowych spostrzec można było swojego rodzaju nieład, niby było na nich czysto, ale różnego rodzaju sprzęty codziennego użytku stały pod płotami lub leżały gdzieś w kącie pozostawione przez swych właścicieli jakby przed chwilą. Inaczej miała się sprawa na ogródkach przyległych do warsztatów, tu wszystko było poukładane i uporządkowane. Od razu mógł poznać, co jest wytwarzane w danym miejscu. Minął płot obwieszony glinianymi garnkami, które były pięknie uformowane i wygładzone. Za pomocą rylców zapewne wyrzeźbiono w nich najróżniejsze ornamenty, często białą masą wypełnione. Za garncarzami kamieniarze byli usytuowani, ci akurat duże kamienie z wozu zdejmowali ciekawie mu się przyglądając, gdy przechodził. Następny warsztat wyglądał na największy, zajmował aż siedem ogródków z siedmioma podwójnymi izbami. Tu ulokowani byli cieśle, kornicy i kołodzieje, czyli słowem wszyscy ci, którzy w drewnie dłubali. Wozy i łodzie z większych rzeczy wyrabiali, a z mniejszych: motyki, radła, drabiny, łoża, uchwyty do różnych narzędzi, wiosła stoły i ławy. Następny warsztat był tkacki, równy długością izb i ogródków poprzedniemu, ale wysunięty dużo bardziej w stronę środka majdanu. Bo tu nie dość, że kobiety przędły wełnę i len to tkały również materiały, a później szyły z nich ubrania.

Tu też była farbiarnia gdzie materiały ich i odzież stawały się kolorowe za pomocą barwników takich jak wywary z kory brzozy i dębu czy owoców czarnego bzu lub jagód i malin. Na końcu owego żmudnego procesu rozwieszały swe gotowe wyroby na długich sznurach do wysuszenia przez słońce. Dlatego zajmowały tak dużo przestrzeni ku środkowi majdanu, aby jak najdłużej mieć do niego dostęp. Kolejne pomieszczenie zajmował kowal. Na ogródku jego wielkie bale drzewa leżały, prawdopodobnie do ciągłego utrzymania ognia, który przez otwarte drzwi aż stąd było widać. Gorąco i duszno tam u niego musiało być, bo z daleka wydawał się cały mokry od potu, wielki łysy chłop z długą czarną brodą i ogromnymi mięśniami, właśnie wykuwał jakiś miecz. Zaraz za kowalem były już tylko domy w liczbie około dwudziestu, myślał, że to już wszystkie warsztaty, które się tu znajdują, ale skoro przeszedł już połowę okręgu tworzącego majdan to postanowił iść dalej mimo tego, że ciągle utykał i syczał z bólu, co jakiś czas. Gdy skończyły się pomieszczenia mieszkalne oczom jego ukazała się zbrojownia, ta zajmowała cztery podwójne izby. Co było w nich tego nie widział, ale widział jak kilku wyrostków niespełna czternastoletnich na jednym połączonym w całość ogródku pod okiem widać było doświadczonego wojownika czyścili miecze, ostrzyli noże, naprawiali kolczugi i smarowali pszczelim woskiem cięciwy łuków? Czego tu nie było, aż oczy mu się śmiały do takich skarbów? Oparte o płot stały nadziaki, nahajki, dzidy lackie długie i krótkie połowieckie. Całe mnóstwo kałkanów wschodnich od wierzchu wyściełanych aksamitem, a od środka wykończonych baranią skórą z imakami i pasami do przytroczenia. To jak pracowali młodzicy przy całym owym uzbrojeniu wprawiło go w zachwyt i podziw dla nich i ich nauczyciela. Znał się przecież na tej pracy, a jednak potrafili mu zaimponować. Idąc dalej znów minął kilka domów mieszkalnych, po nich zaś natknął się jeszcze na piekarnię i rzeźnie, co zdumiało go wielce, bo nie mógł sam w sobie rozwiązać zagadki skąd niby mieszkańcy tego grodu mieliby brać mąkę i zwierzęta hodowlane. Przeszedł już prawie cały gród po okręgu i nie widział tu żadnych zwierząt, a sam gród, mimo iż był potężny był tylko grodem nie miał i nie mógł mieć przecież pól w swym wnętrzu. Chyba, że z grodu tego zarządzał jakiś możnowładca ziemiami okolicznymi i wierny lud po dobroci lub siłą dostarczał bydła i ziarna, ale przecież wokół były tylko bagna i kim mógł być ten możnowładca „gdzie ja do cholery jestem” — zaklął i znów pożałował ostrych słów, które wypowiedział do Hapki. Tak naprawdę to on sam nie dał jej nic wyjaśnić i sam sobie jest winien. Musi ją spotkać i raz jeszcze spróbować się czegoś dowiedzieć. Dręczyło go, bowiem niezmiernie teraz, gdy obszedł wszystko wokół i widział to, co widział pytanie, kim on jest ów możnowładca, książę czy jak go tam zwać, ale kim by nie był zapewne nie ma względem niego złych zamiarów, ba nawet musi go darzyć pewnego rodzaju zaufaniem skoro może tak sobie spacerować i wszystko oglądać. I tu pomyślał „a może nigdy już według niego mam nie opuścić tego miejsca „.Nie, tak nie mogło się wszystko skończyć nie teraz i nie tu. Kochał grody, lasy rzeki, stepy. Kochał Morze Ruskie, uwielbiał przygody i podróże. Jedno wiedział na pewno, któregoś dnia odbije swój Czernihów jeszcze nie wiedział jak i kiedy, ale był pewny, że to nastąpi i żaden zapyziały właściciel zapyziałego grodu w środku lasu mu w tym nie przeszkodzi.

Obszedłszy wszystko dookoła postanowił skierować się ku centrum majdanu, tam, bowiem zobaczył duże skupisko drzew. Był to jakby las wewnątrz grodu, a po za tym dochodził z niego dziwny dźwięk, który coś mu przypominał, tylko nie wiedział, co. Z każdym krokiem dźwięk ów stawał się silniejszy. Gdy zagłębił się dość daleko w ten niewielki, ale jednak las spostrzegł rzeczkę tak wąska, że gdyby nie jego chora noga bez wysiłku mógłby ją przeskoczyć. Widział ją już oczywiście wcześniej, bo wpływała ona do grodu z jednej strony, a wypływała z drugiej. Oczywiście miejsca, w których forsowała wały były odpowiednio zabezpieczone potężnymi kratownicami, tak gęstymi, że nawet dziecko by się nie prześliznęło, ale to, co go zastanowiło wtedy i teraz też to było to, że rzeczka ta miała uregulowane koryto. Po obu jej brzegach równiutko jeden przy drugim powbijane były dębowe pale. Utworzone zostały również kaskady na jej dnie, co kilkanaście kroków, powodowało to oczywiście, że nurt przyśpieszał coraz bardziej, ale co było dziwne to przyśpieszenie było widoczne tylko przed lasem. Zanim rzeczka płynęła jakby spokojniej i była bardziej spieniona. W ogóle wyglądało to tak jakby ktoś najpierw zbudował koryto, a później skierował do niego wodę. Idąc dalej zobaczył nagle młyn. Ogarnął go podziw i zdumienie dla budowniczych. Zrozumiał wtedy, że rzeczka była faktycznie sztucznym tworem. Przypomniał sobie, dźwięk, który go tak zastanawiał. Teraz już wiedział, że pochodził on z młyna. Zrozumiał również, że tu właśnie mielone jest zboże, dzięki któremu funkcjonuje tutejsza piekarnia. Obszedł młyn dookoła przyglądając mu się z ciekawością. Dobrze, że tuż za nim i przed nim były kładki. Przeszedł po tej umiejscowionej z tyłu, zrobił jeszcze kilkadziesiąt kroków i nagle drzewa zaczęły rzednąć, ale co ciekawe, a czego nie spostrzegł wcześniej były to same dęby, stare i wielkie. Przerzedziły się w końcu zupełnie ukazując słusznych rozmiarów polanę, na której południowym krańcu dostrzegł plantację jakichś kwiatów, w jej centrum zaś rósł pojedynczy, wielki prastary dąb, u którego korzeni paliło się ognisko. Dookoła niego równo w okrąg poukładane były dębowe bierwiona do podsycania ognia. W koronie drzewa zaś dostrzegł rzeźbę mężczyzny w sile wieku z długimi włosami pomalowanymi na srebrny kolor i złotą brodą. W ręku dzierżył wielką ni to strzałę ni to włócznię. Oczy jego dzikie zdawały się ciskać pioruny. Wyglądał jak gdyby to on był władcą tego grodu. I rzeczywiście on był władcą, ale piorunów, grzmotów, błyskawic i całego świata. Imię jego było Perun. Ludzie się go bali i modlili się do niego o deszcz. Nie bał się go tylko Żmij smok złośliwy w chmurach mieszkający, który wodę w onych zatrzymywał. Perun zaś wieczne wojny o tę wodę z nim dla ludzkości prowadził, szczególnie wiosenną porą, co roku. Wtedy to właśnie najwięcej jego włóczni na ziemię spadało w postaci błyskawic, a wraz z nimi deszcz, tak dla ludzkości ważny. Gdzie włócznia owa spadła tam ludzie posągi mu stawiali. Tu na tej polanie widocznie też musiała kiedyś spaść. Był już pewny, że odkrył tajemnicę tego lasu, to była perunia, miejsce kultu Peruna. Za drzewem stała jeszcze niewielka chata, z niej wyszło dwóch ludzi. Widocznie byli kapłanami, bo oni w odróżnieniu od całej społeczności tego grodu ubrani byli w czarne sukmany. Twarzy ich z daleka nie widział dokładnie. Postanowił usiąść na jednym z pieńków, które stały w pobliżu i przyjrzeć się ich modłom. W końcu nie często można było zobaczyć coś takiego. Właściwie to już nigdzie nie można było. Przecież Ruś była chrześcijańska już od dwóch wieków. A jednak.Rozdział IX

Przez następne trzy tygodnie działo się niewiele, gród jakby uległ uśpieniu, ale wszyscy wiedzieli, że nie na długo. Zbliżała się, bowiem najkrótsza noc w roku –Kupalnocka, a póki, co Oleg w końcu zakosztował spokoju i odpoczynku, którego tak pragnął. Zdając sobie sprawę z tego, co go czeka w nadchodzących miesiącach chciał odpocząć, bo nie wiedział, kiedy znów nadarzy się ku temu okazja. „Odpoczynek też jest bronią i sen również jest bronią” — zawsze mawiał jego ojciec i miał rację. Młody książę nie zaniedbywał jednak rzeczy przyszłych. Po rozmowie z Daniło ten zgodził się dać mu oprócz pięciu Semków jeszcze dziesięciu ludzi, konie dla wszystkich, pełne uzbrojenie i zapas żywności dla każdego na dwa tygodnie. Oleg po drodze zamierzał odkopać jeden ze swych leśnych skarbów i część odesłać kapłanowi, jako zapłatę, ale i podziękowanie. Daniło wzbraniał się, co prawda przed takim rozwiązaniem mówiąc, że wszystko, co robi dla niego jest z wdzięczności dla jego ojca. Tak, więc samemu znając swych ludzi najlepiej wybrał chętnych na taką wyprawę kierując się przede wszystkim ich zdolnościami wojennymi, wprawie w robieniu mieczem, celnością w strzelaniu z łuku, siłą, ale i wiernością, bo spodziewał się, że w różne mogą wpaść z młodym księciem terminy. Konie Oleg z łąk pobliskich znajdujących się wokół grodu wyselekcjonował sam. Oczy mu się, aż uśmiechnęły, gdy je zobaczył. Były one potomkami prastarych tarpanów, które kiedyś tabunami przemierzały stepy, skrzyżowanych z nielicznymi końmi, przybyłymi wraz z Waregami ze Skandynawii. Była, więc to rasa wytrzymała, odporna na trudy bytowania, niewymagająca, dobrze poruszająca się w leśnych zaroślach, a przy tym jej przedstawiciele byli nie za dużych rozmiarów i nie zbyt wielkiej wagi, a co za tym idzie byli zwrotni i szybcy. Maści na ogół myszatej, czyli szarej lub płowej z czarną grzywą i czarnym ogonem. Osobny pastuch został wyznaczony do opieki nad tymi, które wybrał, a i nagrodę mu przyobiecał, żeby się tylko dobrze spisywał w dalszej opiece nad nimi zanim dzień wyjazdu nastanie. Uzbrojenie i odzież razem z Semkami pół dnia dobierali. Przeszywanice, kolczugi, napierśniki, pikowane czepce, czekany bojowe, nadziaki, nahajki, łuki, strzały, dzidy krótkie i długie, tarcze, noże, miecze i topory. Semkowie najlepiej wzięliby ze sobą jeszcze wóz pełen broni, tak byli zapaśni. „Panie to wszystko może się przydać. Sam jeden Perun nie wie, co nas tam czeka” — mówili. Oleg kazał im jednak odnieść część rzeczy z powrotem do zbrojowni myśląc, że może i mają rację, ale bał się by ciężary te nie spowolniły zbytnio ich pochodu na południe, a o wozie nie było nawet i co myśleć. Na koniec opracował plan drogi, aż do samego Chersonezu, gdzie miał nadzieję zaokrętować swój mały oddział i wyruszyć przez morze. Noga bolała go już mniej, prawie nie utykał, każdego wieczoru Hapka zmieniała mu opatrunek, a codziennie rano ustawiając Semków w okrąg ćwiczył ją na tyle na ile się dało przy okazji udawanych walk na miecze, aby nie wyjść z wprawy. Walki te odprawiali czasem do południa, a potem strzelali z łuków do celu z miejsca i konno, rzucali dzidami i arkanami. Podczas tych dni dowiedział się jeszcze wielu ciekawych rzeczy o grodzie. Okazało się, że jest tu również coś w rodzaju szkoły dla wszystkich chętnych mieszkańców grodu. Począwszy od dzieci, a skończywszy na starcach, każdy, kto chciał mógł się uczyć czytać i pisać. Okazało się również, że opiekę medyczną nad mieszkańcami nie sprawują dwaj kapłani i Hapka jak wcześniej myślał, ale że jest tu punkt medyczny, otwarty dla wszystkich, którzy go akurat by potrzebowali. Dowiedział się również, że w grodzie na leśnych polanach i w stanicach wokół lasu żyje łącznie tysiąc dwieście jedenaście osób według stanu liczebnego na chwilę obecną, a wszystkimi dowodzi oczywiście Daniło. W ogóle im dłużej tu przebywał tym bardziej zdumiewał go sposób i przemyślność zarządzania. Spytał nawet kapłana czy ten nie zechciałby być w przyszłości kimś w rodzaju jego zarządcy nad całą ziemią czernihowską i siewierską, a kto wie może i nad całą Rusią kijowską. Daniło pokiwał głową, jak to miał w zwyczaju pomruczał trochę i widać było myśl ta spodobała mu się, lecz rzekł krótko „najpierw je odzyskaj”. Cóż miał mu odpowiedzieć, faktycznie jego propozycja była zbyt wczesna. I tu czarne myśli oplotły mu głowę, a może już nigdy nie odzyska swej ojcowizny, może na zawsze zostanie tułaczem, jakim jest w tej chwili, ale że będąc z natury buntowniczym zaraz zadał sobie pytanie „a dlaczego miałoby tak być” i dalej już myśli jego poleciały do Konstantynopola i do cesarza bizantyjskiego, może on mu pomoże, przychyli ucha i wysłucha skarg jego, a gdyby nawet nie to cóż z tego. Wezwie na pomoc raz jeszcze Kosagów i Jasów, część Rusi stanie za nim, jednych opłaci, drugim obieca ziemię, trzecim grody i rzuci się jak straceniec na wojnę ostatnią nie bacząc na zdrowie i życie swoje i innych. I szedł będzie ku Czernihowowi paląc i ścinając Wsiewołodowych popleczników i każdego, kto wejdzie mu w drogę, aż dojdzie do tego grodu swego, którego mury przesiąknięte są jego dzieciństwem i wspomnieniami, a na koniec wypędzi z niego znienawidzonego Włodzimierza Monomacha. Zanim jednak wyruszy czuł, że musi załatwić jeszcze jedną sprawę — rozmówić się z Hapką. Naprawdę lubił tę dziewczynę i nie chciał, aby pomyślała sobie, że potraktował ją jak jakąś służebną dziewkę, że on książę wykorzystał ją i porzucił. Po owej pierwszej wspólnej nocy myślał, że jest to miłość. Słyszał kiedyś, że jest to stan, w którym mężczyzna jakby nie może oddychać nie będąc w pobliżu swej kobiety. On nie będąc przy niej jak najbardziej mógł oddychać, mało tego planował swój wyjazd, więc to chyba jednak nie było to. Noce na ogół spędzali wspólnie, w ciągu dnia razem spacerowali po grodzie, robili sobie wycieczki na leśne polany, dobrze im było razem, bardzo się do siebie zbliżyli i rozumieli bez słów. Jednak może, dlatego, że to wszystko przyszło tak szybko i łatwo, że nie zdobył jej jak upragnionej fortecy wydawało mu się jakby go coś ominęło. W ogóle kontakty z kobietami były jego słabą stroną. Nie rozumiał ich i specjalnie nie miał czasu na to, aby zrozumieć. Od dzieciństwa były tylko łowy, konie, oręż, wyprawy, zasadzki, szkolenie się w rzemiośle wojennym. Czytać i pisać umiał, liznął też wszelkich innych nauk, ale koniec końców i tak ze szkoły uciekł i nawet ojciec nie był w stanie go do niej z powrotem zaciągnąć, bo on wolał buszowanie w stepie, czy dzikiego zwierza tropienie po lasach niż spamiętywanie tych wszystkich mądrych maksym, które mu mnisi próbowali do głowy rózgą wbić. Słowem nigdy nie było ani czasu ani chęci zainteresować się głębiej tematyką kobiet, aż do czasu pojawienia się w jego życiu Hapki. Na szczęście ona sama zagadnęła go, któregoś wieczoru przy ognisku i cynowym kuflu piwa przed jego kwaterą:

— Wyjeżdżasz, więc?

— Tak, szykuję się, ludzie są już właściwie gotowi. Wiesz, że nie mogę tu zostać, udusiłbym się w tym grodzie. Nie żeby było mi tu źle, wręcz przeciwnie……

— Nie tłumacz się, nie musisz — przerwała — ja też nie zamierzam stąd wyjeżdżać, nawet dla ciebie — głos jej był cierpki — To, co wydarzyło się między nami było piękne, ale to było a nie będzie, nie ma, co rozpaczać. Wiadomo, że ja muszę tu zostać, a ty wyruszyć by odnaleźć swoje przeznaczenie. Jedź, więc mam tylko jedną prośbę do ciebie, zostań do Kupały, to już za tydzień.

— Dobrze — odrzekł. I nie wracali więcej do tego tematu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: