- promocja
- W empik go
Opowieść wigilijna - ebook
Opowieść wigilijna - ebook
Ebenezer Scrooge jest bezduszny, skąpy i samolubny. Całe dnie spędza w swoim kantorze – z nosem w opasłych księgach rachunkowych. Dobrych uczynków unika jak ognia, nigdy nie bywa miły i nienawidzi Bożego Narodzenia. Jednak pod wpływem niesamowitych wydarzeń, które następują w pewną wigilijną noc, jego życie całkowicie się zmienia...
Nowe, ilustrowane wydanie klasyki lektur szkolnych przeniesie czytelników w świat nieprawdopodobnych przygód i wspaniałej rozrywki.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-9608-0 |
Rozmiar pliku: | 5,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zacznijmy od tego, że Marley był martwy. To nie ulegało wątpliwości. Jego pogrzeb odnotowano w księdze parafialnej – rejestr podpisali duchowny, urzędnik, przedsiębiorca pogrzebowy oraz główny żałobnik, czyli Scrooge. A na giełdzie podpis Scrooge’a był zawsze honorowany, niezależnie od tego, co zechciałby przypieczętować jego właściciel. Stary Marley był zatem martwy jak gwóźdź w drzwiach.
Co prawda, nie chcę przez to powiedzieć, że rozumiem, jak bardzo martwy może być gwóźdź. Jeśli już, to skłaniałbym się raczej ku porównaniu: „martwy jak gwóźdź do trumny”, jako że gwóźdź jawi mi się jako najbardziej martwa część tego przedsięwzięcia. Nasi przodkowie musieli jednak wiedzieć, co robią, tak więc moje świętokradcze ręce nie poważą się naruszyć powiedzeń, które oni ustanowili, bo inaczej kraj zejdzie na psy. Pozwólcie mi zatem powtórzyć dobitnie, że Marley był martwy jak gwóźdź w drzwiach.
A czy Scrooge wiedział, że Marley nie żyje? Jasne. No bo jakże inaczej? Przecież pozostawali partnerami od niepamiętnych czasów. Scrooge był jego jedynym wykonawcą testamentu, jedynym zarządcą majątku, jedynym spadkobiercą i beneficjentem, zapisobiorcą, jedynym przyjacielem oraz jedynym żałobnikiem. Ale nawet Scrooge’a to smutne wydarzenie bynajmniej nie przygnębiło aż tak strasznie, tylko dało mu poczucie, że nawet w dniu pogrzebu potrafi ubić niezły interes i uczcić tym samym tę wątpliwą okazję.
Wspomnienie o pogrzebie Marleya przywodzi mi na myśl stwierdzenie, od którego w ogóle zacząłem moją opowieść. Nie ulega wątpliwości, że Marley był martwy. Musimy to sobie wyraźnie uświadomić, gdyż w przeciwnym razie nie sprawdzi się przesłanie historyjki, którą chcę opowiedzieć. Gdybyśmy nie żywili silnego przekonania, że ojciec Hamleta zmarł przed rozpoczęciem sztuki, cóż mogłoby być niezwykłego w tym, że udał się na nocną przechadzkę, przy wschodnim wietrze, po własnych obwałowaniach – nie dziwiłoby to wcale bardziej, niż gdyby każdy inny dżentelmen w średnim wieku pośpiesznie wychynął po zmierzchu w dowolnym, nieosłoniętym od wiatru miejscu, powiedzmy na cmentarzu przy katedrze św. Pawła, dosłownie tylko po to, by zaburzyć słabowitą równowagę umysłu swego syna.
Scrooge nigdy nie zamalował nazwiska starego Marleya. Widniało ono nad drzwiami do magazynu jeszcze lata później. „Scrooge i Marley”. Pod taką nazwą firma była znana: „Scrooge i Marley”. Kiedy zjawiał się ktoś nowy, czasami zwracał się do właściciela per Scrooge, kiedy indziej per Marley, a ten odpowiadał i na to, i na to – co mu tam za różnica?
Ależ z tego Scrooge’a była kutwa¹ – a i ciężką łapą przymuszał do roboty! Stary grzesznik wyciskał, dusił, trzymał, zionąc zawiścią! Był twardy i ostry jak krzemień, na którym choćby najtwardszej stali nie udało się skrzesać ani jednej szczodrobliwej iskierki – skrywał wszystko w tajemnicy, zamknięty w sobie i samotny niczym ostryga. Przenikające go zimno spowodowało, że jego starcze rysy zastygły, że spiczasty nos był jeszcze bardziej spiczasty; zimno pomarszczyło mu policzki, usztywniło krok, zaczerwieniło mu oczy, posiniło cienkie wargi i przemawiało sprytem w jego skrzekliwym głosie. Głowę i brwi szronem mu oprószyło i takoż jego pokrytą szczeciną brodę. Gdziekolwiek się przemieszczał, chłód ten wiódł za sobą – zamrażał nim biuro w dzień kanikuły² i bynajmniej ani o stopień nie odmieniał się na Boże Narodzenie.
Gorąco czy zimno na dworze – na nim nie robiło to żadnego wrażenia. Ani upał nie mógł go ogrzać, ani ziąb wyziębić. Żaden wiatr nie zdołałby być bardziej niż on przenikliwy, żaden sypiący śnieg nie miałby większej chęci pogrążenia świata, a żaden lejący deszcz nie pozostałby bardziej głuchy na czyjekolwiek błagania. Najpaskudniejsza pogoda nie byłaby gorsza od niego. Ale też i najpotężniejsza ulewa, i śnieżyca, grad i deszcze ze śniegiem mogły mieć nad nim jedną tylko przewagę – one potrafiły spadać szczodrze, a szczodrość cechą Scrooge’a bynajmniej nie była. Nikt go nigdy na ulicy nie zatrzymał i nie zagadnął z rozradowanym obliczem: „Mój drogi, jak się masz? Kiedy zajrzysz do mnie?”.
Nigdy w życiu żaden żebrak nie błagał go choćby o drobiazg, żadne dziecko nie spytało go o godzinę, nigdy nikt nie zadał mu pytania, jak dojść do jakiegoś tam miejsca. Rozpoznawać go zdawały się nawet psy ślepców, a kiedy przypadkiem zobaczyły, że się zbliża, wciągały swoich właścicieli do bram czy na podwórka i machały ogonami, jakby chciały powiedzieć: „To już lepiej nie mieć ani jednego oka niż takie, co patrzy źle, jak u tego potwora!”.
Ale czy Scrooge’owi to przeszkadzało? Bynajmniej, akurat coś takiego uwielbiał. Przemykać się po zatłoczonych ścieżkach życia, odpychać wszelkie objawy życzliwości – to dla kutwy, według znających się na rzeczy, były delicje.
Ale pewnego dnia – i wyobraźmy sobie, że spośród wszystkich dobrych dni roku wypadło to właśnie w Wigilię – stary Scrooge siedział bardzo zajęty swoimi rachunkami. Dzień był zimny, ponury, przejmujący chłodem i aż nadto mglisty. Scrooge słyszał, jak ludzie na podwórku, sycząc z zimna, kroczą w tę i z powrotem, klepią się po piersiach, przytupują stopami, by je rozgrzać, po płytach chodnika. Zegary miasta pokazywały, że dopiero co minęła trzecia, ale już zrobiło się całkiem ciemno. Zresztą, w ciągu dnia w ogóle ani na chwilę nie było jasno i w oknach sąsiednich biur tliły się świece – jak czerwone plamy w namacalnie wręcz brązowym powietrzu. Mgła wbijająca się w każdą szczelinę i dziurkę od klucza była tak gęsta, że chociaż biuro Scrooge’a mieściło się w jednym z najwęższych podwórek, domy po przeciwnej stronie majaczyły niczym zjawa. Ta opadająca, przesłaniająca wszystko, obrzydliwa chmura sprawiała wrażenie, jakby przyroda naprawdę przeżywała ciężkie chwile, jakby wszystko w niej teraz obficie bulgotało.
Scrooge zostawił otwarte drzwi do swego kantorka, żeby mieć na oku kancelistę, który w swej posępnej dziupli z tyłu – w czymś na kształt cysterny – przepisywał listy. U Scrooge’a palił się niewielki ogień, ale to, co leżało na palenisku kancelisty, wyglądało dosłownie jak jeden węgielek. Nie można było jednak niczego dorzucić, bo Scrooge trzymał kubeł z węglem u siebie. I naturalnie, jak tylko biedaczyna zjawiał się u niego z łopatą, pracodawca prorokował, że będą się musieli rozstać. Dlatego też kancelista próbował opatulić się białym szalem lub ogrzać przy świecy, co mu się za bardzo nie udawało, bo nie grzeszył nadmiarem wyobraźni.
– Wesołych świąt, wuju! Bóg z tobą! – zawołał radosny głos, należący do siostrzeńca Scrooge’a. Ten nadszedł tak niespodziewanie, że słowa te były pierwszym zwiastunem jego obecności.
– Pfe, bzdura! – odparł wuj.
Ów siostrzeniec Scrooge’a tak bardzo rozgrzał się szybkim marszem przez mgłę i mróz, że cały aż promieniał ciepłem – miał zaczerwienioną, przystojną twarz, oczy mu błyszczały, oddech buchał parą z ust.
– Boże Narodzenie to bzdura? – odparł. – Wuju, chyba nie mówisz poważnie?
– Owszem, mówię. „Wesołych świąt!”. A jakież to masz prawo być wesołym? No jakie? Przecież jesteś wystarczająco biedny!
– Wuju, daj spokój – ciągnął młodzieniec wesoło. – A jakie ty masz prawo być tak nieszczęśliwym? Jakie masz powody być aż tak posępnym? Przecież jesteś dostatecznie wielkim bogaczem!
– Pfe – odrzekł po chwili Scrooge, nie mając lepszej odpowiedzi na podorędziu. I dodał: – Bzdura!
– Nie złość się, wuju!
– A co lepszego mi pozostało – odparował tamten – kiedy przychodzi mi żyć w świecie takich głupców? „Wesołych świąt!”. A jak mogą być wesołe? Bo czymże innym są dla ciebie święta, jak nie momentem płacenia rachunków, na które nie masz pieniędzy, jak nie chwilą, kiedy przybywa ci na karku kolejny rok, za to ani grosz fortuny. Przecież to pora, kiedy trzeba zrobić buchalterię i człowiek ma przed sobą czarno na białym wszystkie dwanaście miesięcy życia. Gdyby to ode mnie zależało – ciągnął Scrooge wzburzony – każdego idiotę, który lata wkoło z życzeniami „Wesołych świąt!” na ustach, kazałbym ugotować we własnej leguminie³, z sercem przebitym gałązką ostrokrzewu! Wierz mi!
– Wuju! – poprosił bratanek.
– Chłopcze – zwrócił się do niego surowo wuj – świętuj Boże Narodzenie po swojemu, a mnie zostaw w spokoju, żebym ja świętował po swojemu!
– Jak to? Przecież ty w ogóle nie świętujesz!
– No to dajmy spokój świętom. Niech ci przyniosą dużo dobrego. Alboż to wiele dobrego przyniosły ci dotychczas?
– Śmiałbym twierdzić, że wiele spraw, które potrafiły mi dać dobro, niekoniecznie przynosiły wymierne korzyści – odparł bratanek. – Do nich należy Boże Narodzenie. Ale zawsze myślałem, kiedy już nadeszło, że jest to czas – oczywiście, niezależnie od świętości, jakie w sobie niesie – pełen dobroci, miłosierdzia, zadowolenia; że to jedyny okres, jaki znam w długim, trwającym cały rok kalendarzu. Wtedy ludzie pozwalają sobie swobodnie otworzyć swe zamknięte serca i myśleć o tych, którzy stoją od nich niżej, tak jakby byli wraz z nimi jedynie współtowarzyszami wędrówki do grobu, a nie inną rasą stworzeń, wędrującą w zgoła odmiennym kierunku. Zatem, wuju, choć święta nigdy nie przydały mi ani jednej sztabki srebra czy złota, uważam, że mimo wszystko dały mi dużo dobrego, i jeszcze mi przyniosą, dlatego powiem: „Niech cię Bóg błogosławi!”.
Kancelista w ciemnej norce instynktownie zareagował aplauzem. Zdawszy sobie jednak sprawę z niestosowności tego zachowania, przegarnął ogień w kominku, tym samym już na amen zagaszając jego ostatnie iskry.
– Niech no jeszcze usłyszę z pana strony choćby jeden dźwięk – rzucił Scrooge – to zatrzymasz pan sobie Gwiazdkę, tracąc posadę! A z ciebie całkiem niezły mówca! – zwrócił się do siostrzeńca. – Zastanawiam się, czemuż to jeszcze nie zasiadasz w parlamencie?
– Nie złość się, wuju! Posłuchaj, przyjdź do nas jutro na obiad.
Scrooge odparł, że owszem, kiedyś się zobaczą. Tak właśnie powiedział. I zadał sobie trud, by wyjaśnić, że w tak skrajnej sytuacji siostrzeniec będzie pierwszą osobą, do której przyjdzie.
– Ale czemuż to? – zakrzyknął młodzieniec. – Czemuż?
– A czemu się ożeniłeś? – odparował Scrooge.
– Bo się zakochałem!
– Zakochałeś się? – odwarknął tamten, jakby to była jedyna rzecz bardziej idiotyczna niż życzenia „Wesołych świąt!”. – Do widzenia!
– Daj spokój, wuju, przecież i tak nigdy nie przychodziłeś do mnie z wizytą, zanim się ożeniłem. Dlaczego teraz mówisz, że to z tego powodu?
– Do widzenia! – powtórzył Scrooge.
– Przecież nic od ciebie nie chcę, o nic cię nie proszę, dlaczego nie możemy być przyjaciółmi?
– Do widzenia!
– Naprawdę, z całej duszy mi przykro, że jesteś taki nieprzejednany. Nigdy nie doszło między nami do kłótni, w której bym uczestniczył. Postanowiłem jednak z okazji Gwiazdki podjąć tę próbę i nie zamierzam dać sobie popsuć świątecznego nastroju. A zatem, wesołych świąt, wuju!
– Do widzenia!
– I szczęśliwego Nowego Roku!
– Do widzenia! – powtórzył Scrooge.
Jednakowoż siostrzeńcowi udało się wyjść bez najmniejszej choćby oznaki złości. Przy drzwiach na ulicę zatrzymał się, by złożyć życzenia świąteczne kanceliście, który – choć zmarzł na kość – miał w sobie więcej niż Scrooge ciepła i odpowiedział na te życzenia pełen serdeczności.
– Jeszcze jeden! – mruknął do siebie Scrooge, posłyszawszy ich rozmowę. – Ma piętnaście szylingów na tydzień, na utrzymaniu żonę i rodzinę, i mówi o wesołych świętach! Chyba będą mnie musieli zamknąć w domu wariatów!
Tymczasem ten obłąkaniec, otwierając drzwi siostrzeńcowi Scrooge’a, wpuścił do środka dwóch innych dżentelmenów. Byli korpulentni, o miłej aparycji – a teraz stali w kantorze, trzymając w dłoniach zdjęte kapelusze. Mieli też w rękach jakieś księgi i papiery – obaj się skłonili.
– Jesteśmy zapewne w firmie „Scrooge i Marley” – zagadnął jeden z nich, sprawdzając coś na swojej liście. – Czy mam przyjemność z panem Scrooge’em czy Marleyem?
– Pan Marley nie żyje od siedmiu lat – odparł Scrooge. – Zmarł dokładnie siedem lat temu, w nocy.
– Nie wątpimy zatem, że jego szczodrość znajdzie swe uosobienie w żyjącym partnerze – odezwał się jeden z dżentelmenów, przedstawiając swoje dokumenty tożsamości.
Owszem, Scrooge i Marley bez wątpienia byli pokrewnymi duszami.
– Panie Scrooge, w tym świątecznym czasie – zaczął jeden z nich, podnosząc pióro – jakże pożądane jest, byśmy wyasygnowali jakieś datki dla biednych i pozbawionych środków do życia, którzy w obecnych czasach cierpią ogromny niedostatek. Wielu tysiącom ludzi brakuje rzeczy najniezbędniejszych, setki tysięcy potrzebują najprostszych wygód.
– A czyż nie ma więzień? – spytał Scrooge.
– Naturalnie, jest wiele – odrzekł jegomość, odkładając pióro.
– A przytułki z obowiązkiem pracy? – dopytywał Scrooge. – Przestały działać?
– Owszem, działają. Wolałbym oczywiście móc powiedzieć, że przestały.
– Oznacza to zatem, że kieraty więzienne i prawo ubogich w pełni obowiązują? – indagował Scrooge.
– Tak, bardzo są oblegane, sir.
– Och, zacząłem się już obawiać, słysząc pańskie wcześniejsze słowa, że coś przeszkodziło im w ich pożytecznym działaniu – rzekł Scrooge. – Cieszę się zatem, że nie.
– Mając jednak wrażenie, że tylko w ułamku potrafią one zaspokoić potrzeby ciała i duszy chrześcijan – odparł dżentelmen – kilkoro z nas podjęło trud zgromadzenia funduszy, by zakupić ubogim trochę mięsa i napitków, a także opału. Wybraliśmy właśnie tę porę roku, ponieważ jest to czas, wśród wielu innych, kiedy brak odczuwa się szczególnie boleśnie, dostatek zaś przynosi radość szczególną. Ile mam u pana zapisać?
– Nic! – rzucił Scrooge.
– Życzy pan sobie pozostać ofiarodawcą anonimowym?
– Życzę sobie, by mnie pozostawiono w spokoju – odparował Scrooge. – Skoro panowie pytają, to tak brzmi moja odpowiedź. Sam sobie nie sprawiam przyjemności z okazji świąt i nie stać mnie na to, by sprawiać radość nierobom. Pomagam wspierać instytucje, o których wspomniałem, a te sporo kosztują, i ci, których sytuacja jest faktycznie zła, winni się tam udać.
– Wielu nie może tam iść, wielu prędzej by umarło, niż poszło.
– Skoro tak, to niech umierają, tym samym przyczynią się do zmniejszenia nadmiernej liczby ludności. A poza tym, przepraszam, ale nic o tym nie wiem.
– A mógłby pan – zauważył jeden z dżentelmenów.
– To nie mój interes – odparł Scrooge. – Wystarczy, że człowiek rozumie swój własny interes i nie wtrąca się do interesów innych. Bowiem mój zajmuje mnie bez ustanku. Żegnam, panowie!
Widząc wyraźnie, że nic nie wskórają, mężczyźni opuścili kantor. Scrooge wrócił do swoich zajęć, mając wyraźnie lepsze o sobie mniemanie i czując zdecydowanie silniejsze rozbawienie niż zazwyczaj.
Tymczasem mgła i ciemność zgęstniały na tyle, że ludzie biegali w rozświetlonych pochodniami aureolach, oferując, że poprowadzą konie ciągnące powozy. Wiekowa kościelna wieża, której stary, szorstko brzmiący dzwon nieustannie, jak kto głupi, wpatrywał się w Scrooge’a z gotyckiego okna w murze, stała się niewidoczna, a zegar wybijał godziny i kwadranse w chmurach, po czym następowały wibracje tak potężne, jakby w zamarzniętej tam w górze głowie szczękały zęby. Ziąb stał się jeszcze bardziej przejmujący. Na głównej ulicy, w rogu dziedzińca, kilku robotników naprawiało rury gazowe i rozpaliło w koksowniku spory ogień, wokół którego zgromadziła się grupka odzianych w łachmany mężczyzn i chłopców, starających się ogrzać dłonie i mrużących w zachwyceniu oczy w jego blasku. Pozostawiony samotnie kurek, z którego ciekła woda, pokrył się ponurym, niechętnym ludziom lodem. Blask sklepów, w których gałązki ostrokrzewu i jagody trzaskały w upale wystawowych lamp, rzucał czerwoną poświatę na blade twarze przechodzących ludzi. Sklepy drobiarskie i kolonialne jakby stanowiły wykwintny żart – wystawne widowisko, które wręcz nie mogło mieć nic wspólnego z tak przyziemnymi procedurami jak tania okazja czy wyprzedaż. Burmistrz w swej oficjalnej, przypominającej twierdzę, rezydencji wydał polecenia pięćdziesięciu kucharzom i kamerdynerom, aby Boże Narodzenie obchodzono jak należy, i nawet malutki krawiec, któremu w poprzedni poniedziałek kazał zapłacić pięć szylingów grzywny za to, że pijany robił burdy na ulicach, mieszał dzisiaj leguminę w swojej mansardzie, podczas gdy jego wymizerowana żona z niemowlęciem na rękach wyruszyła, by zakupić wołowinę.
Mgła zgęstniała i zrobiło się jeszcze zimniej! Zimno przeszywało, przenikało, kąsało! Gdyby św. Dunstan odszczypał czubek nosa złemu duchowi za pomocą takiej srogiej pogody, zamiast bronią, której użył, ten z pewnością podniósłby niezłe larum! Ale oto właściciel pewnego młodego noska, kąsanego i nękanego przez zimno, tak jak psy gryzą kości, nachylił się nad dziurką od klucza Scrooge’a, chcąc uraczyć go kolędą. Jednak już na pierwsze dźwięki:
Niech cię Bóg ma w swej opiece, panie,
Niech ma o tobie uważanie…
Scrooge z takim zdecydowaniem chwycił za linijkę, że przerażony śpiewak natychmiast salwował się ucieczką, pozostawiając dziurkę od klucza na pastwę mgły i towarzyszącego jej ziąbu.