Oni - ebook
Oni - ebook
Dystopijny majstersztyk Kay Dick wzbudził zachwyt w momencie wydania, po czym został zapomniany na ponad cztery dekady. Odkryty na nowo w Anglii przeżywa dziś drugą młodość: ukazuje się po raz pierwszy we Francji, w Stanach Zjednoczonych, Niemczech oraz w Polsce. Powieść strukturalnie niejednoznaczna: bo – czy mamy tu do czynienia z jedną narratorką lub jednym narratorem, czy może wieloma mówiącymi osobami – nie jest ani razu jasne. Wiadomo natomiast na pewno, że ukazane nam historie mają miejsce w koszmarnym świecie, w którym oddanie się jakiejkolwiek formie twórczości jest bezwzględnie piętnowane i grozi jej autorowi nieodwracalnymi konsekwencjami.
Proza Dick skłania do swobodnej interpretacji – jedni czytają ją jako orwellowską wizję przyszłości, inni chcą widzieć w niej szereg fenomenalnie zarysowanych sennych koszmarów, jeszcze inni – metaforę twórczych zmagań samej autorki.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788396340214 |
Rozmiar pliku: | 775 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
(1915–2001)
Angielska powieściopisarka, redaktorka i dziennikarka. W wieku dwudziestu sześciu lat, obejmując stanowisko dyrektorskie w oficynie P.S. King & Son, została pierwszą kobietą w angielskiej branży wydawniczej pełniącą tak wysoką funkcję. Później była dziennikarką tygodnika kulturalno-politycznego „New Statesman”, regularnie recenzowała książki w „Timesie”, „Spectatorze” i „Punchu”, a pod pseudonimem Edward Lane przez wiele lat redagowała magazyn literacki „The Windmill”.
Napisała pięć powieści, z których najbardziej znane są _An Affair Of Love_ (1953) i _Solitaire_ (1958). Opublikowała także zbiory wywiadów z pisarzami i głośną książkę poświęconą commedii dell’arte pt. _Pierrot_ (1960).
Przez dwie dekady żyła z powieściopisarką Kathleen Farrell, ich dom w Hampstead stał się mekką londyńskich literatów. Bywali w nim m.in. C. P. Snow, Muriel Spark, Olivia Manning i Angus Wilson. Piwnica była umeblowana od podłogi po sufit półkami, na których piętrzyły się książki opatrzone podziękowaniami za redaktorską pomoc od największych pisarzy XX wieku. Dedykacja George’a Orwella do egzemplarza _Folwarku zwierzęcego_ brzmiała: „Dla Kay – za to, że ta książka i ja do czegoś się nadajemy”.NIEBEZPIECZEŃSTWO PRZED NAMI
We wczesnowrześniowym słońcu dom Karra prezentuje się wspaniale. Jest naprawdę bardzo okazały. Z najwyższego piętra roztacza się widok na pełne morze. Karr zabiera mnie na górę, skąd łatwiej się zorientować w położeniu jego siedliska. Widziany stamtąd świat przypomina zwężający się trójkąt. Można sobie wyobrazić, że Karr mieszka na wyspie; to sterczący kawałek lądu pomiędzy dwiema wąskimi rzeczułkami – jedna rozszerza się przy ujściu do morza, a druga jest kanałem, po którym teraz pływa kilka łabędzi. To po części łąka, po części grzęzawisko, tu i tam widać wysokie trzciny i piaszczyste łachy. Ostoja ptactwa, którego przeloty stanowią naturalną część krajobrazu.
Dom Karra usytuowany jest na wysokiej skarpie i odgrodzony murem, co zabezpiecza go przed zalaniem. Ogromne hortensje, przypominające raczej nieduże drzewa niż krzewy, posadzono z rozmysłem między owalnymi kamieniami, którymi wybrukowano taras. Kiście w rozmaitych odcieniach różu skrzą się w jesiennym słońcu i rozkwitają zuchwale nadmiarem, wyciągając główki na południe. Gdy schodzimy na nie popatrzeć, widzę wyraźnie, że Karr codziennie ich dogląda. Wyrażają rytuał i troskę.
– Podoba mi się ten kontrast – mówię.
Karr pojmuje. Stał w otwartych drzwiach frontowych i patrzył, jak wspinam się ku niemu podjazdem przez niewielki zagajnik, oazę na terenach otaczających ujście rzeki.
– Las zasadzono dawno temu – powiedział. – Trudno ci było tu dotrzeć?
– Z początku tak, ale za dawną kaplicą marynarzy wiadomo już było, że to niedaleko.
– Skusiło cię, żeby wejść do środka?
Opowiadam mu, co wydarzyło się w kaplicy, odtwarzając wszystko raz jeszcze w myślach: otwieram Biblię na przypadkowej stronie, zamykam oczy i kładę palec na losowym wersecie. Dziecięca zabawa we wróżenie.
– I co ci wypadło?
– Apokalipsa oczywiście! – Mój śmiech brzmi niemal triumfalnie. – „Oto przychodzę jak złodziej”.
– Za kaplicą jest mały domek, łatwo go przegapić – mówi Karr. – Podejdziemy tam później.
Obecności służących prawie się nie odczuwa, ledwie zauważam, gdy wchodzą i wychodzą. Mały chłopiec imieniem Jake przedstawia swojego szczeniaka, czarnego labradora sięgającego mu do brody.
– Nazywa się Omar. Tak samo jak ten poeta, no wiesz.
Siedzimy na najniższym stopniu prostych schodów i opowiadamy sobie różne historie, póki Jake nie ogłosi, że musi wyprowadzić Omara na spacer.
Odnajduję Karra w bibliotece, której okna wychodzą na taras.
– Możesz tu przychodzić, kiedy chcesz. – Staje w otwartym oknie i podnosi wzrok na niebo. – Pójdziemy zobaczyć się z Claire?
Parter domku przerobiono na pracownię. Patrzę na obraz ukończony właśnie przez Claire. Jest żółty, cały żółty, we wszystkich odcieniach i natężeniach żółci. Ledwie to znoszę. Wychodzę i turlam się po trawie.
– Piękny, prawda? – mówi Karr.
– Nieznośnie piękny.
Wracam, żeby jeszcze raz popatrzeć.
– Podaruję ci go, jeśli ci się podoba – mówi Claire.
– Jeszcze nie. – Czuję niepokój. – Jeszcze nie.
– Chcesz, żebym z tobą wrócił? – pyta Karr.
– Chyba raczej nic mi nie grozi. Przejdę mostkiem nad kanałem.
Jake i Omar czekają na mnie przy moście. Machają mi, gdy skręcam ku drodze prowadzącej brzegiem morza.
Gdy docieram do własnego domku, słońce matowi nadmorski horyzont barwą sjeny palonej. Otwieram okna i patrzę na skały poniżej klifu. Zaczyna się przypływ. Mewy wiszą w powietrzu, chciwie wypatrując ostatniej wieczornej zdobyczy. Fale na nowo zaczynają się toczyć w stronę lądu.
Piszę dwa listy, jeden do Karra, drugi do Claire. Schodzę stromą ścieżką na plażę i w wypełnionych zielonkawą wodą zagłębieniach między skałami zbieram kolejną garść otoczaków z dziurką. Między palcami przebiegają mi malutkie kraby. Opakowuję trzy kamienie i adresuję paczuszkę do Jake’a. „To morskie rzeźby, musisz je nazwać” – piszę na skrawku niebieskiego papieru.
Postanawiam pójść do wioski. Na ławce z widokiem na niszczejące molo siedzi samotny nieznajomy. Przechodzę obok niego dwukrotnie, ale nie patrzy w moją stronę. Najnowsze wieści docierają do mnie w sklepie.
– Teraz książki na Oxford.
Kiwam głową z roztargnieniem, jakby mnie to nie interesowało.
Następnego dnia o świcie ruszam plażą ku słońcu. Sprawdzam, czy jeszcze pamiętam wiersze Keatsa. Przed pierwszą docieram do ujścia rzeki. Wspinając się na skarpę, płoszę kolonię motyli. Jake z Omarem czekają na mnie na szczycie. Gdy idziemy w kierunku domu Karra, opowiadam Jake’owi kolejną historię, tym razem nieco dłuższą.
– Garth przyjechał – mówi Karr. – I przywiózł ze sobą pianino.
– Do kaplicy? – pytam.
– Tak, szykuje się do przypominania. – Karr zatrzymuje się gwałtownie i patrzy w stronę rzeki przez lornetkę Zeiss Telita. – Lepiej zostań u nas na noc.
Po lunchu otwieram drzwi do kaplicy. Garth siedzi przy pianinie i wpatruje się w klawisze.
– Niemożliwe, żeby nie można było sobie tego wszystkiego przypomnieć.
– Z czasem zapewne owszem – odpowiadam i wychodzę na zewnątrz.
Zatrzymuję Jake’a, który chce wejść do środka.
– Przypomina sobie – mówię. – Później.
Ramię w ramię idziemy w stronę domku. Omar rzuca się w pościg za jakimiś stworzeniami, które wywąchał w lesie.
– Tobie to wszystko w ogóle nie przeszkadza, co? – pytam Claire.
– Nie mam czasu się nad tym zastanawiać – odpowiada, nie przerywając malowania.
Jake obserwuje ją uważnie.
– Przyjdziesz dziś wieczorem do domu Karra? – pytam.
– Chyba tak.
Patrzy na mnie i daje mi buziaka.
Płótno, które pokrywa kolorem, jest niebieskie, całe niebieskie, we wszystkich odcieniach i natężeniach błękitu. Jake wychodzi na zewnątrz i płacze. Omar zlizuje jego łzy.
– Chodź, pooglądamy sobie pardwy – mówię.
Po stopniach w murze wchodzimy na taras domu Karra. Służący podają herbatę.
– Po kolacji zagramy w szachy – mówi Karr. – Póki nie położą się do łóżka.
– Czy Claire jest zakochana w Garcie? – pytam.
– A czy wszyscy nie jesteśmy zakochani? – Karr uśmiecha się do Jake’a.
– Przecież jest szansa… – zaczynam.
– …że nas zwyczajnie przegapią?
– Chyba właśnie o to mi chodziło.
– Na wszystkich nas prędzej czy później przyjdzie kolej – mówi Karr.
Idę do biblioteki i czytam do kolacji. Jake przygląda mi się uważnie. Karr podlewa hortensje.
Wchodzą Claire i Garth, oboje uśmiechnięci. Przypomniał sobie, myślę, łowiąc wyzwanie w jego oczach. Kiedy Karr i ja będziemy grać w szachy, będzie się kochał z Claire w domku, a potem wróci do kaplicy i zagra to, co sobie przypomniał. Jake wyśliźnie się z łóżka i potupta jak nocne zwierzątko do kaplicy. Otworzy drzwi i będzie całym sobą przysłuchiwał się grze Gartha. Czekam na zmierzch z tą świadomością.
– Masz nowego służącego – mówi Claire do Karra.
– Tak. Przysłali go.
Jest nieporuszony.
– Należało się tego spodziewać. – Garth wygląda na zaniepokojonego. – Powinienem wyjechać?
– Absolutnie musisz zostać – odpowiada Karr.
Budzę się o świcie, skreślam wiadomość dla Gartha i przechodząc obok kaplicy, wsuwam ją pod drzwi. W drodze powrotnej do domu sprawdzam, co jeszcze pamiętam z późnych powieści Henry’ego Jamesa. Nie znajduję na regale swojego egzemplarza _Miasteczka Middlemarch_. Siadam w ogrodzie i myślę o Garcie przypominającym sobie muzykę, myślę o malującej Claire i przestaję się bać. Układam wiersz dla Jake’a.
Po południu przychodzi w odwiedziny Claire. Przynosi koszyk pełen jeżyn, które zebrała po drodze. Zajadając się owocami, na przemian czytamy sobie wiersze. W każdym zawiera się cząstka naszego oddzielnego życia.
– Nie zamykam już drzwi. Wczoraj zabrali kolejną książkę.
– Tak, ostatnio zrobili się aktywniejsi – odpowiada.
– W tej części kraju podchodzą wolniej.
– Więc pewnie jakiś zabłąkany snajper. – Claire się śmieje.
– Awangarda.
Wstrząsa nami histeryczny chichot.
– Garth stracił wszystko za jednym zamachem – mówi Claire. – Wszystkie partytury. Tutaj nie działają tak otwarcie.
Ośmielam się zadać jej pytanie, które dręczy mnie od dawna.
– Czy Jake ma wystarczająco dobrą pamięć?
– Karr doskonale go wyszkolił.
– Domyślą się?
– Raczej nie. – Claire milknie na chwilę. – W każdym razie nie sądzę. Nie wszystkiego od razu. Przy odrobinie szczęścia i jeśli będziemy mieli trochę czasu, to może się udać.
– Przeładowanie?
Nie potrafię się powstrzymać, by nie wyartykułować tego lęku.
– Nie w jego wieku. Jego sieć neuronowa jest w tym momencie w szczytowej formie.
Claire jest pewna tego, co mówi.
Gdy wychodzi, wręczam jej wiersz napisany dla Jake’a. Kolejny dzień spędzam na pływaniu i opalaniu się, zanurzam ciało w słonej wodzie i promieniach słońca, gromadzę rezerwy na przyszłość. Z tenisówkami na szyi wiosłuję do falochronu i obserwuję rybaka łowiącego kraby i krewetki w wodach wycofujących się spomiędzy skał wraz z odpływem.
– Wczoraj Londyn – mówi. – Uważają, że to zajmie jakiś tydzień.
Zakładam okulary.
– Niezły połów – mówię, wskazując na wiadro.
– Małe głuptasy. Włażą pod kamienie.
– Niektóre uciekają – zauważam, gdy przenosi się do kolejnego zagłębienia.
Jake i Omar czekają na mnie przy domku.
– Karr powiedział, że mogę zostać na noc.
Razem karmimy Omara.
– Przyszli, kiedy czekałem na zewnątrz.
Sprawia wrażenie zmartwionego.
Brakuje wierszy Shelleya i _Dziennika_ Katherine Mansfield. Mam wrażenie, że robią się zachłanni. Gdy Jake je kolację, opowiadam mu kolejną historię.
– Co to jest gazeta? – pyta.
Tej nocy śpię jak kamień. Kiedy ktoś jest w domu, nie przychodzą. W ich przekonaniu konfrontacja jest niepotrzebną stratą energii, luksusem, na który sobie nie pozwalają. Ukradkowa kradzież boli bardziej. To ich forma kary. Podejmują bardziej stanowcze działania tylko wtedy, gdy ktoś przekracza akceptowalne granice.
Kiedy przechodzimy przez most na kanale w drodze do domu Karra, spotykamy Gartha.
– Nowy służący Karra obserwuje Claire – mówi.
Jej nowe płótno jest zielone, całe zielone, we wszystkich odcieniach i natężeniach zieleni. Garth obraca je przodem do ściany. Służący Karra wychodzi. Claire się śmieje. Mogę dać się za nią zabić.
Wchodzi Karr.
– Nie powinnaś pozwalać sobie na brawurę – mówi do Claire. – To trąci ostentacją.
Zabiera Jake’a sprzed płócien i odprowadza go w kierunku lasu. Claire siada i jęczy z bólu.
– Musimy pójść do domu i zamówić lunch – mówi. – Trzeba podnieść na duchu służących.
Po drodze zrywa kilka późno kwitnących róż.
– Wczoraj wyczyścili Galerię Narodową – mówi.
Po południu oddala się z Garthem. Karr i ja siadamy w bibliotece, co też jest jakąś formą miłości.
– Garth zachowuje się niefrasobliwie – mówi Karr. – To przez seks.
Wychodzę na zewnątrz, dotykam hortensji, siadam na murze i wybiegam wzrokiem ku ujściu rzeki. Obserwuję Jake’a puszczającego latawiec. Omar skacze za nim. Nowy służący Karra stoi na moście i przygląda się Jake’owi. Łabędź wyciąga ciało wysoko nad wodą i rozpościera skrzydła.
– Czy Jake jest bezpieczny? – pytam.
– Bezpieczeństwo jest nieistotne – odpowiada Karr.
– Ale… jeśli coś powie?
– To będzie sprawdzian.
Opanowanie paniki zajmuje mi cztery dni. Sprzątam dom od piwnic po strych, sadzę, pielę i przycinam rośliny w ogrodzie. Brakuje pięciu książek, w tym _Autobiografii_ Johna Stuarta Milla. Ścieram kurz z pustego miejsca. Następnego dnia pada. Idę do wioski i sprawdzam po drodze, co jeszcze pamiętam ze sztuk Czechowa. W kawiarni siedzi jakaś nieznajoma. Prosi, by podać jej cukier. Wchodzi Garth i przysiada się do mnie.
– Jedyne, o czym potrafię myśleć, to Claire – mówi.
Wstaję i wychodzę. Garth idzie za mną ulicą na plażę. Drogą u podnóża klifu wracamy do mojego domku.
– Karr ma wygórowane oczekiwania wobec Jake’a – mówi.
Skrzeczą mewy. Deszcz siecze nas po twarzach. Kiedy wspinamy się po zboczu do furtki w ogrodzie, widzę, jak wychodzą z domku. Ogołocili z książek cały regał. W kurzu na drewnie Garth wypisuje imię Mahlera. Wycieram je dłonią. Spoglądam na morze.
– Kiedy przestanie padać, pójdziemy do domu Karra – mówię.
Garth przesypia siedem godzin. Czytam _Sonety_ Szekspira.
– Przypomniałem sobie we śnie – mówi Garth. – Muszę znaleźć Jake’a.
Zostawiam Gartha w kaplicy, idę do domu Karra, znajduję Jake’a i wysyłam go do Gartha.
Razem z Karrem idziemy niespiesznie do chatki. Rzadka mgiełka, kaprys morza, zasnuwa słońce.
– Dotarli na wybrzeże – mówi Karr. – Możesz tu zostać.
– Chcę wrócić. Udało mi się opanować panikę.
Claire pracuje nad nowym płótnem. Jest czerwone, całe czerwone, we wszystkich odcieniach i natężeniach czerwieni. Karr bierze ją w ramiona.
– Muszę namalować jeszcze tylko jedno.
Claire mówi to bardziej do Karra niż do mnie.
– Można to już zostawić, jak jest – mówi Karr w chwili słabości.
Wracamy do domu, trzymając się pod ręce. Mgła się rozwiewa i słońce rozbłyskuje na hortensjach. Służący przynoszą szampana, a my zabieramy kieliszki na balustradę otaczającą taras. W naszą stronę biegną Garth i Jake, za nimi Omar. Wszyscy patrzymy w stronę ujścia.
– Wezmę żółte płótno, Claire – mówię. – Zaniosę je do domu.
– Muszę namalować jeszcze białe. Zrobię to dziś wieczorem.
– To nierozsądne – mówi Karr.
– Muszę napisać jeszcze kilka listów – wtrącam.
Odwracamy się plecami do domu i biegniemy wzrokiem ku morzu. Na rzekę wpływa trawler.
– Myślę, że już skończyli – mówi Karr. – Możemy wejść.
W bibliotece nie ma ani jednej książki. Przechodzimy powoli przez pozostałe pokoje. Zdjęto wszystkie obrazy. Claire gładzi pieszczotliwie puste miejsca po każdym z nich. Służba odeszła. Garth wybiega frontowymi drzwiami, Karr woła za nim, żeby się zatrzymał. Wracamy na taras i siadamy na leżakach. Jake rzuca Omarowi piłkę. Wraca Garth, cały drży.
– Zostawili obrazy Claire – mówi.
– Nie możesz tam wrócić – mówi Karr do Claire.
– Muszę teraz namalować biały – odpowiada. – I wziąć ze sobą Jake’a.
Jake wraca po kilku godzinach.
– Zjedz kolację i marsz do łóżka – ordynuje Karr.
Pospiesznie idziemy do domku. Słychać wołanie kulika. Widzimy ich, jak wyprowadzają Claire do trawlera zakotwiczonego na rzece.
– Co jej zrobią? – pytam Karra.
– Oślepią ją, a potem mi ją zwrócą – odpowiada. – Przekroczyła akceptowalne granice. Malowała dalej.
Garth rzuca się za nimi w pościg.
– A z nim? – pytam.
– Pozbawią go słuchu – odpowiada Karr.
– A ze mną, jeśli…?
Czuję przeszywający mnie mróz.
– Amputują ci dłonie i utną język. Lepiej zniszcz napisane już listy. Nie można im dawać żadnego pretekstu do konfrontacji. – Milknie. – Pomyśl o Jake’u.
Wchodzimy do pracowni Claire.
– Wciąż tu jest – mówię, wpatrując się w białe płótno, całe białe, we wszystkich odcieniach i natężeniach bieli. Reszta płócien zniknęła.
– Sprowadzę Jake’a, żeby obejrzał je jutro rano, zanim przyjdą je zabrać – mówi Karr.
– Kiedy się w nie intensywnie wpatrujesz, jest białe jak słońce.
– Od wpatrywania się w słońce można oślepnąć.
– Boże! – wykrzykuję. – Claire wiedziała! Wiedziała, jaka jest kara.
– Wszyscy potrzebujemy tej wiedzy. To jedyna pewność, jaką mamy.
Po powrocie do domu Karr mówi:
– Do tego momentu z pewnością zabrali wszystkie twoje książki. Powrót nie ma sensu.
– Pod podłogą mam ukryty papier i długopisy.
– Muszą tam zostać.
– Dla Jake’a? – pytam.
– Może. A może nie. – Karr milknie na chwilę. – Znajdę mu jakiegoś rówieśnika. Tak na wszelki wypadek.
– Na wypadek, gdyby go dopadli?
– Tak. Zostało bardzo mało czasu.