- promocja
- W empik go
Opór - ebook
Opór - ebook
Warszawa 1939. Normalne życie nastoletniego Bożka, chłopaka tuż przed małą maturą. Szkoła, dom, pierwsza miłość. I właściwie nic nie wskazuje, że to mogłoby się skończyć. A potem przychodzi wrzesień. Gwarna kamienica przy Nalewkach obserwuje pierwsze nadlatujące samoloty, dyżurni na dachach informują o niebezpieczeństwach. Powstaje komitet mieszkańców. W domu nie ma wody, trzeba biegać z kanką, daleko, a po chleb stać w godzinnych kolejkach.
Niby było wiadomo, że wojna, ale jakoś przed snem każdy myślał, że przecież to nieracjonalne, że to nie ma sensu, że się nie wydarzy… a jednak weszli.
Poczucie wstrząsu, rozpaczy, przerażenia, ale też nadziei, że to tylko na chwilę, że zaraz wygramy, że alianci…
A czas nieubłaganie prze jak niemiecka armia, nadzieja powoli się ulatnia, pierwsze oddziały wchodzą do miasta, trzeba się poddać… Co będzie dalej? Jakoś się wszystko ułoży, jak w poprzednich wojnach, przecież to nie barbarzyńcy…
Czy umiemy to sobie wyobrazić, te pierwsze dni… pierwsze zdumienie, strach, co dalej, czy opór czy pogodzenie? Starsi mówią swoje, a młodzi chcą walczyć, nie poddawać się, bo mają po 16 lat…
Ciekawe, jak każdy z nas zachowałby się dziś…
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8241-063-1 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pytam, czy nie mógłby mi dać kilku numerów „Wiadomości”. Zatkało go chyba, bo nie odpowiada. Pewnie jest obrażony: jak to, więc ja się nie boję brać tego do domu, podczas gdy on...? „Nie – mówi – nie dam panu, dziękuję”. „Ale co to panu szkodzi, przecież jak gazety będą u nas, to odpowiadamy za nie my”. „Tak się panu zdaje, bo tak powinno niby być. Ale nie z nimi. Jeśli znajdą to przy panu, to tak jakby przy mnie. Spytają stróża, kto w domu czyta pisma literackie, i wezmą wszystkich, pana też. Zresztą, wystarczy, że dom będzie miał u nich kreskę. Albo wystarczy, że w domu będzie konfident. U nich w każdym domu jest konfident. U nich każdy każdego szpieguje. Nikt się tego nie wstydzi. Donieść jest dobrze, zamordować jest dobrze, i palić książki też jest dobrze. Niech pan sobie przypomni, był pan jeszcze dzieckiem, ale mógł pan słyszeć, od czego oni zaczęli: od palenia książek. A my na tym kończymy”. Nie widzi mojego uśmiechu, ale chyba go wyczuwa, bo wybucha: „Nic nie rozumiecie! Ta idiotka też! To są bandyci, którzy na wszystko mają ideologię! Coś, czego jeszcze nie znały dzieje. Za skrawek gazety – do Dachau! Za jednego – stu pod ścianę!”.
Nie będę tego przechowywał, obiecuję, poczytam sobie tylko, a jeśli Niemcy będą mieli wejść, też spalę. To co innego, zgadza się pan August, mogę sobie coś wybrać. Klęczę na podłodze, grzebiąc w tygodnikach. Pan August mruczy: „Tylko kilka numerów, pięć, sześć, i żeby nie widziano, że pan je od nas wynosi”. Muszę więc wybierać. Kolumna wierszy Tuwima. Boy o Prouście. Pruszyński i Malraux o Hiszpanii. Tylko sześć numerów, panie Bożku, upomina pan August, no siedem. Nadchodzi pani Mila, pewnie zdziwiona, że zastaje mnie w tak dziwnej pozycji, u stóp tchórza, który wszystko wie i zaciera ręce, że wszystko przewidział. Słyszę jego głos: „On ma wątpliwości, czy Niemcy tu przyjdą! Jeszcze wątpliwości! Radzę panu rozejrzeć się po swoim mieszkaniu i zrobić to samo. Jak to dlaczego? A premiera pan słyszał? Jak się z nami żegnał i obiecywał wrócić po zwycięskiej wojnie? Rząd opuszcza stolicę – co to właściwie ma znaczyć? To koniec, panie Bożku, spójrzmy prawdzie w oczy, po co się bujać. – Znowu ten charkliwy, zadowolony śmieszek. – Po zwycięskiej wojnie! Daj Boże. Ale ciekawe, kto go tu wpuści. Komu taki premier będzie potrzebny? Niech spróbuje wrócić, to go każdy gówniarz wygwiżdże. Czy wybrał pan sobie?” „Siedem numerów, jeśli wolno”. „Wolno. Mila, nie chce się palić, trzeba wygarnąć popiół”.
Wstaję z klęczek. Chociaż w kuchni jest szaro, bo płomień wygasł, widzę, że ona jest nieumyta, włosy w nieładzie, szlafrok niedopięty, ale tym razem nie po to, żeby mnie kokietować. Ale i ja, prawdę mówiąc, nie jestem ciekaw tych wspaniałości, które okrywa jej szlafrok, nie myślę o nich nic a nic, przyszedłem pożyczyć trochę chleba, pół kilograma, Celina wróciła z kolejki z niczym, pani Mila na szczęście chleb zdobyła, widziałem duży, złotawy bochenek na stole. Pani Mila podsuwa mężowi wiadro, on wygarnia do niego spopielałe gazety, trzymają się jeszcze dawnego kształtu, czarne arkusze chrzęszczące jak kalka, z wytłoczonymi śladami czcionek. Przez chwilę można się łudzić, że ogień nie ze wszystkim je strawił, dopiero kiedy pan August przerzuca popiół do wiadra, czarne arkusze łamią się i rozsypują, czcionki ścierają się, w nicość zapadają kolumny wierszy, fotografie, tytuły, nazwiska autorów. Z prochu wyszło, w proch się obróciło. Pani Mila, z pełnym wiadrem w ręku, wzdycha: „Czy nie lepiej byłoby sprzedać to jakimś straganiarzom? Nawet na kredyt. Ten rudy Żyd z bazaru na pewno by wziął”. Pan August rzuca wściekłe spojrzenie. Mącą mu jego strach, przeszkadzają w rozkosznej furii. Ona: „Jeszcze ich przecież nie ma. Zresztą Francja i Anglia się ruszą, sam mówiłeś. Pomyśl, taka Francja! Ile ma dywizji! Sam mówiłeś”.
Trzy dni temu staliśmy razem przed ambasadą francuską i śpiewaliśmy Marsyliankę. Zawsze, kiedy słyszę Marsyliankę, coś mnie ściska w gardle. Cholernie patetyczna, ocieka sprawiedliwością i szlachetnością. Ludy w niej ruszają do boju, w obronie sprawiedliwości, dzieci i matek. Coś dla mnie. Co prawda, ryczeliśmy ją na ogół bez słów, i wszyscy wokół nas tak samo („Polacy słyną z tego – mówił Maciek – że żadnej piosenki do końca nie znają”), śpiewaliśmy samą melodią, jak tenorzy bohaterscy, „Vive La France!” – wrzeszczeliśmy, pani Mila zalała się łzami, zresztą wszyscy mniej lub więcej byli wzruszeni. Francja! Słodka Francja! Pieśń o Rolandzie! Marszałek Foch! Nasz Napoleon! A teatr! A kino. Malarstwo. Wersal. Kosmetyki. Elegancja i smak. Miłość, tak, tak, miłość też, nikt im w tym nie dorówna. Poezja. Piosenki. Mistinguette i Chevalier. Lotnictwo. Pasteur. Maria Curie-Skłodowska i Chopin. Generał Weygand. Sardynki. Bitwa pod Verdun. Jedwabie. Karta Praw Człowieka. A choćby taki Robespierre! Albo Balzak. Pani Hańska, oczywiście. Ta lekkość, ten wdzięk. Ten heroizm. Albo marszałek Petain. Zaprosili mnie do siebie na kieliszek wina. Francuskiego. Uczciliśmy. Kanapki z sardynkami. Marokańskie sardynki, widzi pan, jest imperium, złoto, surowce, ludzie, mają czym wojować. Muszę się wziąć kiedyś do tego Prousta, obiecała pani Mila, coś w nim musi być. Francuski żołnierz jest przemyślniejszy od niemieckiego, dowodził pan August.
„Ta twoja Francja – słyszę teraz nabrzmiały złym śmiechem głos pana Augusta. – Ci twoi sprzymierzeńcy. Miękkie kluchy. Jeszcze się nie ruszyli”. „Podobno bombardowali Berlin”. „Kłamstwo, nie zrobią tego. Nie kiwną palcem. A wiesz dlaczego? Bo się boją, żeby im w odwecie nie zbombardowano ich wypindrzonego Paryża. Za dobrze im się powodzi. Obżarli się i boją się o swoje brzuchy. Kiedy mają wojować, jak cały dzień trzeba żreć karczochy i pić beaujolais? A naprzeciw mają wygłodniałych jak dzikie wilki Prusaków. Tak, dzikie wilki. Nakarmić te wilki i będzie można znowu pić spokojnie beaujolais. Za kilka tygodni nasi sprzymierzeńcy zawrą pokój. I tak to się skończy. Właśnie tak. Po diabła im ta cała awantura? Chcieli tylko pokazać, że potrafią być stanowczy. Bien, pokazali, wydali wojnę, i nie wystrzelili ani razu, a tamci mają już kawał Polski w łapach, zrzucają na nas bomby, a nie głupie ulotki. Na co czekają te ubrylantynowane mydłki? Żeby Niemcy tu przyszli i żeby nam dali w skórę za to, żeśmy próbowali skakać? Pan mówi, że przecież chodzi tylko o tygodniki. To ja panu mówię, że te bydlaki nie potrzebują wymyślać pretekstów, żeby lać maczugą. Wszystko dla nich dobre. Ten obrazek też. Wystarczy, że jakiś goebbelsik uchwali, że ta głowa górala jest sprzeczna z duchem aryjskim Wielkich Niemiec. Albo mój sposób wiązania krawata. Albo duży tyłek mojej żony. Jeśli zechcą, to za byle co polecimy głową na dół”.
Znowu do otwartej płyty wepchnął duży tygodnik, tak że odczytuję duże MOŚCI i duże RACKIE tytułu, spod którego wypina się kabłąk arkusza z wierszem Wierzyńskiego i fotografia chmurnego D. H. Lawrence’a. Pan August pociera zapałkę. Gazeta pali się opornie, pan August porusza nią, żeby dać więcej powietrza płomykowi, na kabłąk gazety wspinają się nowe litery, płomień pełznie wzdłuż tytułu, zjadł rozpędzonego centaura, teraz zżera kolejno litery, pan August podpala gazetę z drugiej strony tytułu, podpala końcowe
E w słowie LITERACKIE, podpalanie sprawia mu przyjemność, widzę to, wpatruje się przekrwionymi oczyma w ogień, płomień nakrywa tytuł, przez chwilę widzę rozfalowane L, widzę gorejącą brodę D. H. Lawrence’a, jego spochmurniałe, zawstydzone spojrzenie, spalony jak u syfilityka nos, kursywa poematu tleje linijka po linijce, każda przez chwilę nienaturalnie powiększona, jak wyświetlona na ekranie filmowym, Lawrence już spopielał, tytuł tygodnika znikł, w gardle drapie, to dym, łzy cisną się do oczu, dym, pan August wpycha do ognia następny tygodnik, wykrzywia usta w sadystycznym uśmieszku, spojrzenie zaciekłe, wygląda jak letnik tępiący z nienawiścią muchy, ten pan August.
Nie przyszedłem do nich po gazety, tylko po chleb. Czy wypada od razu tak zapytać, skoro zawsze, zanim ta wojna wybuchła, rozmawialiśmy smacznie o grafice, teatrze i literaturze? Rozglądam się po kuchni, tym sanktuarium pani Mili, do którego nigdy nie byłem wpuszczany, ale którego biel i wyporządzenie oglądałem z daleka. Dziwnie opustoszała ta ich kuchnia. Gdzie się podziały pudełeczka z sardynkami i szprotkami, wszystkie te talerzyki i filiżanki, podstaweczki i tacki, pomidory i rzodkiewki, słoiki z ogórkami i konfiturami, resztki piernika, salaterka z ostatnim dzwonkiem śledzia, kolorowe blaszane pudło z herbatą i drugie, na którym wymalowana zakonnica trzymała pudło z zakonnicą trzymającą pudło z zakonnicą trzymającą pudło z zakonnicą, to było jakieś kakao, a obok „kawa HAG wzmacnia serce”, i gliniane miseczki ze zsiadłym mlekiem, i zapach cynamonu. „Zaopatrzenie zepsuło się” – rzucam uwagę. Myślę, że zrozumieją, o co chodzi. Pan August wychrząkuje śmiech: „Zdechniemy z głodu. Zobaczy pan”. Pani Mila nie myśli, żeby było aż tak źle. W Polsce, twierdzi, jedzenia nigdy nie brakło. „Owszem, dopóki chłop odejmował sobie żarcie od ust i zanosił na targ!” – replikuje pan August. Zobaczę, co będzie! Chłopi się odegrają za wszystkie czasy! Co będzie, to mnie w tej chwili mniej interesuje, muszę od nich wydostać chleb, widziałem bochenek na stole. „Dzisiaj rano w sklepie nie było chleba, piekarnia nie dostała mąki” – mówię. Jak ci ludzie ciężko kapują! „Celina stała ze dwie godziny i odeszła z pustymi rękami” – dodaję. Jestem coraz bliżej chleba. Pan August dokłada trochę literatury do ognia. Jego żona milczy. Czyżby to znaczyło...? – budzi się we mnie podejrzenie, ale nie, duszę je od razu, ostatecznie idzie tylko o kawałek chleba, śmiało, Bożek, dodaję sobie otuchy, cała naprzód. Zagaduję wprost: „Mama prosi o pół kilo chleba, Mirka stoi w kolejce i na pewno coś przyniesie, natychmiast zwrócimy”. Oczy pani Mili! Musiałem ją nieźle nastraszyć. Jest zdumiona, jakbym ja, Bożek, taki kulturalny chłopiec, zachował się nagle niewłaściwie. A może jestem tylko nieskończenie naiwny, bo jej zdumienie przechodzi w dobrotliwy uśmiech, życzliwy, nawet słodki. Potem słyszę, że jestem dziecko – a więc nie omyliłem się. Sami są bez chleba, i żadnych znajomości, żadnych możliwości, my sobie chociaż na zmianę postoimy w kolejce, pięć osób i służąca, a oni są skazani tylko na siebie. Czy pan myśli, że ktoś o nas zadba? Że zapyta, czy mamy co do ust włożyć? Bezbrzeżny żal. Wobec tego przypominam, że jednak mój ojciec... „Tak, pański ojciec jest wyjątkowy – przerywa mi pani Mila – odsprzedał nam pięć kilo ryżu, to bardzo szlachetnie z jego strony, chociaż mam nadzieję, że na tym nie stracił, zresztą wtedy jeszcze wszystko można było dostać. Ale niech pan spróbuje dziś!”
Stara się udowodnić, że nie ma wobec nas żadnych zobowiązań, chętnie by wykazała, że ojciec nie tylko nie oddał jej przysługi, ale jeszcze na niej zarobił. Mogę przysiąc, że widziałem w pokoju bochenek chleba! „W takim razie przepraszam – mówię – do widzenia”. Płyta kuchni znowu rozżarzona do czerwoności. Gorąco. I wstyd. W korytarzu, w którym kilka miesięcy temu oczekiwałem z biciem serca jej pocałunku, jest trochę chłodniej, ale moje policzki są wciąż rozpalone. Kątem oka widzę okrągły stół w saloniku – chleb znikł, oczywiście. Czy powiedzieć, że widziałem go na stole przed kilkoma minutami? Stoję, przez chwilę marząc o tym, żeby się domyśliła, że wiem. „Do widzenia” – mówię znowu. „Do widzenia” – pani Mila ściska mi porozumiewawczo dłoń. Moja obecność ją tak roznamiętnia, że powinienem zrozumieć, że gdyby tylko miała... „Podzielilibyśmy się ostatnim okruchem, pan wie”.
Nie odpowiadam. Moje ciało też nie reaguje. Nareszcie jestem za drzwiami. Ściskam pod pachą stare tygodniki. Zaraz się na nie rzucę i zapomnę o wszystkim. Ukryła chleb! Nad wszystkimi moimi uczuciami przeważa zdumienie. Pani Mila, z tym swoim czułym sercem. Pamiętam, jak przyciskała chusteczkę do oczu, kiedy mówiła o zamążpójściu Mirki. Nie podzieliła się z nami kawałkiem chleba! Gdyby mi ktoś powiedział tydzień temu, w dniu mobilizacji, a nawet później, pierwszego września, gdyby ktoś się tylko ośmielił...! Niezły by to musiał być oszczerca, żeby wymyślić coś takiego. Co prawda... Przypomina mi się ten schab, który przyniosła dla wujka Michała, i ogarnia mnie podejrzenie, że schab był zagrożony, tak, na pewno, zaczynał zielenieć. I czyż nie częstowała zawsze resztkami – ostatnim dzwonkiem śledzia, usychającym piernikiem, niedojedzonym kotletem? A mój występ! – przypominam sobie nagle i z oburzenia (czy też przez dalekie wspomnienie tamtej tremy) robi mi się znowu gorąco. Zlekceważyła go, nie przyszła (a obiecywała oklaskiwać, to miało być dla niej święto, prawdziwa uczta artystyczna), a samo zaproszenie w ostatniej chwili oddała Eliszy, żeby się nie zmarnowało. Nie żałowała tylko nigdy góry talerzyków. Dbała o oprawę, o formę zewnętrzną. Wszystko na pokaz. Jak grafika na ścianę. Jak ta paplanina o sztuce, etyce i moralności, o prawie kobiety do doboru seksualnego, co nawet zaleca medycyna, tak, tak, proszę pana, to są ostatecznie sprawy wymierne, matematyka, i tym podobne postępowe bzdury. Ukryła chleb! I nawet się nie zaczerwieniła. Uśmiechała się, kłamała w oczy, ściskała moją dłoń. Chleb! Samo to słowo ma w sobie coś liturgicznego, coś odświętnego, chleb i wino, chlebem i solą, chleba i pracy, chleba i igrzysk, chleba dla wszystkich. Chleba się nie odmawia.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------