Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Opór - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Opór - ebook

Warszawa 1939. Normalne życie nastoletniego Bożka, chłopaka tuż przed małą maturą. Szkoła, dom, pierwsza miłość. I właściwie nic nie wskazuje, że to mogłoby się skończyć. A potem przychodzi wrzesień. Gwarna kamienica przy Nalewkach obserwuje pierwsze nadlatujące samoloty, dyżurni na dachach informują o niebezpieczeństwach. Powstaje komitet mieszkańców. W domu nie ma wody, trzeba biegać z kanką, daleko, a po chleb stać w godzinnych kolejkach.

Niby było wiadomo, że wojna, ale jakoś przed snem każdy myślał, że przecież to nieracjonalne, że to nie ma sensu, że się nie wydarzy… a jednak weszli.

Poczucie wstrząsu, rozpaczy, przerażenia, ale też nadziei, że to tylko na chwilę, że zaraz wygramy, że alianci…

A czas nieubłaganie prze jak niemiecka armia, nadzieja powoli się ulatnia, pierwsze oddziały wchodzą do miasta, trzeba się poddać… Co będzie dalej? Jakoś się wszystko ułoży, jak w poprzednich wojnach, przecież to nie barbarzyńcy…

Czy umiemy to sobie wyobrazić, te pierwsze dni… pierwsze zdumienie, strach, co dalej, czy opór czy pogodzenie? Starsi mówią swoje, a młodzi chcą walczyć, nie poddawać się, bo mają po 16 lat…

Ciekawe, jak każdy z nas zachowałby się dziś…

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8241-063-1
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Klę­ska. To nie ja mó­wię, to pan Au­gust, mnie by coś po­dob­nego przez usta nie prze­szło. Klę­ska, po­wta­rza pan Au­gust wście­kły, ale i jakby usa­tys­fak­cjo­no­wany. Zdaje się, że twarz ma wy­krzy­wioną zło­śli­wym uśmiesz­kiem. Jak ci fa­ceci, któ­rym spra­wia przy­jem­ność wy­ka­zy­wa­nie, że świat jest ohyd­nie urzą­dzony. Go­dzą się na­wet z tym, że sami biorą w tej ma­ka­brze udział, byle móc się pa­stwić. Wszy­scy zdech­niemy, jak się oka­zuje, ro­baki nas ze­żrą, zo­sta­nie smród i tak da­lej. Cie­szą się, jakby mieli coś na tym sko­rzy­stać. Albo jak gdyby wy­grali za­kład: „a co, nie mó­wi­łem?”. Za­cie­rają łapy, fi­lo­zo­fo­wie od sied­miu bo­le­ści, od­krywcy sztu­bac­kich prawd. Klę­ska, po­wta­rza pan Au­gust, do­sta­li­śmy w ty­łek i nie ma co ska­kać, ło­buzy, do­daje, ach, ło­buzy, i pcha ga­zety w otwarte fa­jerki kuchni, na chwilę dusi nimi pło­mień – po­grze­bacz! gdzie po­grze­bacz! – jest, zna­lazł się, pan Au­gust gmera nim w ga­ze­tach, znowu wy­ska­kują czer­wone kap­turki i ście­rają z ga­zet li­tery. „Ło­buzy” – sły­szę głos pana Au­gu­sta. Jed­nak jest zde­ner­wo­wany. Po­grze­bacz! Dzię­kuję. Ta cho­lerna „góra”, mo­no­lo­guje, wszystko za­prze­pa­ścili, wszystko zmar­no­wali, a te­raz kradną ben­zynę i wy­my­kają się sa­mo­cho­dami na wschód. Prze­po­wia­dał im to, dur­niom. Do­pro­wa­dzili kraj do upadku, okła­my­wali sie­bie i in­nych, tępi ka­wa­le­rzy­ści, nie ro­zu­mieli no­wo­cze­snego świata, nie na­dą­żali za my­ślą tech­niczną. „Zo­ba­czy pan, co się te­raz bę­dzie dziać – mówi – zo­ba­czy pan. Przyjdą tamci i do­piero się za­cznie. Ja na wszelki wy­pa­dek wolę się tego wszyst­kiego po­zbyć”. Pcha ga­zetę do ognia. „«Wia­do­mo­ści Li­te­rac­kie», po­patrz pan, lek­tura mo­jej żony, i po co jej to było? Ży­dow­skie główki, prze­pra­szam, pan wie, co mam na my­śli, te­raz wszy­scy za to obe­rwiemy, zo­ba­czy pan”. W mi­go­tli­wym czer­wo­nym bla­sku wy­daje się, że jego twarz roz­dy­go­tała się. A może na­prawdę dy­go­cze. Pan Au­gust śmieje się nie­przy­jem­nym chrzę­stem, jakby coś wy­char­ki­wał. Zo­ba­czy pan. Nic nie zo­ba­czę, my­ślę, ty tchó­rzu, ty de­fe­ty­sto, przez ta­kich prze­gry­wamy wojnę, przez tych, któ­rzy wi­dzą w nie­przy­ja­cielu ol­brzyma, pod ścianę z tobą, tchó­rzu, nie prze­gra­li­śmy tej wojny, coś się jesz­cze musi stać, karta się od­wróci, nie prze­grywa się wojny w pięć dni, sprzy­mie­rzeńcy w ogóle jesz­cze nie wy­strze­lili. Przez chwilę pan Au­gust mil­czy. Pło­mień za­gląda do jego ciem­nych, prze­krwio­nych oczu, czai się w nich strach, tchórz, tchórz w po­mię­tej, po­czer­nia­łej od sa­dzy ko­szuli, nie umył zę­bów, od­dech ma nie­świeży, kwa­śny za­pach wio­nie od jego spo­co­nego, chu­dego ciała. I to „mój Au­gust, za­wsze nie­na­ganny”, do­bre! Oczy ma­niaka. I nic dziw­nego, ogar­nięty jest tylko jedną my­ślą: spa­lić, znisz­czyć to wszystko, co pani Mila la­tami na­gro­ma­dziła, każdą ga­zetę, każdy wy­ci­nek, wszystko, czego tamci nie lu­bią, śpie­szy się z tym, jakby stali już za jego ple­cami, jakby za­glą­dali mu już do szaf. Mógł­bym mu te­raz po­wie­dzieć wszystko o jego żo­nie, na przy­kład że roz­ma­wia­jąc z nią przez uchy­lone drzwi ła­zienki, wi­dzia­łem jej na­gie ciało, mógł­bym po­wie­dzieć wię­cej, niż na­prawdę się zda­rzyło, zwie­rzyć się z tego, co działo się je­dy­nie w mo­jej wy­obraźni, te­raz mógł­bym. Je­stem pewny, że rzuci naj­wy­żej ja­kieś „na­prawdę?” i da­lej bę­dzie trząsł por­t­kami i zrzę­dził, że klę­ska.

Py­tam, czy nie mógłby mi dać kilku nu­me­rów „Wia­do­mo­ści”. Za­tkało go chyba, bo nie od­po­wiada. Pew­nie jest ob­ra­żony: jak to, więc ja się nie boję brać tego do domu, pod­czas gdy on...? „Nie – mówi – nie dam panu, dzię­kuję”. „Ale co to panu szko­dzi, prze­cież jak ga­zety będą u nas, to od­po­wia­damy za nie my”. „Tak się panu zdaje, bo tak po­winno niby być. Ale nie z nimi. Je­śli znajdą to przy panu, to tak jakby przy mnie. Spy­tają stróża, kto w domu czyta pi­sma li­te­rac­kie, i we­zmą wszyst­kich, pana też. Zresztą, wy­star­czy, że dom bę­dzie miał u nich kre­skę. Albo wy­star­czy, że w domu bę­dzie kon­fi­dent. U nich w każ­dym domu jest kon­fi­dent. U nich każdy każ­dego szpie­guje. Nikt się tego nie wsty­dzi. Do­nieść jest do­brze, za­mor­do­wać jest do­brze, i pa­lić książki też jest do­brze. Niech pan so­bie przy­po­mni, był pan jesz­cze dziec­kiem, ale mógł pan sły­szeć, od czego oni za­częli: od pa­le­nia ksią­żek. A my na tym koń­czymy”. Nie wi­dzi mo­jego uśmie­chu, ale chyba go wy­czuwa, bo wy­bu­cha: „Nic nie ro­zu­mie­cie! Ta idiotka też! To są ban­dyci, któ­rzy na wszystko mają ide­olo­gię! Coś, czego jesz­cze nie znały dzieje. Za skra­wek ga­zety – do Da­chau! Za jed­nego – stu pod ścianę!”.

Nie będę tego prze­cho­wy­wał, obie­cuję, po­czy­tam so­bie tylko, a je­śli Niemcy będą mieli wejść, też spalę. To co in­nego, zga­dza się pan Au­gust, mogę so­bie coś wy­brać. Klę­czę na pod­ło­dze, grze­biąc w ty­go­dni­kach. Pan Au­gust mru­czy: „Tylko kilka nu­me­rów, pięć, sześć, i żeby nie wi­dziano, że pan je od nas wy­nosi”. Mu­szę więc wy­bie­rać. Ko­lumna wier­szy Tu­wima. Boy o Pro­uście. Pru­szyń­ski i Mal­raux o Hisz­pa­nii. Tylko sześć nu­me­rów, pa­nie Bożku, upo­mina pan Au­gust, no sie­dem. Nad­cho­dzi pani Mila, pew­nie zdzi­wiona, że za­staje mnie w tak dziw­nej po­zy­cji, u stóp tchó­rza, który wszystko wie i za­ciera ręce, że wszystko prze­wi­dział. Sły­szę jego głos: „On ma wąt­pli­wo­ści, czy Niemcy tu przyjdą! Jesz­cze wąt­pli­wo­ści! Ra­dzę panu ro­zej­rzeć się po swoim miesz­ka­niu i zro­bić to samo. Jak to dla­czego? A pre­miera pan sły­szał? Jak się z nami że­gnał i obie­cy­wał wró­cić po zwy­cię­skiej woj­nie? Rząd opusz­cza sto­licę – co to wła­ści­wie ma zna­czyć? To ko­niec, pa­nie Bożku, spójrzmy praw­dzie w oczy, po co się bu­jać. – Znowu ten char­kliwy, za­do­wo­lony śmie­szek. – Po zwy­cię­skiej woj­nie! Daj Boże. Ale cie­kawe, kto go tu wpu­ści. Komu taki pre­mier bę­dzie po­trzebny? Niech spró­buje wró­cić, to go każdy gów­niarz wy­gwiż­dże. Czy wy­brał pan so­bie?” „Sie­dem nu­me­rów, je­śli wolno”. „Wolno. Mila, nie chce się pa­lić, trzeba wy­gar­nąć po­piół”.

Wstaję z klę­czek. Cho­ciaż w kuchni jest szaro, bo pło­mień wy­gasł, wi­dzę, że ona jest nie­umyta, włosy w nie­ła­dzie, szla­frok nie­do­pięty, ale tym ra­zem nie po to, żeby mnie ko­kie­to­wać. Ale i ja, prawdę mó­wiąc, nie je­stem cie­kaw tych wspa­nia­ło­ści, które okrywa jej szla­frok, nie my­ślę o nich nic a nic, przy­sze­dłem po­ży­czyć tro­chę chleba, pół ki­lo­grama, Ce­lina wró­ciła z ko­lejki z ni­czym, pani Mila na szczę­ście chleb zdo­była, wi­dzia­łem duży, zło­tawy bo­che­nek na stole. Pani Mila pod­suwa mę­żowi wia­dro, on wy­gar­nia do niego spo­pie­lałe ga­zety, trzy­mają się jesz­cze daw­nego kształtu, czarne ar­ku­sze chrzęsz­czące jak kalka, z wy­tło­czo­nymi śla­dami czcio­nek. Przez chwilę można się łu­dzić, że ogień nie ze wszyst­kim je stra­wił, do­piero kiedy pan Au­gust prze­rzuca po­piół do wia­dra, czarne ar­ku­sze ła­mią się i roz­sy­pują, czcionki ście­rają się, w ni­cość za­pa­dają ko­lumny wier­szy, fo­to­gra­fie, ty­tuły, na­zwi­ska au­to­rów. Z pro­chu wy­szło, w proch się ob­ró­ciło. Pani Mila, z peł­nym wia­drem w ręku, wzdy­cha: „Czy nie le­piej by­łoby sprze­dać to ja­kimś stra­ga­nia­rzom? Na­wet na kre­dyt. Ten rudy Żyd z ba­zaru na pewno by wziął”. Pan Au­gust rzuca wście­kłe spoj­rze­nie. Mącą mu jego strach, prze­szka­dzają w roz­kosz­nej fu­rii. Ona: „Jesz­cze ich prze­cież nie ma. Zresztą Fran­cja i An­glia się ru­szą, sam mó­wi­łeś. Po­myśl, taka Fran­cja! Ile ma dy­wi­zji! Sam mó­wi­łeś”.

Trzy dni temu sta­li­śmy ra­zem przed am­ba­sadą fran­cu­ską i śpie­wa­li­śmy Mar­sy­liankę. Za­wsze, kiedy sły­szę Mar­sy­liankę, coś mnie ści­ska w gar­dle. Cho­ler­nie pa­te­tyczna, ocieka spra­wie­dli­wo­ścią i szla­chet­no­ścią. Ludy w niej ru­szają do boju, w obro­nie spra­wie­dli­wo­ści, dzieci i ma­tek. Coś dla mnie. Co prawda, ry­cze­li­śmy ją na ogół bez słów, i wszy­scy wo­kół nas tak samo („Po­lacy słyną z tego – mó­wił Ma­ciek – że żad­nej pio­senki do końca nie znają”), śpie­wa­li­śmy samą me­lo­dią, jak te­no­rzy bo­ha­ter­scy, „Vive La France!” – wrzesz­cze­li­śmy, pani Mila za­lała się łzami, zresztą wszy­scy mniej lub wię­cej byli wzru­szeni. Fran­cja! Słodka Fran­cja! Pieśń o Ro­lan­dzie! Mar­sza­łek Foch! Nasz Na­po­leon! A te­atr! A kino. Ma­lar­stwo. Wer­sal. Ko­sme­tyki. Ele­gan­cja i smak. Mi­łość, tak, tak, mi­łość też, nikt im w tym nie do­równa. Po­ezja. Pio­senki. Mi­stin­gu­ette i Che­va­lier. Lot­nic­two. Pa­steur. Ma­ria Cu­rie-Skło­dow­ska i Cho­pin. Ge­ne­rał Wey­gand. Sar­dynki. Bi­twa pod Ver­dun. Je­dwa­bie. Karta Praw Czło­wieka. A choćby taki Ro­be­spierre! Albo Bal­zak. Pani Hań­ska, oczy­wi­ście. Ta lek­kość, ten wdzięk. Ten he­ro­izm. Albo mar­sza­łek Pe­tain. Za­pro­sili mnie do sie­bie na kie­li­szek wina. Fran­cu­skiego. Uczci­li­śmy. Ka­napki z sar­dyn­kami. Ma­ro­kań­skie sar­dynki, wi­dzi pan, jest im­pe­rium, złoto, su­rowce, lu­dzie, mają czym wo­jo­wać. Mu­szę się wziąć kie­dyś do tego Pro­usta, obie­cała pani Mila, coś w nim musi być. Fran­cu­ski żoł­nierz jest prze­myśl­niej­szy od nie­miec­kiego, do­wo­dził pan Au­gust.

„Ta twoja Fran­cja – sły­szę te­raz na­brzmiały złym śmie­chem głos pana Au­gu­sta. – Ci twoi sprzy­mie­rzeńcy. Mięk­kie klu­chy. Jesz­cze się nie ru­szyli”. „Po­dobno bom­bar­do­wali Ber­lin”. „Kłam­stwo, nie zro­bią tego. Nie kiwną pal­cem. A wiesz dla­czego? Bo się boją, żeby im w od­we­cie nie zbom­bar­do­wano ich wy­pin­drzo­nego Pa­ryża. Za do­brze im się po­wo­dzi. Ob­żarli się i boją się o swoje brzu­chy. Kiedy mają wo­jo­wać, jak cały dzień trzeba żreć kar­czo­chy i pić be­au­jo­lais? A na­prze­ciw mają wy­głod­nia­łych jak dzi­kie wilki Pru­sa­ków. Tak, dzi­kie wilki. Na­kar­mić te wilki i bę­dzie można znowu pić spo­koj­nie be­au­jo­lais. Za kilka ty­go­dni nasi sprzy­mie­rzeńcy za­wrą po­kój. I tak to się skoń­czy. Wła­śnie tak. Po dia­bła im ta cała awan­tura? Chcieli tylko po­ka­zać, że po­tra­fią być sta­now­czy. Bien, po­ka­zali, wy­dali wojnę, i nie wy­strze­lili ani razu, a tamci mają już ka­wał Pol­ski w ła­pach, zrzu­cają na nas bomby, a nie głu­pie ulotki. Na co cze­kają te ubry­lan­ty­no­wane my­dłki? Żeby Niemcy tu przy­szli i żeby nam dali w skórę za to, że­śmy pró­bo­wali ska­kać? Pan mówi, że prze­cież cho­dzi tylko o ty­go­dniki. To ja panu mó­wię, że te by­dlaki nie po­trze­bują wy­my­ślać pre­tek­stów, żeby lać ma­czugą. Wszystko dla nich do­bre. Ten ob­ra­zek też. Wy­star­czy, że ja­kiś go­eb­bel­sik uchwali, że ta głowa gó­rala jest sprzeczna z du­chem aryj­skim Wiel­kich Nie­miec. Albo mój spo­sób wią­za­nia kra­wata. Albo duży ty­łek mo­jej żony. Je­śli ze­chcą, to za byle co po­le­cimy głową na dół”.

Znowu do otwar­tej płyty we­pchnął duży ty­go­dnik, tak że od­czy­tuję duże MO­ŚCI i duże RAC­KIE ty­tułu, spod któ­rego wy­pina się ka­błąk ar­ku­sza z wier­szem Wie­rzyń­skiego i fo­to­gra­fia chmur­nego D. H. Law­rence’a. Pan Au­gust po­ciera za­pałkę. Ga­zeta pali się opor­nie, pan Au­gust po­ru­sza nią, żeby dać wię­cej po­wie­trza pło­my­kowi, na ka­błąk ga­zety wspi­nają się nowe li­tery, pło­mień peł­znie wzdłuż ty­tułu, zjadł roz­pę­dzo­nego cen­taura, te­raz zżera ko­lejno li­tery, pan Au­gust pod­pala ga­zetę z dru­giej strony ty­tułu, pod­pala koń­cowe
E w sło­wie LI­TE­RAC­KIE, pod­pa­la­nie spra­wia mu przy­jem­ność, wi­dzę to, wpa­truje się prze­krwio­nymi oczyma w ogień, pło­mień na­krywa ty­tuł, przez chwilę wi­dzę roz­fa­lo­wane L, wi­dzę go­re­jącą brodę D. H. Law­rence’a, jego spo­chmur­niałe, za­wsty­dzone spoj­rze­nie, spa­lony jak u sy­fi­li­tyka nos, kur­sywa po­ematu tleje li­nijka po li­nijce, każda przez chwilę nie­na­tu­ral­nie po­więk­szona, jak wy­świe­tlona na ekra­nie fil­mo­wym, Law­rence już spo­pie­lał, ty­tuł ty­go­dnika znikł, w gar­dle dra­pie, to dym, łzy ci­sną się do oczu, dym, pan Au­gust wpy­cha do ognia na­stępny ty­go­dnik, wy­krzy­wia usta w sa­dy­stycz­nym uśmieszku, spoj­rze­nie za­cie­kłe, wy­gląda jak let­nik tę­piący z nie­na­wi­ścią mu­chy, ten pan Au­gust.

Nie przy­sze­dłem do nich po ga­zety, tylko po chleb. Czy wy­pada od razu tak za­py­tać, skoro za­wsze, za­nim ta wojna wy­bu­chła, roz­ma­wia­li­śmy smacz­nie o gra­fice, te­atrze i li­te­ra­tu­rze? Roz­glą­dam się po kuchni, tym sank­tu­arium pani Mili, do któ­rego ni­gdy nie by­łem wpusz­czany, ale któ­rego biel i wy­po­rzą­dze­nie oglą­da­łem z da­leka. Dziw­nie opu­sto­szała ta ich kuch­nia. Gdzie się po­działy pu­de­łeczka z sar­dyn­kami i szprot­kami, wszyst­kie te ta­le­rzyki i fi­li­żanki, pod­sta­weczki i tacki, po­mi­dory i rzod­kiewki, sło­iki z ogór­kami i kon­fi­tu­rami, resztki pier­nika, sa­la­terka z ostat­nim dzwon­kiem śle­dzia, ko­lo­rowe bla­szane pu­dło z her­batą i dru­gie, na któ­rym wy­ma­lo­wana za­kon­nica trzy­mała pu­dło z za­kon­nicą trzy­ma­jącą pu­dło z za­kon­nicą trzy­ma­jącą pu­dło z za­kon­nicą, to było ja­kieś ka­kao, a obok „kawa HAG wzmac­nia serce”, i gli­niane mi­seczki ze zsia­dłym mle­kiem, i za­pach cy­na­monu. „Za­opa­trze­nie ze­psuło się” – rzu­cam uwagę. My­ślę, że zro­zu­mieją, o co cho­dzi. Pan Au­gust wy­chrzą­kuje śmiech: „Zdech­niemy z głodu. Zo­ba­czy pan”. Pani Mila nie my­śli, żeby było aż tak źle. W Pol­sce, twier­dzi, je­dze­nia ni­gdy nie bra­kło. „Ow­szem, do­póki chłop odej­mo­wał so­bie żar­cie od ust i za­no­sił na targ!” – re­pli­kuje pan Au­gust. Zo­ba­czę, co bę­dzie! Chłopi się ode­grają za wszyst­kie czasy! Co bę­dzie, to mnie w tej chwili mniej in­te­re­suje, mu­szę od nich wy­do­stać chleb, wi­dzia­łem bo­che­nek na stole. „Dzi­siaj rano w skle­pie nie było chleba, pie­kar­nia nie do­stała mąki” – mó­wię. Jak ci lu­dzie ciężko ka­pują! „Ce­lina stała ze dwie go­dziny i ode­szła z pu­stymi rę­kami” – do­daję. Je­stem co­raz bli­żej chleba. Pan Au­gust do­kłada tro­chę li­te­ra­tury do ognia. Jego żona mil­czy. Czyżby to zna­czyło...? – bu­dzi się we mnie po­dej­rze­nie, ale nie, du­szę je od razu, osta­tecz­nie idzie tylko o ka­wa­łek chleba, śmiało, Bo­żek, do­daję so­bie otu­chy, cała na­przód. Za­ga­duję wprost: „Mama prosi o pół kilo chleba, Mirka stoi w ko­lejce i na pewno coś przy­nie­sie, na­tych­miast zwró­cimy”. Oczy pani Mili! Mu­sia­łem ją nie­źle na­stra­szyć. Jest zdu­miona, jak­bym ja, Bo­żek, taki kul­tu­ralny chło­piec, za­cho­wał się na­gle nie­wła­ści­wie. A może je­stem tylko nie­skoń­cze­nie na­iwny, bo jej zdu­mie­nie prze­cho­dzi w do­bro­tliwy uśmiech, życz­liwy, na­wet słodki. Po­tem sły­szę, że je­stem dziecko – a więc nie omy­li­łem się. Sami są bez chleba, i żad­nych zna­jo­mo­ści, żad­nych moż­li­wo­ści, my so­bie cho­ciaż na zmianę po­sto­imy w ko­lejce, pięć osób i słu­żąca, a oni są ska­zani tylko na sie­bie. Czy pan my­śli, że ktoś o nas za­dba? Że za­pyta, czy mamy co do ust wło­żyć? Bez­brzeżny żal. Wo­bec tego przy­po­mi­nam, że jed­nak mój oj­ciec... „Tak, pań­ski oj­ciec jest wy­jąt­kowy – prze­rywa mi pani Mila – od­sprze­dał nam pięć kilo ryżu, to bar­dzo szla­chet­nie z jego strony, cho­ciaż mam na­dzieję, że na tym nie stra­cił, zresztą wtedy jesz­cze wszystko można było do­stać. Ale niech pan spró­buje dziś!”

Stara się udo­wod­nić, że nie ma wo­bec nas żad­nych zo­bo­wią­zań, chęt­nie by wy­ka­zała, że oj­ciec nie tylko nie od­dał jej przy­sługi, ale jesz­cze na niej za­ro­bił. Mogę przy­siąc, że wi­dzia­łem w po­koju bo­che­nek chleba! „W ta­kim ra­zie prze­pra­szam – mó­wię – do wi­dze­nia”. Płyta kuchni znowu roz­ża­rzona do czer­wo­no­ści. Go­rąco. I wstyd. W ko­ry­ta­rzu, w któ­rym kilka mie­sięcy temu ocze­ki­wa­łem z bi­ciem serca jej po­ca­łunku, jest tro­chę chłod­niej, ale moje po­liczki są wciąż roz­pa­lone. Ką­tem oka wi­dzę okrą­gły stół w sa­lo­niku – chleb znikł, oczy­wi­ście. Czy po­wie­dzieć, że wi­dzia­łem go na stole przed kil­koma mi­nu­tami? Stoję, przez chwilę ma­rząc o tym, żeby się do­my­śliła, że wiem. „Do wi­dze­nia” – mó­wię znowu. „Do wi­dze­nia” – pani Mila ści­ska mi po­ro­zu­mie­waw­czo dłoń. Moja obec­ność ją tak roz­na­mięt­nia, że po­wi­nie­nem zro­zu­mieć, że gdyby tylko miała... „Po­dzie­li­li­by­śmy się ostat­nim okru­chem, pan wie”.

Nie od­po­wia­dam. Moje ciało też nie re­aguje. Na­resz­cie je­stem za drzwiami. Ści­skam pod pa­chą stare ty­go­dniki. Za­raz się na nie rzucę i za­po­mnę o wszyst­kim. Ukryła chleb! Nad wszyst­kimi mo­imi uczu­ciami prze­waża zdu­mie­nie. Pani Mila, z tym swoim czu­łym ser­cem. Pa­mię­tam, jak przy­ci­skała chu­s­teczkę do oczu, kiedy mó­wiła o za­mąż­pój­ściu Mirki. Nie po­dzie­liła się z nami ka­wał­kiem chleba! Gdyby mi ktoś po­wie­dział ty­dzień temu, w dniu mo­bi­li­za­cji, a na­wet póź­niej, pierw­szego wrze­śnia, gdyby ktoś się tylko ośmie­lił...! Nie­zły by to mu­siał być oszczerca, żeby wy­my­ślić coś ta­kiego. Co prawda... Przy­po­mina mi się ten schab, który przy­nio­sła dla wujka Mi­chała, i ogar­nia mnie po­dej­rze­nie, że schab był za­gro­żony, tak, na pewno, za­czy­nał zie­le­nieć. I czyż nie czę­sto­wała za­wsze reszt­kami – ostat­nim dzwon­kiem śle­dzia, usy­cha­ją­cym pier­ni­kiem, nie­do­je­dzo­nym ko­tle­tem? A mój wy­stęp! – przy­po­mi­nam so­bie na­gle i z obu­rze­nia (czy też przez da­le­kie wspo­mnie­nie tam­tej tremy) robi mi się znowu go­rąco. Zlek­ce­wa­żyła go, nie przy­szła (a obie­cy­wała okla­ski­wać, to miało być dla niej święto, praw­dziwa uczta ar­ty­styczna), a samo za­pro­sze­nie w ostat­niej chwili od­dała Eli­szy, żeby się nie zmar­no­wało. Nie ża­ło­wała tylko ni­gdy góry ta­le­rzy­ków. Dbała o oprawę, o formę ze­wnętrzną. Wszystko na po­kaz. Jak gra­fika na ścianę. Jak ta pa­pla­nina o sztuce, etyce i mo­ral­no­ści, o pra­wie ko­biety do do­boru sek­su­al­nego, co na­wet za­leca me­dy­cyna, tak, tak, pro­szę pana, to są osta­tecz­nie sprawy wy­mierne, ma­te­ma­tyka, i tym po­dobne po­stę­powe bzdury. Ukryła chleb! I na­wet się nie za­czer­wie­niła. Uśmie­chała się, kła­mała w oczy, ści­skała moją dłoń. Chleb! Samo to słowo ma w so­bie coś li­tur­gicz­nego, coś od­święt­nego, chleb i wino, chle­bem i solą, chleba i pracy, chleba i igrzysk, chleba dla wszyst­kich. Chleba się nie od­ma­wia.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: