Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Operacja Rafael - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 października 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Operacja Rafael - ebook

"Wciągająca powieść szpiegowska z bezcennym obrazem w tle."

Vincent V. Severski

Oficer polskiego wywiadu, major Łodyna, zostaje wysłany do Bagdadu, by zweryfikować informacje na temat potencjalnej lokalizacji Portretu młodzieńca Rafaela Santi. Zaginione arcydzieło, wywiezione z Polski w trakcie II wojny światowej, miało zostać skradzione w 1990 roku przez irackich żołnierzy. Na miejscu bardzo szybko okazuje się, że informator nie żyje, a Łodyna trafia w sam środek wywiadowczej rozgrywki toczącej się na Bliskim Wschodzie.

Oprócz wątpliwych sprzymierzeńców i kruchych sojuszy Łodyna ma do dyspozycji jeszcze jedno – trop, o którym nie wiedzą pozostali. To stary list Mieczysława Kleinera, niedoszłego artysty, byłego przemytnika i współpracownika wywiadu II RP, który w trakcie wojny otrzymał tajną misję. Umykając śmierci i wrogim oddziałom, Kleiner z tajemniczym pakunkiem przedzierał się z Krakowa do samego Iraku…

Marcin Faliński – absolwent Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego, dziennikarz „Życia Warszawy” a od 1993 roku funkcjonariusz Urzędu Ochrony Państwa. Od 1996 roku oficer Zarządu Wywiadu. W roku 1997 ukończył kurs oficerski w Ośrodku Kształcenia Kadr Wywiadowczych. Od 2002 roku oficer Agencji Wywiadu. Uczestnik wielu operacji wywiadowczych za granicą. W 2017 roku, w stopniu podpułkownika, odszedł na emeryturę.

Marek Kozubal – z wykształcenia politolog, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego, z zawodu dziennikarz. Pracował m.in. w „Głosie Nauczycielskim”, „Życiu Warszawy”, „Gazecie Wyborczej”. Od kilkunastu lat publicysta „Rzeczpospolitej”. Przez kilka lat zajmował się tematyką kryminalną m.in. przestępczością zorganizowaną. Pasjonuje się historią i wojskowością, a przede wszystkim poszukiwaniem zaginionych dzieł sztuki.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8143-148-4
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Irak, Kuwejt – lato 1990

Sajf Udin, miecz wiary – tajna operacja irackiego wywiadu weszła w fazę realizacji. Był drugi sierpnia 1990 roku. Konwój kilku samochodów minął z dużą szybkością zjazd z autostrady numer 1, łączącej Bagdad i Basrę. Powietrze falowało. Temperatura w cieniu przekraczała czterdzieści stopni Celsjusza.

Na czele konwoju jechał czarny mercedes klasy G, z pachnącą skórzaną tapicerką. Za nim sunęły trzy radzieckie UAZ-y koloru piaskowego.

Wydzielony oddział irackiej służby specjalnej, Mukhabaratu, dowodzony przez kapitana Farisa Karima, liczył kilkunastu funkcjonariuszy doświadczonych w realizacji działań specjalnych za granicą.

Mieli już za sobą kilkunastogodzinną drogę z Bagdadu. Na siódmym kilometrze od zjazdu na Az-Zubajr skręcili gwałtownie w prawo w początkowo asfaltową, a potem szutrową, pustynną drogę. Tumany pustynnego piasku i drobne kamyczki poderwały się za nimi. Po przejechaniu kolejnych czterech kilometrów dotarli do niepozornego z zewnątrz, murowanego, jednopiętrowego budynku. Otaczało go kilka zabudowań stanowiących zwartą całość. Niczym nie wyróżniały się spośród pozostałych w tej okolicy. Wokół rosło trochę starych palm daktylowych i solidnych akacji, które nadawały otoczeniu charakter oazy.

Zielonoszara blaszana brama nagle się otworzyła. Samochody zwolniły i powoli wjechały do środka. Pozostała za nimi tylko smuga kurzu. Starszy mężczyzna ubrany w tradycyjny strój – szarą galabiję – na znak powitania machnął do nich ręką. O nic nie pytał. Szybko zamknął bramę, która z charakterystycznym metalicznym hukiem uderzyła w ościeżnicę.

Znajdowali się na dziedzińcu pustynnej posiadłości należącej do Mukhabaratu. To była jedna z tajnych placówek terenowych, nastawiona na płytki wywiad po kuwejckiej stronie granicy. Mężczyźni ubrani w zielono-brązowo-czarne mundury bez jakichkolwiek dystynkcji wyszli z samochodów. O tym, że są Irakijczykami, świadczyły jedynie grube zielone pasy, zwieńczone klamrą z orłem – symbolem państwa Saddama. Z pasów zwisały kabury z pistoletami Tariq – lokalnym klonem włoskiej beretty. Karabinki AK-47 w wygodnych do transportu wersjach ze składanymi kolbami leżały w samochodach, podobnie jak granatnik RPG-7 z zapasem pocisków i skrzynki z amunicją 7,62 mm. W bagażnikach zmieściły się jeszcze różnego rodzaju narzędzia i metalowe, zamykane na klucz kasety.

Wszyscy byli zmęczeni drogą, a zwłaszcza ostrym słońcem pustyni. W drzwiach budynku przywitał ich oficer irackiej bezpieki.

– Kapitan Faris Karim? Pokoje i kolacja są przygotowane. Samochody zatankujemy za chwilę – powiedział. – Przyszła dla was informacja z centrali. Operacja ma być realizowana zgodnie z planem. Wszystkie przedmioty są na terenie obiektu. Życzyli wam powodzenia. Łączność ma być utrzymywana na otwartych kanałach radiowych, z zachowaniem przyjętych kodów.

Powoli zapadał zmierzch. Żar spływający z nieba wreszcie nieco zelżał. Na dziedzińcu czuć było aromat świeżo parzonej kawy z kardamonem, zmieszany z zapachem jagnięciny przygotowywanej od rana na kuchennym rożnie. Kapitan wyszedł na otoczony murem dach budynku. Chciał popatrzeć na zachodzące nad pustynią słońce. Mury zabudowań stopniowo stygły i wydzielały charakterystyczną tylko dla tego miejsca i klimatu woń kamienia, zaprawy, wytartej ceramicznej posadzki, cegieł i starego drewna. Kapitan zaciągnął się głęboko dobrym, amerykańskim papierosem. Uwielbiał tę porę dnia, ciszę, te pomieszane zapachy, których tylko tutaj można było doświadczyć.

„Ale spokój. Spokój przed burzą. Jutro się zacznie. A kiedy i jak się skończy? Bóg raczy wiedzieć” – pomyślał z nostalgią i zmrużył oczy, patrząc na czerwone, chowające się za łagodną linią horyzontu słońce.

– Panie kapitanie! – Jeden z funkcjonariuszy, pełniący służbę dyżurną w pomieszczeniu radiostacji, podszedł do niego energicznym krokiem. – Kucharz powiedział, że kolacja gotowa. Zapraszamy. Jagnięcina jest świeżutka, a nasz kucharz to mistrz, bez którego ciężko byłoby wytrzymać na tym odludziu.

Kapitan wszedł do obszernej sali, w której powoli zbierali się jego ludzie. Był tam już porucznik i dwóch podoficerów. Na dywanach poustawiano metalowe, owalne tace z kawałkami jagnięciny, ryżem z przyprawami i grillowanymi warzywami oraz zimną wodę w dzbankach. Wokół porozkładano wielkie poduchy do siedzenia. Salę oświetlało kilka lamp ze stylowymi, metalowymi abażurami.

– Musicie nabrać sił przed dalszą wyprawą. Częstujcie się. Po kolacji zapraszam na kawę ze świeżo zmielonym kardamonem – zagaił gospodarz. – Będziemy sami. Od rana wszystkie nasze oddziały zwiadowcze są w terenie. Sami rozumiecie. Powrót do kraju naszej starej muhafazy w Kuwejcie już się zbliża.

Kapitan miał pozostać ze swoją grupą w tym miejscu do następnego dnia. Około czwartej nad ranem obudził ich huraganowy odgłos wystrzałów. Po chwili jednak wszyscy znowu spali, obojętni na to, co dzieje się w pobliżu. W końcu tak miało być. Rozpoczął się atak Iraku na Kuwejt.

Konwój Farisa Karima ruszył dalej dopiero dwanaście godzin po rozpoczęciu działań zbrojnych, gdy słońce stało wysoko nad pustynią. Mieli jechać do granicznej irackiej miejscowości Safwan, a następnie skierować się do stolicy Kuwejtu. Na ten moment czekali od siedemnastego lipca. To wtedy dowiedzieli się, że Irak zaatakuje Kuwejt. Ponad sto tysięcy irackich żołnierzy i dwa tysiące czołgów zaczęło wtedy powolne, ciche przegrupowanie. W tym okresie zadania otrzymały też irackie służby specjalne – wywiad oraz groźna, niezwykle brutalna bezpieka.

* * *

Kilkanaście kilometrów za granicą, na wysokości Ar-Raudatain, konwój minął kolumnę irackiej Gwardii Republikańskiej. Faris Karim odniósł wrażenie, że ma przed sobą grupę najemników z różnych krajów. Wszystko dlatego, że sprzęt, którym dysponowała ta jednostka, wyglądał tak, jakby pochodził z demobilu wielu armii. W kolumnie leniwie sunęły sowieckie czołgi T-72 i transportery BMP-1, enerdowskie ciężarówki IFA, polskie transportery gąsienicowe MT-LB i amerykańskie M-113. Tuż za nimi jechały wypełnione żołnierzami węgierskie autobusy Ikarus, pomalowane na kolor piaskowy. Co jakiś czas wszystkich wyprzedzały UAZ-y pełne irackich żołnierzy nastawionych na zgarnianie łupów: szwajcarskich zegarków, złotych wiecznych piór i sprzętu elektronicznego z kuwejckich sklepów.

– Z wozów! Już! – W samochodowych radiostacjach rozległ się skrzeczący krzyk kapitana Karima. – Kryć się, na pobocze! Jak najdalej od jezdni!

Nad kolumnę Gwardii Republikańskiej, którą minęli kilkadziesiąt sekund wcześniej, nadleciał amerykański, szturmowy A-4 Skyhawk w barwach Kuwejckich Sił Powietrznych. Wprawdzie dzień wcześniej został przebazowany na lotnisko w Arabii Saudyjskiej, ale dzisiaj pilot wbrew rozkazowi, na własną rękę polował na kolumny agresorów. Żołnierze w czołgach i na transporterach oraz funkcjonariusze irackiego Mukhabaratu mogli usłyszeć jedynie świst rakiet i ich głuche wybuchy. Jednak wielu jadących za nimi dosięgły pociski z dwudziestomilimetrowych pokładowych działek Kuwejtczyka. Samolot bezlitośnie rozbijał pojazdy i masakrował rozbiegających się Irakijczyków. Wkrótce odezwały się również irackie samobieżne zestawy obrony przeciwlotniczej ZSU 23-4 i gradem pocisków z poczwórnych działek poszatkowały samolot porucznika Sadżida Al-Zaabiego. Kuwejcka maszyna runęła kilkaset metrów od drogi i eksplodowała. Pilot nie zdołał się katapultować.

– Popatrzcie, jaki piękny widok na horyzoncie – powiedział z satysfakcją kapitan Faris Karim, wstając z piasku i otrzepując mundur. Ręką pokazał płonące za wzgórzem szczątki kuwejckiego Skyhawka.

„Przynajmniej jeden odważny, bo emir pewnie już uciekł do Arabii Saudyjskiej” – pomyślał kapitan, który jako Kurd doceniał żołnierskie męstwo. W duszy poczuł nawet lekką sympatię do tego odważnego pilota. Nikomu o tym nie powiedział, spojrzał tylko z podziwem na najładniejszy fragment pustyni w rejonie Kuwejtu.

– Podnosić dupy i ruszamy dalej, póki ta hołota, którą mijaliśmy, nie rzuci się na Kuwejt jak głodne sępy.

Zadanie, jakie otrzymał kapitan Faris Karim, różniło się od tych, które wypełniał dotychczas. Wiedział, że akcję nadzoruje osobiście stojący na czele służby zięć Saddama Husajna, Husajn Kamal Al-Madżid. A to mogło wróżyć nagrody, awanse albo – w przypadku porażki – nawet śmierć w męczarniach. Wiedział, że jego służba zafunduje mieszkańcom Kuwejtu to samo, co stało się udziałem zbuntowanych Kurdów, a także arabskich szyitów. On i jego koledzy przywiozą do podbitego kraju okrucieństwo, tortury, elektrowstrząsy, gwałty na kobietach i egzekucje poprzedzone zanurzaniem ludzi w żrącym kwasie, amputacjami lub okaleczaniem różnych części ciała.

Zanim Faris Karim wstąpił do służby, przebywał z rodzicami za granicą, na placówkach dyplomatycznych w Europie. Jego ojciec był Kurdem, zawodowym irackim dyplomatą, a matka Arabką, pracującą w Ministerstwie Finansów. Rodzice byli sunnitami, choć o poglądach bardzo laickich. On sam po ukończeniu studiów z zakresu stosunków międzynarodowych w Paryżu wrócił do Iraku i podjął wbrew ich woli studia na najstarszym wydziale bagdadzkiego uniwersytetu – College of Art. Był to rezultat jego fascynacji sztuką zachodnią. Być może dlatego kapitan Faris Karim został wybrany do udziału w operacji Sajf Udin.

* * *

– Zatrzymać się! – padła przez radio komenda kapitana.

Kolumna zjechała na pobocze. Funkcjonariusze Mukhabaratu opuścili pojazdy.

– Popatrzcie. Z lewej strony mamy zatokę, dalej elektrownię i drogę do centrum stolicy. My jesteśmy tutaj, w rejonie Mutla Ridge – opisywał dowódca i pokazywał lokalizację grupy na mapie rozłożonej na masce mercedesa. – Obiekt, który jest celem naszej operacji, znajduje się tutaj, niedaleko, na przedmieściach, zaraz za Al-Dżahrą. W pobliżu prawdopodobnie nie będzie oddziałów kuwejckich, skupionych na obronie obiektów rządowych, ani naszych żołnierzy-szabrowników. Każdy zna swoje zadania. Ruszamy!

Słońce stało w zenicie. Cienie wszystkich budynków prawie pokrywały się z ich obrysem. Konwój ruszył ulicami wyludnionych przedmieść stolicy Kuwejtu, wśród pojedynczych odgłosów walk, dochodzących z okolicy bazy lotniczej Ali Al-Salem oraz z centrum miasta. Żołnierze Karima wjechali na szeroką aleję Jahra Road. Zobaczyli lazur Zatoki Perskiej i poczuli wyraźny zapach morza na bulwarze Jamal Abdul Nasser. Powoli skręcili w prawo, w gęsto zabudowany teren. Wokół panowała grobowa cisza. Bogaci mieszkańcy tych okolic mieli się czego bać. Jeszcze przed agresją krążyły pogłoski, że przebywający tu na stałe Palestyńczycy będą przewodnikami Irakijczyków w Kuwejcie – będą wskazywać sklepy, magazyny i domy zamożnych Kuwejtczyków. Jak się okazało, w tych plotkach było ziarno prawdy. Informacje wywiadowcze, jakie Faris Karim otrzymał jeszcze w Bagdadzie, były wyjątkowo precyzyjne. Dostał opisy dojazdu i zdjęcia obiektu, którym miał się zająć.

Sunące powoli cztery samochody zatrzymały się przed dużym, dwukondygnacyjnym budynkiem otoczonym murem. Kierowcy nie wyłączali silników.

Dom był duży i zadbany, chociaż z zewnątrz nie wyróżniał się wyjątkowym przepychem. Na dachu widać było zbiorniki na wodę i kilkanaście urządzeń klimatyzacyjnych, a w ogrodzie dobrze utrzymaną zieleń, niewysokie palmy i żywopłot. Solidna furtka i ciężka brama zamykająca podjazd dla kilku samochodów dopełniały obrazu całości. Budynek na obrzeżach Kuwait City należał do zamożnego rodu Al-Zaabich, poważanego w Kuwejcie i Zjednoczonych Emiratach Arabskich.

– Wysiadka, koniec podróży. Jesteśmy na miejscu – zakomunikował przez radio kapitan. – Przypominam. Czwórka zabezpiecza front budynku od ulicy. Trójka tyły domu od strony ogrodu. Dwójka i Jedynka wchodzą ze mną do środka. Pamiętajcie. Bez zbędnych ofiar i nadmiernej strzelaniny – no, chyba że nie będą chcieli nas zaprosić na śniadanie.

Dwóch funkcjonariuszy z ostatniego UAZ-a wyłamało łomem furtkę, a następnie sprawnie otworzyło bramę nożycami do cięcia stali. Po chwili na podjazd wtoczyły się wszystkie cztery samochody, a bramę zamknięto od wewnątrz. Pojazdy zatrzymały się. Wybiegli z nich funkcjonariusze Mukhabaratu z odbezpieczoną bronią i zajęli pozycje zgodnie z przygotowanym planem.

– Otwierać! Natychmiast! – krzyknął jeden z intruzów, uderzając w duże, dębowe skrzydła drzwi.

Wrota powoli się uchyliły i stanął w nich człowiek ubrany w tradycyjny strój – białą kefiję na głowie i czarną galabiję opadającą do samych stóp. Wyglądał na Pakistańczyka. Wysoki, szczupły, siwiejący starszy mężczyzna.

– Słucham? – zapytał z wyraźną wyższością. – Pana nie ma w domu. Proszę natychmiast opuścić posiadłość szejka Al-Zaabiego.

W tym momencie otrzymał cios w głowę kolbą kałasznikowa i został wepchnięty do wnętrza. Kilku umundurowanych mężczyzn weszło do środka.

– Kto oprócz ciebie jest w domu? Kto jeszcze? Mów! – krzyknął Faris Karim do zalanego krwią służącego, przykładając mu do czoła swój pistolet.

– Bandyci, psy, wynocha stąd! – wyszeptał Pakistańczyk.

Karim wiedział, że dalsza rozmowa nie ma sensu. Lekko pociągnął za spust. Głuchy odgłos i rozbryzgany mózg Qureshiego, który od dwudziestu lat służył rodzinie Al-Zaabich, wylał się wraz z ciemną krwią na niebieskoszary, błyszczący, jedwabny perski dywan.

Faris Karim niedbale zarzucił nogą kawałek dywanu na jeszcze gorące ciało.

– Zabrać go z przejścia. Zaczynamy. Pamiętajcie, szukamy sejfu lub jakichś skrytek. Jak znajdziecie, to meldować, nie otwierać. Mogą być jakieś zabezpieczenia, a my nie potrzebujemy żadnych niespodzianek. Mamy kilkanaście godzin. Do popołudnia trzeba to skończyć. Ruszymy przed zachodem słońca.

Obszerny parter budynku zbudowany był w typowo arabskim stylu. Na podłodze leżały duże, cienkie dywany – zarówno jedwabne perskie, jak i wełniane buchary. Faris Karim zauważył na ścianach ceglasto-czarne kurdyjskie kilimy, które można spotkać w starych domach wysoko w górach Qandil. Z sufitu zwisał kryształowy żyrandol, rozświetlony kilkunastoma żarówkami. Na środku hallu szumiała niewielka fontanna z białego alabastru. Biel ścian w pomieszczeniu podkreślały ciemne, drewniane wykończenia łuków i przepierzeń oraz ciężkie rzeźbione krzesła. W złotych ramach zamiast arabskich, kiczowatych obrazów wisiały kopie mniej znanych mistrzów dziewiętnastowiecznego europejskiego malarstwa. Naprzeciwko drzwi widać było schody, które na półpiętrze rozchodziły się w przeciwległych kierunkach do kilkunastu pokoi. Obok krótki korytarz prowadził do salonu połączonego drzwiami z kuchnią, a nieco dalej widniało okazałe wyjście przez podcienia do zadbanego, niewielkiego ogrodu na tyłach budynku. Architekt umieścił tam nieduży basen, a właściciel postawił w tym miejscu także agregat prądotwórczy.

Faris Karim wszedł do salonu. Znajdowało się w nim wiele dywanowych poduch do siedzenia. Podłogę pokrywały jedwabno-wełniane beludże. Pośrodku największej ściany salonu wisiało oprawione w solidne ramy, duże, czarno-białe zdjęcie Araba w brytyjskim mundurze. Karim podszedł bliżej. Na dole zdjęcia zobaczył odręczny napis w nieznanym mu, dziwnym europejskim języku. Zdołał odczytać jedynie: „Kosciuszko. Basra. 1943” i jakiś niezrozumiały podpis rozpoczynający się na literę „K”. Widać było, że fotografię zrobiono na terenie portu, w czasie rozładunku jakiegoś statku ze sprzętem wojskowym. Była oświetlona z góry wąską, mosiężną lampą, podobną do tych, jakie widywał w europejskich muzeach.

Dowódca misji usiadł na podłodze, odłożył jeszcze ciepłego po wystrzale tariqa i zmrużył na chwilę oczy. Przyglądał się otaczającym go obrazom. Przez moment wydawało mu się, że wszystkie pastelowe twarze patrzą na niego z nienawiścią.

– Kapitanie! – Krzyk podwładnego wybudził Farisa Karima z kilkunastominutowego letargu. – Coś chyba znaleźliśmy. To może być sejf! Na górze jest dziwny pokój. Nie ma łóżka, nie ma stołu, nie ma żadnych obrazów, nie ma okien. Nietypowa klimatyzacja czy coś podobnego. Na środku stoi tylko olbrzymi fotel. Znaleźliśmy tam ukryte za drewnianą osłoną drzwi, których nie możemy otworzyć. Niech kapitan to zobaczy!

Dowódca szybkim krokiem wszedł na piętro, do pokoju, w którym zgromadzili się już wszyscy Irakijczycy. Popatrzył na złocony, obity czerwonym pluszem, rzeźbiony fotel. „Musi być bardzo wygodny” – pomyślał. Na podłodze stały urządzenia, które jego podwładny uznał za dziwne klimatyzatory. Kapitan szybko się zorientował, że to sterowane elektronicznie nawilżacze powietrza.

– Co robimy? – zapytał jeden z funkcjonariuszy. – Wywalamy te drzwi na ostro czy próbujemy się jakoś do nich dobrać?

– Przynieść sprzęt z samochodów. Spróbujemy je otworzyć. Mamy czas. Nie musimy się spieszyć. Mówiłem wam tyle razy, lepiej po cichu. To operacja wywiadowcza, a nie jatka tępej bezpieki. Trzeba sprawdzić, czy nie ma tu niespodzianek. Reszta: przeszukać dokładnie pomieszczenie. A potem wyłączyć prąd w budynku.

Dwóch funkcjonariuszy irackiego wywiadu przyniosło narzędzia z samochodów. Ustawili i włączyli przenośne lampy. Uruchomili wiertarkę. W powietrzu rozszedł się ostry zapach palonego drewna i metalu. Gdy przewiercili zamki, drzwi puściły. Funkcjonariusze delikatnie je otworzyli. Za nimi ukazały się metalowe drzwi sejfu, z jednym zamkiem szyfrowym i dwoma zwykłymi.

– Ciąć! Zmieniajcie się. W tym pomieszczeniu pozostaje tylko jeden. Reszta na korytarz – wydał polecenia kapitan.

Po trwającej trzy godziny pracy, kilku zmianach tarcz, wierceniu i wyłamywaniu pancerne drzwi sejfu wreszcie się poddały.

– Włączyć prąd w budynku, a klimatyzatory na pełną moc. Niech powietrze się oczyści, zanim otworzymy sejf! – krzyknął Karim.

Niedługo potem skupiony dowódca podszedł do sejfu. Powoli odchylił drzwi. Na najwyższej półce dostrzegł sześć paczek amerykańskich studolarówek owiniętych bankowymi banderolami. W sumie sześćdziesiąt tysięcy dolarów. Obok leżały dwa męskie zegarki Patek Philippe oraz trzy pięćsetgramowe sztabki złota z wybitym napisem: „C. Hafner”. Kapitan podniósł woreczek leżący na końcu półki. Poruszył nim i usłyszał charakterystyczny, metaliczny dźwięk monet. Wysypał je na rękę. Były to rosyjskie złote dziesięciorublówki z wizerunkiem cara Mikołaja II. Na środkowej półce stało duże metalowe pudełko. Otworzył je. Wewnątrz ukazało się dobrze mu znane jajko Fabergé ze złotą pozytywką. Na następnej półce znajdowały się uporządkowane pliki dokumentów w języku arabskim i angielskim. To one były celem jego rajdu z Bagdadu do Kuwejtu. Wśród nich znajdowały się dokumenty z nadrukiem kuwejckiego ministerstwa obrony i odbitym czerwonym stemplem „ściśle tajne”. Na podłodze sejfu stały pionowo trzy drewniane, wąskie skrzynie. Karim ostrożnie wyjął je z sejfu. W jednej z nich znalazł obraz w ozdobnej złotej ramie, namalowany na desce. Portret młodego mężczyzny.

– Przynieść z samochodów metalowe kasety. Pakować wszystko, a spis inwentarza wkładać razem z tymi rzeczami do poszczególnych kaset. Pamiętać, aby podpisywać się czytelnie na każdym dokumencie. I przypominam: jeżeli komuś z was coś się przyklei do ręki, to ten ktoś zaraz tej ręki nie będzie miał – ostrzegł podwładnych kapitan, wpatrując się w wymuskane palce mężczyzny z obrazu. – Jak tu trafiłeś, kolego? Kim jesteś? – powiedział do siebie.

Karim domyślił się, że ma przed sobą obraz jakiegoś mistrza malarstwa renesansowego. Zaczął przypominać sobie uniwersyteckie wykłady z historii sztuki. Po chwili już wiedział. Patrzył na niego młodzieniec Rafaela Santiego. Trochę inny niż na zdjęciu w podręczniku. Barwy były soczyste, a kontury sylwetki wyraźne.

Po godzinie wszystkie przedmioty były opisane i zapakowane do metalowych kasetek, które stały w salonie, gotowe do załadunku. Jedynie obraz leżał na dywanie. Było oczywiste, że trzeba go zabrać, ale dowódca wiedział, że takie przedmioty wymagają dbałości w czasie transportu. Dlatego przeszedł się po domu i zebrał kilka niewielkich jedwabnych dywanów modlitewnych. Były one bardzo cienkie, więc udało mu się zawinąć w nie obraz. Mocno zawiązał je sznurkiem. Dopiero wtedy włożył portret ponownie do drewnianego, wąskiego pudełka. Na widok zdziwionych min kolegów wyjaśnił, że jedwabne dywany utrzymają temperaturę i wilgotność wokół obrazu na w miarę jednakowym poziomie.

– W ten sposób zabezpieczymy go też przed ewentualnymi uszkodzeniami mechanicznymi – dodał. – Mamy kilka godzin do zachodu słońca, czyli do wyjazdu. Odpocznijcie, odświeżcie się i zjedzcie coś. Możecie skorzystać z zapasów gospodarza domu. Czeka nas długa podróż powrotna. Aha, zmieniać co pół godziny posterunki zewnętrzne. Strasznie dzisiaj gorąco. Kasety i drewniane pudło mają na razie zostać w salonie. Załadujemy je do samochodów w ostatniej chwili.

* * *

Przed zachodem słońca funkcjonariusze irackiego Mukhabaratu powoli ruszyli w powrotną drogę. Wraz z nimi wyjechały zrabowane przedmioty i pieniądze. Pozostał jedynie martwy Qureshi, zakopany w kącie ogrodu. Zgodnie z rozkazem dowodzącego operacją miejsce to zostało zamaskowane, a wszelkie ślady świadczące o tragicznej śmierci Pakistańczyka – zatarte. Przed odjazdem Irakijczycy zadbali też o to, aby w domu zapanował porządek. Drzwi wejściowe, furtka i brama zostały zamknięte.

Na wylotowej Jahra Road konwój Mukhabaratu pojechał już z większą prędkością, prosto w kierunku granicy z Irakiem. Im bliżej zachodu słońca, tym pustynia stawała się ładniejsza. Szary piasek i skały przybierały czerwoną barwę. Wieczorne, czyste powietrze wyostrzyło panoramę miasta po drugiej stronie zatoki. Słońce zachodziło szybko i po chwili na okolicę zsunął się ciemny całun nocy.

* * *

Po trwającej zaledwie dwanaście godzin irackiej ofensywie, dla której pretekstem było oskarżenie Kuwejtu o kradzież ropy z pól naftowych Ar-Rumajla, kraj rządzony przez ród Al-Sabahów został zajęty. Lądowe siły zbrojne kraju, liczące siedemnaście tysięcy żołnierzy, zostały błyskawicznie rozbite.

Kuwejckie siły powietrzne walczyły jeszcze przez trzy dni, a jednostki pancerne, broniące pałacu emira, odpierały ataki do ostatniego pocisku. Właśnie w czasie tych walk zginął najmłodszy brat władcy Kuwejtu. Opór był jednak niezorganizowany i chaotyczny. Ostatnie walki ustały po tygodniu. Iracka armia zniszczyła między innymi marynarkę wojenną Kuwejtu oraz część wyrzutni rakietowych, stanowiących trzon obrony powietrznej.

Z kraju uciekło trzysta tysięcy mieszkańców. Saddam Husajn ogłosił wchłonięcie Kuwejtu i utworzenie na tym terenie kolejnej muhafazy Iraku – prowincji pod nazwą Al-Kazima.Rozdział 1

Warszawa, Stare Kiejkuty – jesień 2011

Minister spraw zagranicznych Mieczysław Jaskólski podniósł słuchawkę do ucha.

– Boguś? Masz czas? Wpadnij do mnie na chwilę – rzucił do słuchawki nieco ochrypłym głosem.

Przez uchylone okno sączył się szum listopadowego przedpołudnia w alei Szucha w Warszawie. Jaskólski nie lubił tej pory roku. W takie dni najchętniej zaszyłby się w swoim dworku pod Lublinem albo w posiadłości żony. Miał dość ciągłych ataków przeciwników politycznych i eskalacji żądań mniejszości parlamentarnej w sprawie śledztwa smoleńskiego. Wiedział, że to na nim spoczywa obowiązek prowadzenia rozmów z Rosjanami, póki są one możliwe. Sęk w tym, że Rosjanie po pierwszych, obiecujących deklaracjach dotyczących wyjaśnienia katastrofy zaczęli usztywniać swoje stanowisko. Nie mieli ochoty słuchać oskarżeń dotyczących głowy ich państwa, kontrolerów lotu i wojskowych. Ani coraz bardziej niedorzecznych teorii spiskowych. Postarali się za to maksymalnie obarczyć winą polskich polityków, głównie tych, którzy zginęli. Ich wnioski były takie: prezydent wymusił na dowódcy sił powietrznych, aby doprowadził do lądowania w każdych warunkach. Jaskólski rozumiał motywy jednej i drugiej strony. I coraz bardziej był świadomy klinczu, w jakim znalazł się polski rząd. A także on sam.

Lekkiego kopa zapewniły mu tego dnia kawa i wiadomość z Centrum Operacyjnego MSZ. Informacja, która leżała na jego dębowym biurku, dawała nadzieję na odbicie się od coraz bardziej zagmatwanej sytuacji politycznej.

Jaskólski lubił takie sprawy. Tropienie miejsc, w których znajdowały się polskie pamiątki wojenne i dzieła sztuki, zawsze budziło emocje, a w przypadku powodzenia zapewniało dobry efekt medialny. Specjalistą od tego typu akcji był wiceminister Bogdan Wiatr, który doskonale znał rynek antykwaryczny i potrafił przydzielać zadania dyplomatom tak, aby zwracali uwagę na dzieła sztuki potencjalnie pochodzące z Polski. I skutecznie, choć nie zawsze legalnie, je odzyskiwali.

Jaskólski zdjął okulary i potarł garb nosa. Jeszcze raz wziął do ręki kartkę z wiadomością nadaną w Kuwejcie. Ta informacja nie była pewna, ale opierała się na relacji kuwejckiego przedsiębiorcy, współpracującego z polskimi dyplomatami.

„W czasie pierwszej wojny w Zatoce Perskiej żołnierze iraccy zrabowali z miasta Kuwejt Portret młodzieńca Rafaela Santiego. Informację tę otrzymałem na przyjęciu w naszej ambasadzie od jednego z członków miejscowego, wpływowego rodu. Z jego relacji wynika, że obraz został skradziony przez irackich funkcjonariuszy służb specjalnych, którzy działali na własną rękę. Dowodził nimi oficer, Kurd – bliższych danych brak. Złodzieje prawdopodobnie nie wiedzieli, co wywożą. Informator utrzymuje, że obraz jest zapewne w ich rękach” – pisał do MSZ radca Robert Rotański.

* * *

Wiatr wysiadł ze służbowego bmw, które zaparkowało w zatoczce przed gmachem MSZ. Wszedł po schodkach i uchylił ciężkie drzwi. Wbiegł na szerokie schody, zostawił palto w swoim gabinecie, a chwilę później był już w sekretariacie szefa.

– Zapraszam, panie ministrze. Kawa, herbata? – Sekretarka spojrzała pytająco.

– Pani Kasiu, małą czarną – odpowiedział i nacisnął klamkę drzwi gabinetu Jaskólskiego.

– Cześć. Widziałeś materiał z Kuwejtu? Co uważasz? – przywitał go Jaskólski. – Myślisz, że źródło jest wiarygodne? Kłopot w tym, że nie wiemy dokładnie, kto udzielał tej informacji. Pan radca nie pamięta nazwiska, wie tylko, że informatora przedstawił mu któryś z biznesmenów związanych z naszą placówką na przyjęciu organizowanym przez wydział promocji, handlu i inwestycji.

– Rafael to najwyższa półka. Gdyby się udało, byłoby głośno na całym świecie. Wiesz, że w muzeum Czartoryskich wisi pusta rama tego obrazu? No ale informacji o potencjalnych miejscach jego ukrycia jest tak wiele, że nie jesteśmy w stanie wszystkich sprawdzić. Ostatnio nasi „macali” antykwariusza z Berna. Weszli do jego domu pod legendą pisania książki o nieznanych dziełach sztuki z prywatnych kolekcji. Nawet wisiał u niego portret młodzieńca, ale nie tego.

Wiceminister wstał, podszedł do okna i zamyślił się.

– Jestem za. Jeżeli się nie uda, i tak nikt się o tym nie dowie – zdecydowanie oświadczył Jaskólski i stuknął palcami w blat biedermeierowskiego stolika.

– Kto? – zapytał Wiatr. – W Iraku jest wojna domowa, a iracki Kurdystan to polityczna beczka prochu, w której dodatkowo mieszają gracze nie tylko z regionu. Rosja jest coraz bardziej aktywna, a to zawsze komplikuje nasze działania dyplomatyczne. Możemy sprawdzić naszych z wywiadu?

– Tak, może generał Czucha da nam kogoś rozgarniętego. Kogoś, kto zna Irak i region – podsumował Jaskólski.

* * *

– Krótko mówiąc, nie pistolet decyduje o sukcesie wywiadu. Stara maksyma mówi, że kiedy oficer wywiadu posługuje się takim środkiem, przestaje być oficerem wywiadu. Waszym celem jest zebranie wiarygodnych informacji, przydatnych i unikalnych, i najlepiej wyprzedzających. Z tego będziecie rozliczani. Pamiętajcie, na Bliskim Wschodzie trzeba przystosować się do ciężkich warunków, uwzględnić wszystkie aspekty sytuacji operacyjnej w terenie – nie tylko środowisko społeczno-polityczne, ale i kulturę, historię, sprawy etniczno-religijne i… geografię. Tak, tak. Geografię, również tę fizyczną. Aby wzbudzić zaufanie, trzeba nawiązywać kontakty, słowem, rozmawiać z ludźmi – powiedział Łodyna do studentów szkoły wywiadu w Starych Kiejkutach.

Major Łodyna, w służbie od 1991 roku, już godzinę opisywał działania wywiadowcze na Bliskim Wschodzie, szczególnie w Iraku i Syrii. Ze względu na doświadczenie, profesjonalizm, ale również osobowość i cechy zewnętrzne przyciągał uwagę słuchaczy. Czterdziestopięcioletni oficer Agencji Wywiadu, a wcześniej Zarządu Wywiadu UOP, budził szacunek spokojnym tonem wypowiedzi. Jego osoba była owiana pewną legendą. Wtajemniczeni wiedzieli, że uczestniczył w misjach na całym świecie – od komunistycznej Korei i Rosji po Bliski Wschód.

Nagle drzwi do auli uchyliły się i do wykładowcy podszedł nieco przestraszony oficer dyżurny.

– Komendant prosi o rozmowę – powiedział tylko i wyszedł.

Łodyna przeprosił słuchaczy i opuścił salę. Przeszedł przez bramki kontrolne i skierował się do gabinetu komendanta.

Za biurkiem siedział pułkownik Lech Mostowski, doświadczony oficer wywiadu, pamiętający czasy Departamentu I MSW. Na widok Łodyny gospodarz wstał, podszedł do barku, wyjął butelkę szkockiej ze swojej bez mała legendarnej kolekcji i nalał do dwóch kryształowych szklanek. W gabinecie rozszedł się charakterystyczny, głęboki zapach dziesięcioletniej Talisker, produkowanej na położonej u wybrzeży Szkocji wyspie Skye.

– Szef chce cię widzieć. Nie wiesz, o co chodzi? – spytał komendant bez słowa wstępu.

– Nie wiem – odpowiedział Łodyna.

– Szykują się zmiany, coś wiesz?

– Nie. Czucha chyba nie jest zagrożony. Robi wszystko, żeby nie rzucać się w oczy. Premiera interesuje tylko PR. Wystarczy, aby nic nie wyłaziło i nikt nie krytykował, a jak już ktoś chwali, to gość jest w siódmym niebie. Czy ktoś panuje nad tym, co robi Agencja? Do kogo trafiają informacje? Na pewno nie do premiera. Czy on w ogóle chce takich informacji? A kim jest ten koordynator? Na czym on się zna? Co w życiu widział? Co rozumie? To jakieś pozorowane działania. Panowie doskonale się bawią. Nie widzą, co się dzieje na Wschodzie.

Łodyna pociągnął duży łyk ulubionej whisky.

– Jak tak dalej pójdzie, to nas zaora jakiś „nawiedzony badacz pisma” – powiedział komendant i pokiwał głową. – Poza tym wokół coraz więcej teorii spiskowych. A jak oceniasz słuchaczy?

– Są odbiciem społeczeństwa. Coraz mniej oczytani i ciekawi świata. Dla nich głównym źródłem wiedzy jest krótki tekst z portalu internetowego. Jak mamy ich uczyć, a potem wymagać od nich wyników? Są niedouczeni. Niektórzy chyba w przyszłości zostaną politykami, bo są nastawieni na robienie kariery za wszelką cenę – powiedział Łodyna i odstawił szklankę. – Ale dość tych żali. Pogoda jest i tak zbyt dołująca. Czołem!

Podał rękę pułkownikowi i wyszedł z gabinetu.

Chwilę później siedział już w swoim białym golfie. Koła samochodu stukały głucho po nawierzchni z klinkierowych cegieł, zniszczonych wieloletnim użytkowaniem. Łodyna podjechał do bramy wjazdowej. Czytniki, śluza bezpieczeństwa i kontrola przepustki zajęły mu chwilę. Kilka razy został zlustrowany przez oko kamery. Minął bramę, potem pojechał wzdłuż ogrodzenia zwieńczonego koncertiną, obok kilku wysokich wież. Droga wiła się między pagórkami, jeziorami i domkami letniskowymi przy drodze Mrągowo–Szczytno. Stare Kiejkuty zostały za nim.

* * *

Szef Agencji Wywiadu generał Marek Czucha nie był doświadczonym oficerem. Niektórzy zarzucali mu zbyt zachowawczą postawę przy planowaniu i realizacji działań wywiadowczych. Czucha wstąpił do służby po 1990 roku i mentalnie bliższy był środowisku politycznemu aniżeli wywiadowczemu. Wielu oficerów zastanawiało się, czy chroni polski wywiad przed politykami, czy też celowo trzyma go od nich z daleka. Byli i tacy, którzy wietrzyli w tej postawie spisek obcych służb specjalnych.

Gabinet Czuchy w budynku przy Miłobędzkiej 55 w Warszawie urządzony był dość skromnie. Prostokątne, ciemne biurko i podłużny stół, przy którym odbywały się spotkania kierownictwa. Na stole z jednej strony piętrzyły się stosy dokumentów w różnokolorowych papierowych teczkach. Na ścianie wisiały symbole służb specjalnych z różnych krajów. Za fotelem szefa stały dwie flagi: Polski i NATO.

Gdy Łodyna przekroczył drzwi gabinetu, generał zagadnął z lekkim uśmiechem:

– Witam pana majora. Co wiesz o Portrecie młodzieńca Rafaela?

– To jakiś quiz ze sztuki, szefie? W muzeum ostatnio byłem… w Bagdadzie. Było wtedy w ruinie, całkiem ogołocone.

Po chwili ciszy Czucha opisał Łodynie prośbę, z jaką zwróciło się do Agencji kierownictwo MSZ. Pokazał mu wiadomość z Kuwejtu.

– Ty najlepiej znasz to środowisko, masz doświadczenie i wyczucie. Byłeś tam. Wiesz, jak z nimi rozmawiać. Masz wolną rękę. Możesz podejmować działania niestandardowe. Sam orientujesz się jakie. Ale pamiętaj, nie chcę się znowu tłumaczyć z wpadek moich ludzi.

Łodyna wiedział, że generałowi chodziło o operację w Iranie, w czasie której oficerowie Agencji, aby odwrócić uwagę ścigających ich tajniaków, odpalili materiały pirotechniczne w centrum Teheranu. Miejscowi wpadli w panikę, ściągnęli posiłki, a Polacy wpadli w ich ręce. Siedzieli teraz w lochach irańskiej bezpieki. Dyskretne negocjacje co do ich wypuszczenia, za pośrednictwem strony syryjskiej, szły jak po grudzie. Tym bardziej że w polskim rządzie i MSZ podnosiło się coraz więcej głosów za tym, aby zawiesić działalność ambasady w Damaszku. Sytuacja w Syrii zaczynała się komplikować.

– Twoim celem w Iraku będzie weryfikacja informacji z Kuwejtu i ewentualne odzyskanie obrazu, oczywiście o ile da się to zrobić. Musisz zachować dyskrecję. Chodzi o to, aby obraz nie zniknął na zawsze – dodał generał. – Na miejscu twoim kontaktem będzie Berd. I nie kręć nosem. Sam wiesz, jakie mamy możliwości.

– Znowu Berd? Kurwa. Podobno siedzi teraz w jakiejś Rotanie czy Sheratonie w Dubaju, pewnie z jakąś kolejną orientalną dupą – żachnął się Łodyna.

– Kiedyś przez którąś z nich się przekręci albo coś złapie – uśmiechnął się Czucha.

Berd, podpułkownik AW, od kilku lat mieszkał w Iraku. Oficjalnie był wiceprezesem w firmie przykryciowej Middle East Polexport, która zajmowała się handlem. Jako biznesmen branży zbrojeniowej, znający doskonale język arabski, podróżował po regionie. W bagdadzkim hotelu i restauracji Dojo w zielonej strefie miał wynajęty na stałe pokój. Jego pozycja budziła emocje wśród funkcjonariuszy Agencji, krążyły bowiem podejrzenia, że poprzez działalność biznesową budował sobie prywatną pozycję finansową. Niektórzy zazdrościli mu po prostu pieniędzy i kobiet, które najczęściej poznawał na dyplomatycznych spotkaniach. Prawda zapewne leżała pośrodku.

* * *

– Co pan o tym myśli, profesorze? – zapytał Łodyna.

W gabinecie wiceministra Wiatra siedział profesor Marian Nawojko, ekspert do spraw odzyskiwania utraconych w czasie wojny dzieł sztuki. Profesor kierował niezbyt liczną, bo zaledwie dwuosobową komórką w MSZ.

– To nie jest takie proste. Sygnałów o tym, gdzie może znajdować się ten obraz, było mnóstwo. Wiele od początku fałszywych, jakby ktoś chciał zaciemnić sprawę. Wie pan, panie majorze, ten obraz rozpala wyobraźnię poszukiwaczy skarbów tak jak Bursztynowa Komnata. Były sygnały z Australii, sprawdzane przez wiele lat, z USA, z Austrii, ze Szwajcarii. Ponadto nikt nie wie, co kryją podziemia rosyjskich muzeów. Powojenne poszukiwania portretu rozpoczęły się już w 1945 roku. Znajdował się na pierwszym miejscu listy strat wojennych. Informacje o tym, że gdzieś jest, krążą w środowisku antykwariuszy od lat pięćdziesiątych. W połowie poprzedniego wieku podobno ktoś chciał go sprzedać Metropolitan Museum w Nowym Jorku, ale nic z tego nie wyszło.

– Od tamtego momentu nasze służby dyplomatyczne sprawdzały wiele doniesień na jego temat. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych pojawiły się na przykład informacje, że obraz znajduje się na terenie NRD, podobno w rękach Stasi. Inne tropy wiodły do Szwajcarii. Co jakiś czas pojawiały się informacje, że któryś z tamtejszych marszandów ma to dzieło i próbuje je sprzedać. Zaledwie kilka lat temu nasi dyplomaci weryfikowali taką informację – dodał Wiatr, po czym wstał i wyszedł na chwilę z gabinetu.

Profesor Nawojko sięgnął po filiżankę miętowej herbaty i wziął mały łyk.

– Pojawiał się też interesujący trop rosyjski, a w zasadzie radziecki. W trakcie dyskusji przy okazji wystawy w Muzeum Narodowym w Krakowie w 1996 roku przedstawiciel jednego z ukraińskich muzeów stwierdził, że obraz był widziany w mieszkaniu lub biurze sowieckiego generała Kuzniecowa. Generał Gierogij Gawriłowicz Kuzniecow dowodził 31 Korpusem Pancernym, który zdobywał Dolny Śląsk. Być może przebywał w miejscu, gdzie ukryty był nasz obraz? Kuzniecow zmarł w latach sześćdziesiątych we Lwowie.

Wiceminister Wiatr wrócił do gabinetu z plikiem dokumentów w ręku.

– Najpoważniejszy trop wiódł do Australii – kontynuował historyk sztuki. – W połowie lat osiemdziesiątych w Muzeum Narodowym w Warszawie pojawił się Amerykanin, który pokazał zdjęcie Portretu młodzieńca, prawdopodobnie przedwojenne, choć kolorowe. Chciał dokonać ekspertyzy obrazu ze zdjęcia. Twierdził, że obraz jest w Australii. Kontakt z tajemniczym Amerykaninem szybko się urwał, ale w tamtych latach trafiła do nas relacja włoskiego antykwariusza, który miał stwierdzić w rozmowie z profesorem Stanisławem Lorentzem, ówczesnym dyrektorem Muzeum Narodowego, że obraz jest w specjalnej skrytce na hasło w Melbourne. Z kolei w Archiwum Zamoyskich znajduje się list historyka sztuki Saszy Griszina z uniwersytetu w Canberze do profesora Cecila Goulda z londyńskiej National Gallery. Pozwolę sobie przytoczyć jego treść: „W maju 1977 roku otrzymałem fotografię obrazu trzymanego w skarbcu bankowym w Brisbane i zostałem poproszony o wyrażenie swojej opinii na temat jego autentyczności. Identyfikacja nie była trudna. Z pewnością naśladował on krakowski obraz Rafaela, ale ponieważ nie jestem badaczem twórczości Rafaela ani też nie mam dostępu do oryginału, nie pokusiłem się o wydanie opinii”. Zdjęcie obrazu niestety zaginęło. Nigdy nie udało się ustalić, w skarbcu którego banku miał być przechowywany ten obraz. A może prawdziwe są słowa Niklasa Franka, syna Hansa? Mówił tak: „Większość dzieł sztuki Polacy otrzymali z powrotem, oprócz portretu młodego mężczyzny pędzla Rafaela, który był u nas w Neuhaus nad Schliersee w Górnej Bawarii. Później gdzieś przepadł. Być może wisi w jakiejś chłopskiej chałupie, wymieniony przez matkę w 1945 roku na jaja, masło, wieprzowinę”. Niklas jednak nigdy nie widział tego obrazu.

* * *

W archiwum Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie panował zaduch. Przed Łodyną leżało kilka teczek z dokumentami dotyczącymi zaginionego obrazu Rafaela. Nic z nich nie wynikało. Kolejne informacje, ślady. Niektóre weryfikowane wiele lat temu, inne czekające na swoją kolej. Pomiędzy dwiema pożółkłymi kartami Łodyna zobaczył białą, sprasowaną kopertę. Delikatnie wziął ją w dwa palce. Był to list nadany w Tel Awiwie, datowany na dwudziestego pierwszego stycznia 1962 roku. Przysłany do Polski pocztą lotniczą. Łodyna otworzył kopertę i wyjął z niej list napisany na maszynie w języku polskim oraz zdjęcie uśmiechniętego mężczyzny o ogorzałej twarzy, w okularach przeciwsłonecznych i krótkich spodniach.

Major nachylił się nad stołem i zaczął odczytywać list. Sprawiało mu to trudność, ponieważ niektóre litery odbiły się nad ciągiem znaków. Niejaki Moshe Kleiner opisał w nim drogę, jaką przebył z obrazem Rafaela w walizce z Krakowa na Bliski Wschód. Przyznał, że był żołnierzem Armii Krajowej, a potem Korpusu Polskiego. Po ucieczce do Palestyny zaciągnął się do Hagany, radykalnej organizacji walczącej o wolność Izraela. Brał udział w walkach z żołnierzami brytyjskimi, a po utworzeniu państwa Izrael wstąpił do wojska. W 1951 roku tworzył Instytut Koordynacji.

„To mamy i Mossad w tej sprawie?” – pomyślał Łodyna.

Usłyszałem niedawno, że Stefan Adam Zamoyski, były oficer Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich, którego zresztą miałem okazję poznać, na polecenie rodziny Czartoryskich poszukuje tego obrazu na całym świecie. Postanowiłem poinformować o losach tego dzieła sztuki polskie władze, bo należy ono do narodu polskiego, a nie tylko do jednej rodziny.

Tak Moshe Kleiner zakończył list napisany pięćdziesiąt lat temu.

Do koperty dopięta była spinaczem notatka, z której wynikało, że z listem zapoznał się referent ministerstwa Ryszard Bocian. „Sprawie nie nadano biegu” – dopisał ktoś ręcznie.

„Czyżby ówczesne władze nie chciały współpracować z rodziną arystokratyczną?” – zastanowił się Łodyna.

– A więc to możliwe! To nie są bajki! – powiedział do siebie już na głos.

Poczuł dreszcz podniecenia. Oddał dokumenty archiwistce i poprosił ją o wykonanie ksero tajemniczego listu nadanego z Izraela. Po wyjściu na dziedziniec ministerstwa włączył telefon i wybrał numer do profesora Nawojki.

– Czy to możliwe, że w czasie wojny obraz został zamieniony?

– Teoretycznie tak – odpowiedział profesor. – W czasie wojny działy się różne cuda.

– Ale kiedy? – dopytywał Łodyna.

– Na początku października 1939 roku obraz wraz z innymi zabytkami z muzeum Czartoryskich został przejęty przez Gestapo i przewieziony do Jarosławia. Tam odnalazł je Specjalny Komisarz do spraw Zabezpieczenia Dzieł Sztuki na Wschodnich Terenach Okupowanych – doktor Kai Mühlmann. Na krótki czas złożono go wraz z innymi w Bibliotece Jagiellońskiej w Krakowie. Prawdopodobnie pod koniec 1939 roku trzy najcenniejsze obrazy przewieziono do Berlina. Prawdopodobnie przechowywano je w biurze Mühlmanna, a następnie w skrytce depozytowej Deutsche Banku. W 1940 roku Dama z gronostajem Leonarda da Vinci wróciła do Krakowa, ale Portret młodzieńca i kilka innych obrazów nadal spoczywały w berlińskim skarbcu – mówił powoli profesor. – W 1942 roku Hans Frank powołał na swojego doradcę do spraw sztuki szwajcarskiego architekta, doktora Wilhelma Ernsta von Palezieux. Miał zaaranżować wnętrza rezydencji Franka w Krakowie, Krzeszowicach i Krynicy-Zdroju, a także zadbać o sprowadzenie z Berlina obrazów, które zdobiłyby domy gubernatora. W połowie 1943 roku najpiękniejsze obrazy Czartoryskich znalazły się z powrotem w Krakowie. Prawdopodobnie Portret młodzieńca trafił na ścianę willi w Krzeszowicach. Prawdopodobnie – zaakcentował ostatnie słowo profesor. – Musi pan wiedzieć, majorze, że z tym obrazem działo się coś dziwnego. Raz ci sami świadkowie mówili, że go widzieli, innym razem twierdzili, że się mylili. Że mieli styczność z innym obrazem albo pomylili go z innym dziełem Rafaela – portretem kardynała. Dokumentacja na ten temat była wyjątkowo przetrzebiona. Do dzisiaj mamy więcej znaków zapytania niż odpowiedzi. A pan coś wie, majorze? Irak?

– Zobaczymy, panie profesorze. To nie ja podejmuję decyzje. Jestem tylko od czarnej roboty. Ale myślę, że do usłyszenia – odpowiedział Łodyna i wyłączył telefon.

* * *

Łodyna został wysłany na roczną delegację do Ambasady RP w Bagdadzie, na stanowisko radcy do spraw kulturalnych. Czy o jego misji wiedział koordynator do spraw służb specjalnych? Albo premier? Te kwestie nie interesowały majora. Oficjalnie miał wdrażać wspólny projekt MSZ i MKiDN, dotyczący wsparcia przez Polskę odbudowy Muzeum Narodowego w Bagdadzie, które ucierpiało w wyniku wojennych grabieży. Polska miała zająć się odbudową działów z artefaktami kultury sumeryjskiej. Jego zadaniem było również prowadzenie rozmów ze stroną iracką na temat ochrony polskich miejsc pamięci w Iraku.

Łodyna miał wykorzystać podczas swojej misji wszelkie dostępne metody i swoje kontakty osobowe w Iraku. A jeśli zajdzie taka potrzeba, szukać również w krajach sąsiednich.

Ten wyjazd nie był dla majora pierwszym wyjazdem na Bliski Wschód. W Iraku spędził kilka lat przed drugą wojną w Zatoce Perskiej i upadkiem Saddama Husajna. Docierał tam zawsze drogą lądową przez kamienistą pustynię na pograniczu z Jordanią, a potem przez Ar-Rutbę i Al-Habbanijję do Bagdadu. Ze względu na obowiązujące wówczas międzynarodowe sankcje połączenia lotnicze były zawieszone, a flota samolotów Iraqi Airways na lotnisku w Ammanie pokrywała się pustynnym pyłem. Ich burtowe napisy dawno straciły swój soczysty, zielony kolor.Rozdział 5

Kraków – zima 1939/1940

W nowym, klasycystycznym budynku Biblioteki Jagiellońskiej, stawianym od 1931 roku, nie było jeszcze księgozbioru, ponieważ wybuch wojny przerwał planowaną przeprowadzkę ksiąg z innych bibliotek. Obiekt wybudowany na działce przy alei Mickiewicza, niedaleko Krupniczej, nie był osłonięty drzewami, dlatego łatwo można było obserwować go z kilku miejsc.

W pobliżu skrzyżowania alei z ulicą Wenecja stała nieco zdezelowana ciężarówka Fiat 618, z charakterystyczną kanciastą szoferką, drewnianymi burtami oraz szarą, gdzieniegdzie pocerowaną plandeką. Zewnętrzne reflektory sterczały po obydwu stronach komory silnika, który pracował równomiernie. Na drzwiach szoferki widniał zamazany napis „Przeprowadzki”. Wewnątrz znajdowało się dwóch mężczyzn.

Obok Kleinera, za kierownicą, siedział Zbyszek Małecki. To on został zwerbowany do „delikatnej roboty”. Na pace na wezwanie czekali Mietek Marszałek z Ryśkiem Mateją, znajomym Zbyszka z gangu. Wszyscy ubrani byli w szaroniebieskie, sztywne kombinezony firmy przewozowej. Na rękach mieli robocze rękawice, a na głowach czapki z daszkiem. W samochodzie znajdowała się skrzynka narzędziowa z młotkami, śrubokrętami, brzeszczotami oraz pękiem wytrychów i blaszek służących do otwierania różnych zamków. Były tam też specjalne szczypce do zakładania plomb z wzorem okupacyjnego, niemieckiego orła. Obok stała drewniana paczka – wysoka na metr i szeroka na kilkadziesiąt centymetrów. Przytwierdzono do niej tabliczkę z napisem „Biblioteka XX. Czartoryskich”.

– Szefie, czytałem dzisiaj w tym ich szmatławcu, że Niemcy wydali Słowakom Orawę i Spisz. Kurwa ich mać, a tak ładnie wyglądała nasza defilada w polskim Cieszynie w 1938 roku – powiedział kierowca.

– Małecki, zamknij się. Zaraz zaczynamy – odpowiedział szorstko Kleiner.

– Szefie, alebyśmy przywalili w tego opla, jakby nasz fiat nie miał takich dobrych hamulców…

– Cisza, mówiłem – powtórzył Kleiner i przypomniał sobie, że niedawno widział tego właśnie opla, wiozącego jakąś szychę z SS.

Równo o dziesiątej z drewnianego baraku oddalonego o kilkadziesiąt metrów od lewego skrzydła biblioteki zaczął wydobywać się gęsty, czarny dym. Ogień wzmagał silny, późnojesienny, zimny podmuch wiatru. Wydawało się, że zaraz sypnie śnieg.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: