- promocja
Opowieści o Ojczyźnie - ebook
Opowieści o Ojczyźnie - ebook
Niepublikowane dotąd w Polsce opowiadania Dmitrija Glukhovsky’ego, autora światowych bestsellerów Metro 2033 i Futu.re
Gdyby Rosja była normalnym krajem, tę książkę można by umieścić na półce z fantastyką. Rzeczywistość wyprzedza jednak fikcję. A ponieważ trudno być prorokiem we własnym kraju, nic dziwnego, że w swojej ojczyźnie Glukhovsky został uznany za „agenta obcego wpływu” i jest ścigany listem gończym.
Opowieści o Ojczyźnie to zbiór zaskakujących i dających do myślenia opowiadań, które pozwalają zajrzeć do wnętrza rosyjskiej duszy. Glukhovsky zabiera nas w przedziwną podróż: trafiamy za kulisy rosyjskich wyborów, odkrywamy mechanizm wydawania drakońskich wyroków, podążamy absurdalnymi ścieżkami awansu partyjnych aparatczyków, lądujemy w samym środku etnicznego konfliktu w armii, który grozi anihilacją Kaukazu, przenosimy się do spowitego siarkową mgłą mrocznego Norylska, a później do nowobogackiej Rublowki, by poznać pewnego uroczego pluszowego misia… A wszystko to utrzymane w poetyce realizmu magicznego.
Śmiech, płacz, złość, współczucie. Ta książka – jak każda Glukhovsky’ego – jest nasycona emocjami. I jak każde jego dzieło zawiera mnóstwo gorzkiej prawdy, ale też… iskierkę nadziei.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67323-89-5 |
Rozmiar pliku: | 5,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Co ty? – Sierioga cofnął się przed nim. – Co ty?…
– Będziesz moją córeczką – powiedział niemal czule Said. – W końcu będzie ci tu potrzebny tata, tak? Jak sobie dasz radę bez taty w tajdze? Niedźwiedzie cię pożrą.
– No co ty, Said… – Sierioga ochrypł z nerwów, z przerażenia. – Ja chłopakom… Pułkownikowi…
– Tylko spróbuj, szczeniaku! – Said wyszczerzył się, obnażając białe wilcze kły. – Pojutrze mamy razem służbę w szybie. Przez tydzień. Ty, ja i Daud. A twoje chłopaki zostaną tutaj. I towarzysz pułkownik też. A my we trójkę pojedziemy świętować Nowy Rok.
– Co ty, Said… – powtórzył rozpaczliwie Sierioga.
– Chciałem się z tobą zawczasu zaprzyjaźnić, szczeniaku. – Said powoli splunął lepką brunatną śliną na betonową posadzkę. – Lepiej żebyśmy pojechali tam już zaprzyjaźnieni. – Rozpiął sprzączkę.
Sierioga pokręcił głową i z krótkiego zamachu trafił potężnego Dagestańczyka pięścią w siny, pokryty szczeciną policzek: jego właściciel rano się golił, a już przed południem zarost znów się pojawiał.
Uderzył go niezręcznie, nieudolnie: w Petersburgu mieszkał w samym centrum, ojciec był nauczycielem historii, matka biolożką. To nie dzieciństwo, lecz inkubator. Gdyby mieli pieniądze, na pewno wykupiliby go z wojska. Ale nie mieli.
Said nawet się nie zachwiał. Jednym ruchem wyciągnął pasek ze spodni, niedbałym ciosem powalił wątłego Sieriogę, zarzucił mu na cienką szyję z wystającą grdyką czarną przeszytą skórę. I zaczął nawijać pasek na pięść.
– Magomiedow! – Przez cuchnącą haszyszem zasłonę dymną dobiegł od strony drzwi groźny głos. – Jesteś tu?
– Tutaj, towarzyszu majorze – odpowiedział leniwie Said. – Tak jest.
– Chodź no, mamy do pogadania! – Major pozostał na progu i nie zamierzał wchodzić do środka.
Said uwolnił przyduszonego Sieriogę z pętli, kopnął go w brzuch i szepnął:
– Siedź cicho, rozumiesz? Powiesz mu coś, to w nocy cię z chłopakami powiesimy. Siedź cicho.
Cała jednostka była pomalowana farbą olejną na zielono do pasa i na biało wyżej, aż do sufitu – w zasadzie tak samo jak cała reszta kraju. Tylko w klubie oficerskim ściany były obszyte zawszoną wykładziną tu i tam posmarowaną trutką na owady. Niby nic, a już przytulnie. W rogu, na niepasującej tu szafce z babskimi zawijasami – widocznie gwizdniętej przez kogoś z domu – stał biedatelewizor kupiony u Chińczyków na targu, czy nawet wymieniony za pańszczyźnianą pracę żołnierzy w ich chińskich ogrodach warzywnych.
Telewizor – okno na daleką Moskwę – pokazywał, śnieżąc, Główny Kanał. Skończyły się wszystkie ważne wiadomości, na koniec ostatniego programu nadawali coś z Ameryki. Do Ameryki było z tego miejsca znacznie bliżej niż do Moskwy. Dlatego jednostka została zlokalizowana właśnie tutaj: lot do San Francisco trwał stąd siedem minut.
Barack Obama przemawiał do żołnierzy w amerykańskiej bazie w Kandaharze. Żołnierzy dobrano jak w korcu maku – we wszystkich kolorach tęczy, po równo bab i chłopów, utuczeni jak na ubój i każdy ze szczęką jak u psa rasy moskiewski stróżujący.
Gęby się świecą, mundury jak spod igły. Sukinsyny.
– Co on im mówi, Aleksandrze Iwanowiczu? – spytał podejrzliwie Suren, zapalając marlboro i sękatą dłonią rozwiewając przysłaniający Obamę siwy dym.
– W tym tygodniu mieli swoje amerykańskie Boże Narodzenie, Gazarian. – Pułkownik wciągnął smarki. – Przyjechał podtrzymać morale. Ojczyzna o was pamięta, takie tam.
– A do nas by kto przyjechał, towarzyszu pułkowniku? – Gazarian wypuścił z ust siwy obłoczek.
– A po chuj? – zaoponował tamten.
– Nie, serio! Dlaczego u nich w wojsku ludzie służą jak ludzie, dostają porządną kasę, i jeszcze prezydent do nich przylatuje przed świętami? Pewnie przywiózł racje żywnościowe… – westchnął z zazdrością Suren.
Rozległo się pukanie do drzwi.
Pułkownik ani drgnął: brązowoskóry prezydent i on świdrowali się nawzajem spojrzeniami i żaden z nich nie chciał odwrócić wzroku jako pierwszy. Suren wstał, poprawił koszulę, chwycił za klamkę.
W progu stał sierżant Kołosow, dopiero co przeniesiony z innej jednostki. Z wyglądu zdechlak, mało towarzyski i nikomu tu specjalnie niepotrzebny: pół jednostki Dagestańców, drugie pół – z Syberii. A ten z Leningradu. Uparty był: widać, że często go bili, ale wszystkich fanaberii mu nie wybili. Pułkownik lubił pryncypialnych – nie da się z nimi przyjaźnić, więc można dać im popalić. Dopiero co go przysłali, a my go od razu na tygodniową służbę w kopalni. Na święta. Dobrze, niech się żali.
– O co chodzi, sierżancie? – spytał Suren, patrząc obok Kołosowa.
– Towarzyszu majorze… Mam sprawę do towarzysza pułkownika…
– Melduj mnie – naburmuszył się Gazarian.
– Proszę… Mogę jechać na inną zmianę na dyżur? Ja… Nie mogę teraz jechać. Do kopalni. Proszę.
– Miiiilczeć! – ryknął Suren tak, że aż zakłócenia na ekranie się nasiliły. – Jest rozpiska, jest rozkaz. Wykonać!
– Ja… Będę miał przewalone, jeśli pojadę, towarzyszu majorze. Już stamtąd nie wrócę… Ja mam z Dagestańcami…
Gazarian spurpurowiał i nabrzmiał jakby nie swoją krwią.
– Nie ma żadnych Dagestańców, sierżancie! Wszyscy jesteśmy żołnierzami rosyjskiej armii! Pojedziecie i zgracie się w tydzień!
Wypchnął przygaszonego Kołosowa na korytarz i gniewnie trzasnął drzwiami. Wrócił do swojego kąta, pokręcił kwadratową kędzierzawą głową i na nowo przypalił zgasłego papierosa. Nie były to oczywiście żadne marlboro, tylko chińska podróbka. Faszerują je pewnie herbatą, skośnoocy oszuści.
– Wytrzyma – powiedział chłodno pułkownik. – Ja też witałem mój pierwszy Nowy Rok w jednostce w szybie. I też z Kaukazczykami. I nic. Żyję.
Na ekranie Barack Obama wręczał już prezenty szczęśliwym i dumnym amerykańskim żołnierzom. A potem tak po prostu poszedł sobie do ich żołnierskiej kantyny, żeby żreć hamburgery.
– Brudas jebany – podsumował Aleksander Pietrowicz i charknął do popielniczki. – To nie do ciebie, Gazarian.
Terenówka kołysała się, płynąc po warstwie szreni przez świeży sypki śnieg, oddalając się od jednostki do samych niemal granic terytorium pułku niewidoczną na Google Maps przesieką, przez magiczną białą tajgę – do ukrytej w rezerwacie chatki. Kierowca, ponury i małomówny, całkowicie skupiał się na jeździe: padał śnieg i bardzo łatwo było zboczyć z drogi.
W kabinie oprócz niego siedzieli Sierioga ściskający swoją regulaminową broń, aż zbielały mu palce, oraz Said i Daud po pańsku rozwaleni na tylnym siedzeniu. Z przedniej szyby na ten niepokojący obrazek patrzyli z umiarkowanym zainteresowaniem Narodowy Przywódca w hełmie pilota myśliwca i jakaś bezwstydna baba o nienaturalnie różowych i odstających cyckach, wycięta z ulotki o AIDS.
Sierioga jechał do szybu jak na ostatni bój; dobrze znał Dagestańców jeszcze z poprzedniej jednostki, dlatego nie liczył na przebaczenie. Przy świadkach niczego nie zrobią, ale jak tylko znajdą się z nim sam na sam w zamurowanej trzydzieści metrów pod ziemią blaszanej puszce, to koniec.
Są rzeczy, z którymi nie da się dalej żyć. Jeśli pobiją go tak, że prawie umrze – to nic, wyliże się. Jeśli zrobią z niego inwalidę – życie będzie ciężkie, ale możliwe. Jeśli go przecwelą – to o czymś takim już nigdy nie zapomni. Lepiej już zostać inwalidą. A jeszcze lepiej zdechnąć.
Ale to już kwestia szczęścia… Jeśli dopadnie ich pierwszy, będzie musiał od razu uciekać do lasu. Ale i tak później go znajdą i albo zastrzelą przy zatrzymaniu jako stawiającego opór dezertera, albo aresztują, a w celi dosadzą mu Dagestańca. Tak bywa.
Jeśli się nie uda, to poleci do mamy w cynkowej trumnie, tej, której nie wolno otwierać. Powiedzą, że się przeziębił, obustronne zapalenie płuc, nie odratowali na czas. Albo postawią jeszcze jakąś inną diagnozę. Najważniejsze, żeby nie pozwolili mamie otworzyć trumny. To po niej Sierioga jest taki pryncypialny. Jeśli mama uprze się, żeby odlutowali wieko, to koniec, nigdy już nie zazna spokoju. A niczego przecież nie zdziała, tylko się zmęczy.
Sierioga wyobraził sobie, jak dzwonią do matki do ich M2 w dzielnicy Kupczino, na szóstym piętrze, po lewej od zsypu na śmieci, żeby powiedzieć, że doszło do nieszczęśliwego wypadku…
Wcześniej, zanim rodzice się rozwiedli, mieszkali przy Ligowskim Prospekcie, w przestronnym starym mieszkaniu z sufitami na wysokości prawie czterech metrów. Z jednego porządnego mieszkania wyszły dwa okaleczone, z jednego wspólnego życia – trzy rozdarte. Dla jego matki zerwanie przebiegło prosto, wzdłuż pęknięć ojcowskich zdrad, a dla pięcioletniego Sieriogi był to grom z jasnego nieba, chłopiec odklejał się od ojca boleśnie, zrywając skórę.
I Nowy Rok po przeprowadzce do Kupczina już nigdy nie był taki sam jak wcześniej przy Ligowskim. Nagle przestał być cudownym świętem, a stał się najbardziej gorzkim, pustym dniem w roku. I Dziadka Mroza ostatni raz widział Sierioga właśnie wtedy, przed rozwodem.
Zawsze przychodził do Sieriogi pół godziny przed biciem Kurantów o północy. Dzwonił do drzwi i Sieriożka biegł je otworzyć. Najpierw przysuwał taboret do tapicerki, spoglądał przez wizjer, potem wydawał triumfalny okrzyk i zaczynał odmykać zasuwy. Do środka wchodził siwobrody staruszek, czasem przysypany śniegiem, kiedy indziej całkiem ciepły, domowy, sięgał do worka i wyciągał z niego to, o czym Sierioga marzył najbardziej na świecie. Potem nakazywał słuchać się rodziców, a kiedy pójdzie do szkoły – uczyć się historii pilniej niż biologii, żegnał się jak z dorosłym, uściskiem dłoni, i znikał. Później ojciec wracał z pracy albo z gości. Ostatnim razem Dziadek Mróz przyniósł Sierioży wóz strażacki.
Rok później, gdy Sierioga wspomniał o tym, że czeka na noworocznego czarodzieja, usłyszał wygłoszone belferskim tonem oświadczenie, że żadnego Dziadka Mroza nie ma, że dzieciństwo się skończyło i pora, żeby on, stary koń, wreszcie wydoroślał. Następnie matka zamknęła się w łazience i odkręciła wodę. Potem oczywiście go przeprosiła, pogodzili się i przytulili, ale jego dzieciństwo naprawdę skończyło się właśnie wtedy.
Wóz strażacki przeżył wszystkie pozostałe zabawki i kiedy Sierioga wyjeżdżał do wojska, zabawka wciąż jeszcze stała na szyfonierze w jego pokoju. Matka, sprzątając, zawsze wchodziła na taboret, zdejmowała go, przecierała z kurzu i starannie odstawiała z powrotem.
Ojca już nigdy więcej nie zobaczył.
– Jesteśmy na miejscu! – powiedział kierowca, odwracając się. – Nie wysiadajcie jeszcze, trzeba połączyć się z naszymi, żeby wyłączyli alarmy.
Wokół skrytej wśród rozłożystych świerków chatki rozciągało się pole minowe, a za nim do połowy zakopane w śniegu ogrodzenie z drutem kolczastym. Żeby wjechać za płot, trzeba było skontaktować się z dyżurną zmianą – albo ręcznie wprowadzić tajny kod na niepozornej bramie. Sama chatka była zbudowana z silikatowych pustaków i przypominałaby raczej samodzielnie sklecony garaż, gdyby nie wieńcząca ją okrągła wieżyczka – obsługiwany z dołu wielkokalibrowy karabin maszynowy.
Radio zasepleniło w odpowiedzi, skrzydła bramy drgnęły, ale ugrzęzły w głębokim śniegu. Klnąc pod nosem, kierowca oderwał przymarznięte drzwi i zeskoczył w zaspę. Niedbale odgarnął zwały śniegu, uwolnił skrzydła bramy i podjechał samochodem pod chatkę.
To wszystko. Byli na miejscu.
W domku z białych pustaków była piwnica. W piwnicy – sto pięćdziesiąt schodów prowadzących w dół do grobowca stanowiska dowodzenia. Ogromne puste cygaro, przypominające okręt podwodny postawiony na sztorc i pogrzebane w tutejszej zamarzniętej ziemi, i całkiem jak prawdziwy okręt podwodny podzielone na segmenty. Ostatni, jedenasty, był zamieszkany. Stała w nim przedpotopowa elektroniczna maszyna licząca, wygnieciony fotel z przetartą, szarą skórzaną tapicerką, wszystko to wśród żelaznych ścian, na żelaznej podłodze, pod żelaznym sufitem. W tym przedziale Sierioga będzie musiał spędzić tydzień z Saidem i Daudem.
Pięćset metrów na północ był jeszcze jeden taki szyb, a kilometr na zachód – trzeci. Drzemały w nich, podwieszone na platformach, dwie międzykontynentalne rakiety balistyczne Topol. Jedna spokojnie wystarczy, żeby obrócić w proch i popiół Zachodnie Wybrzeże Stanów Zjednoczonych.
Zadudniły i wypełzły ośmiusetkilogramowe wrota, a z wnętrza szybu wyłonili się bladzi mieszkańcy podziemi. Kto wie, co tam się wydarzyło przez ostatni tydzień…
Pryszczaty porucznik zasalutował Sieriodze szyderczo.
– Szczęśliwego Nowego Roku!
Coś go podkusiło.
Właśnie w okolicy Nowego Roku pułkownik pokłócił się z pułkownikową. Zaczęło się od tego, kto ma obrać ziemniaki, a skończyło na zmarnowanej młodości i nędznej wegetacji w zapomnianej przez Boga dziurze, którą trudno było nazwać nawet ułusem. Chociaż nie, wcale się na tym nie skończyło: potem była jeszcze mowa o koleżankach, które wyszły za inżynierów i mieszkały teraz w Nowosybirsku jak u Pana Boga za piecem, i o żołdzie, i o mieszkaniu, i ogólnie o wojsku, w tym o Głównodowodzącym, ale przede wszystkim o Aleksandrze Pietrowiczu. Przy Głównodowodzącym pułkownik przestał słuchać: pojawił się pretekst, żeby stracić cierpliwość. Wrzucił mokre kartofle do miednicy i wyrwał się z ciasnego mieszkanka.
Zły dotarł do klubu oficerskiego, gdzie nieżonaty kapitan, porucznicy i z jakichś sobie tylko znanych powodów siedzący z nimi Gazarian już na całego otwierali szproty. Niech będzie. Z mężczyznami serdeczniej.
Co prawda, wódka okazała się tylko mętną chińszczyzną, niby na ryżu, choć mógł to również być akt sabotażu. Jak nie spróbujesz, to się nie dowiesz. Cóż, polali.
Zaczęli pić pod zagrychę z wędzonego sera od patriotycznych dwóch krótkich i jednego przeciągłego ura-ura-uraaaa!
Wkrótce w swój ostatni rejs po ognistej rzece wyruszyły szproty, niebieski ekran rozświetliły umalowane mordy moskiewskich pederastów, już za parę godzinek miał przenikliwym wzrokiem wejrzeć w dusze swoich poddanych Prezydent – nasz, upragniony, nie ten ichni uszatek.
Świąteczna atmosfera stawała się coraz gorętsza. Ból duszy był jak olej słonecznikowy: wódka od potencjalnego przeciwnika kładła się na nim niezauważenie i pozornie bez śladu. Jednak ta zapora była z góry skazana na pęknięcie, a wtedy wdzierająca się fala całego tego ryżowego trunku groziła straszliwą katastrofą. Jak wylew Huang He. Pieprzone żółtki.
Tamę przerwało, jeszcze zanim Głównodowodzący zdążył zabrać głos. I stało się to bardzo niespodziewanie.
– Bombę atomową wynalazł Oppenheimer. Robert. Był szefem programu jądrowego u Amerykanów – w nagle zapadłej ciszy, jakby wiatr ucichł przed burzą, niezbyt pewnie i drżącym głosem oznajmił Suren. – Czytałem o tym. A kiedy zdetonował pierwszą atomówkę, to wiesz, co powiedział? „Teraz stałem się Śmiercią, niszczycielem światów…” Czujesz?
– W dupie mam twojego Op… penheimera – powiedział miarowo Aleksander Pietrowicz, patrząc ciężko spod swoich niemal neandertalskich łuków brwiowych. – Tu u nas każdy sierżant jest i Śmiercią, i niszczycielem światów. I nic.
– Nawiasem mówiąc, kiedy Oppenheimer zobaczył Hiroszimę i Nagasaki, to resztę życia poświęcił na walkę z bronią atomową – dodał całkiem nie na miejscu Suren.
– Co było do udowodnienia! – Pułkownik opróżnił kieliszek i dziarsko chrząknął. – Lepiej niech do nas nie startują, za ciency są!
– Jestem pewien – poparł dowództwo kapitan Simonow – że jakiś Magomiedow raz-dwa zetrze Los Angeles z powierzchni ziemi i będzie się tylko martwił, żeby w nagrodę za męstwo wypuścili go na przepustkę do miasta na bara-bara.
– No i co to takiego? – Aleksander Pietrowicz przeniósł swoje ciężkie jak głaz spojrzenie na kapitana. – Ja też bym rozpirzył to ich Los Angeles, gdyby Ojczyzna rozkazała. Tak samo bym zrobił. A co, kurwa!
Oficerowie przez chwilę milczeli. W sumie nie można było poprzeć nieusankcjonowanego unicestwienia Los Angeles, ale naruszenie hierarchii służbowej też było niepożądane. Głównodowodzący jeszcze nie przemówił.
– Gazarian! Idziemy się odlać! – rozkazał pułkownik.
Stojąc pod ciężkim głuchym niebem, Aleksander Pietrowicz lał żółtą strugą na zaśnieżony plac, parę razy zahaczając łobuzersko o owczarka, który przybiegł się łasić. Gazarian stał obok, jakby osobno. Sikał bardziej z szacunku do dowódcy niż z potrzeby.
Sikał i przeczuwał nieuchronne wyznanie. Nie mylił się.
– Patrzyłem sobie dziś na tą ich Obamę – westchnął pułkownik po zapięciu rozporka. – I tak mi się żal zrobiło naszej Ojczyzny… Siedzimy tu, Suren, gdzie diabeł mówi dobranoc… Warta bojowa, ku… Naszych „topoli” starczy, żeby i z Europy, i z Azji zrobić marmoladę… I nikomu nie jesteśmy potrzebni. Nikomu, Suren… – wyszeptał gorzko.
Gazarianowi drgnęły mięśnie policzków, ale w półmroku placu skąpo oświetlonego przez żółte kwadraciki okien nie było tego widać. Całkiem niedaleko wyły wilki, a biegające wokół jednostki owczarki wtórowały im nieodróżnialnym echem.
– Nikt nikogo nie potrzebuje, Suren… Kraj nie potrzebuje armii, armia nie potrzebuje ciebie i mnie, my nie potrzebujemy naszych żołnierzyków… Kiedy spędzałem w szybie tamten pierwszy Nowy Rok… To była taka tęsknota. Z brudasami tam siedziałem… Ja tak nie o tobie, Suren… I tylko myślałem: nie kwękaj. Wytrzymaj dla dobra sprawy. Ojczyzna pamięta. Ojczyzna wie… Chuja tam! – Aleksander Pietrowicz trzasnął pięścią o pokrytą lodem framugę drzwi. – I tak siedzę, gdzie siedziałem, i będę tu siedzieć do usranej śmierci. I my niczego nie bronimy, Gazarian. Po prostu skracamy sobie życie. Czekamy, aż zdechniemy. A Ojczyzny to w ogóle nie ma. Dawno ją przesraliśmy…
– Jeszcze wódki, towarzyszu pułkowniku? – zapytał ze współczuciem Suren.
– Tak jest. – Aleksandrowi Pietrowiczowi odbiło się siwuchą.
Major skoczył, wyniósł opróżnioną do połowy butelkę, zaproponował pułkownikowi, żeby napił się pierwszy, a potem sam pociągnął.
– Mówiłeś wcześniej o Oppenheimerze… To był przecież dorosły facet, tak? A nasi? Dzieciaki, taka ich mać! Powyciągali ich, białych ludzi z domów, dzikusy z jurt… to nie do ciebie, Suren… i wysłali ich tu do nas, na koniec świata… Gołowąsy… Dzieci! I proszę – Nowy Rok, a oni tam siedzą w tym szybie… Żeby chociaż ktoś im złożył życzenia… Albo nam… Nikt nikomu…
W tym momencie tama zaczęła już na serio trzeszczeć w szwach. Nie, to nie była dobra wódka… Zdrada! Zdrada!
– No tak… My to tylko umiemy gadać… – ukłuł Gazarian, słuchając sam siebie jakby z boku i czując, jak od tego, co sam powiedział, mróz mu idzie po kościach. – Ale żeby coś zrobić… Na przykład pojechać do nich teraz… Do szybu pojechać i…
– Boga się nie boisz? – czknął surowo pułkownik. – Słowo oficera, świński ryju, podajesz w wątpliwość?! Przecież ja choćby teraz! Ja, pieprzyć to, choćby w stroju Dziadka Mroza! Założymy się?! – Nakręcał się coraz bardziej.
– Ho… Ho… – Suren najpierw pokiwał, a potem pokręcił głową. – Towarzyszu pułkowniku… Tu jest… Został z imprezy świątecznej… No, zrobiliśmy dla dzieci z miasteczka wojskowego… Generalnie… Jest tam czerwona kapota, broda…
– Przynieś to tu! – Pułkownik wytrzeszczył oszalałe oczy. – Złożymy chłopakom życzenia! Nowy… Ech… Nowy Rok. Przejedziemy się. Przeprowadzimy w szybie… ins… inspek… ek…
Zasunęły się i znieruchomiały ośmiusetkilogramowe wrota, szczęknęły zasuwy. Gdzieś na górze zaterkotała odjeżdżająca terenówka, przecinając reflektorami śnieżycę i zabierając ze sobą kończących dyżur żołnierzy. Brama się zamknęła.
– Szczęśliwego Nowego Roku, szczeniaku – uśmiechnął się Said i popchnął Sieriogę w dół. Dziś będziemy świętować. Byłeś pod prysznicem?
– Wal się!
Sierioga zerwał z ramienia automat, ale Dagestańczyk z łatwością wyrwał mu broń z palców i kopniakiem zepchnął chłopaka ze schodów. Niespiesznie zszedł na półpiętro, chwycił Sieriogę za kołnierz, potrząsnął nim w powietrzu jak kukłą i zrzucił go jeszcze niżej. Krew pociekła z rozciętej brwi, od bólu pociemniało w oczach. Daud schodził jako ostatni; nie uczestniczył, ale też nie przeszkadzał.
– Tu jest sto pięćdziesiąt schodów – Said dogonił próbującego odpełznąć Sieriogę. – Policzysz je wszystkie swoją mordą, szczeniaku. A potem cię posunę… Potem się wściekniesz i rzucisz się na nas na służbie. A potem już sam rozumiesz… No co, jesteśmy na służbie.
Sierioga zyskał sekundę, zdołał wstać i ze wszystkich sił, jakie mu pozostały, wbił podeszwę buta w wybrzuszone już krocze Saida. Ten jęknął, przykucnął, ale natychmiast podbiegł Daud, złapał Sieriogę za włosy i o ścianę, o beton.
– A potem znajdziemy twoją mamę i ją posuniemy… – wychrypiał smrodliwie Sieriodze w samą duszę.
Kołosow zręcznie się wykręcił i wgryzł zębami w podbródek Dauda, złapał za kurtkę – coś zostało mu w ręku, potem szarpnął go palcami za ucho i najszybciej jak potrafił rzucił się w dół po schodach. Gotowało mu się w gardle, krew wrzała w sercu, bębny biły w głowie. Nienawiść! Zwierzęcy strach i zwierzęca nienawiść!
Głębiej, głębiej! Z tyłu szczęknął zamek karabinu, ale nie zdecydowali się strzelać. Przeklinając Sieriogę, rzucili się za nim, ale on już miał przewagę. Pierwszy dobiegł do segmentu jedenastego i zatrzasnął stalowe drzwi tuż przed wykrzywioną gębą Saida.
Otworzył dłoń, był w niej klucz. Drugi. Pierwszy przekazał mu pryszczaty porucznik. Szczęśliwego Nowego Roku.
A wszystko, czego potrzeba do wystrzelenia rakiety, to dwa klucze i kod. Tylko żeby przekręcić oba klucze jednocześnie… Ale i na to jest sposób, wystarczy drut i kij od szczotki.
Sierioga kliknął przełącznikiem.
– Lepiej otwórz od razu – zadudnił głucho Said zza grubej warstwy stali. – Nie wyjdziesz stąd żywy, rozumiesz?
– Wal się. – Sierioga przygryzł wargę.
– My cię jak barana… Gardło ci… Potem pojedziemy do tego twojego Petersburga… – nie odpuszczał Said.
Kołosow milczał. Próbował się uspokoić i studiował aparaturę.
– I tak wcześniej czy później stąd wyleziesz! Zachce ci się żreć i wyleziesz! A my poczekamy! Mamy jak sobie umilić czas!
Sieriodze zdało się, że poczuł słaby, niemal nieuchwytny zapach haszyszu. Said na chwilę umilkł, widocznie się zaciągał. Potem przez stalowe drzwi dobiegły stłumione, zdziwione słowa:
– Co tak przycichłeś, szczeniaku? Poddaj się!
– Z jakiego jesteś miasta, Said? – zapytał nagle Sierioga, przyciskając czoło do drzwi.
– Co za różnica? Spod Machaczkały!
– Nie ma różnicy, Said! – prawie wykrzyczał Sierioga; czuł, jak rozsadzając klatkę piersiową, wzbiera w nim złośliwy triumf. – Zaraz rozwalę cały Dagestan!
– Kłamiesz, gnoju! Skąd weźmiesz kod?! Skąd weźmiesz drugi klucz?!
Po co ma się trudzić, opowiadać o alarmie bojowym w poprzedniej jednostce, gdzie służył, zanim przeniósł się do tej, przeklętej? Powiedzieli później, że to była awaria komputera. Dobrze, że zdążyli wszystko odwołać – w ostatniej chwili, po tym, jak on i drugi dyżurny otrzymali już kod odpalenia rakiet. Jednostkę rozwiązano, oficerów i żołnierzy upchnięto, gdzie się dało.
Ale Sierioga zapamiętał kod na zawsze. Takie momenty wrzynają się w pamięć. Może ten kod już nie działał. A może był aktualny.
Sierioga wciąż jeszcze się trząsł.
Chciał tylko jednego: żeby te dranie zdechły. Żeby ich kraj zniknął. Spalić wszystkich, aż do siódmego pokolenia. Na proch i popiół… Na proch i popiół! Obrócić w popiół Saida, Dauda, pułkownika i całą ich bazę, obrócić w popiół samego Sieriogę, całe jego wypaczone życie. Lepiej zdechnąć, niż żyć jako pokraka.
Ekran ożył i Sierioga przejechał palcami po przyciskach. Tylko z grubsza wiedział, gdzie leży Dagestan. To nic, tu nie trzeba precyzji…
Jest przecież ręczne sterowanie. Na wypadek, gdyby przestał istnieć główny punkt dowodzenia w podmoskiewskim Odincowie. Na wypadek, gdyby przestała istnieć Moskwa. Gdyby nie miał kto dowodzić i oficer dyżurny sam musiał zdecydować, czy stanie się niszczycielem światów.
On zdecydował. Wybacz, mamo.
Włączył się system powiadomień, rozległ się sygnał. Dwa klucze – włożyć i obrócić jednocześnie… Rozbieżność nie powinna być większa niż półtorej sekundy… Teraz kod…
W żyłach huczała mu wrząca krew. Przed oczami, w purpurowej mgle, majaczył mu pysk Saida, jego ospałe, pozbawione życia oczy zasnute zasłoną odurzenia, bezczelny biały uśmiech… Zabiję cię, ścierwo… Sam zdechnę, ale ty też, i cała twoja rodzina, i miasto… Wszyscy.
– Co ty robisz?! – W głosie zza drzwi było już słychać strach. – Co ty wyprawiasz?!
Kod zadziałał.
To nie Windows. Żadnego generowania liczb losowych… Technologia z lat sześćdziesiątych. Prawie steampunk. I zapomnieli go nawet zmienić po tamtym alarmie, debile.
Teraz pozostało tylko nacisnąć ostatni przycisk. Sierioża położył palec na plastikowej wypukłości: była bardzo gładka, niemal delikatna, i zimna. Jak policzek jakiejś Nataszy Rostowej.
– Nie odważysz się! My potem do Petersburga… My wszystkich twoich… I mamę, i tatę, i babcię, i córkę… – wrzeszczał Said.
– Niczego nie zrobisz! – Sierioga przypadł do drzwi. – Tu są dwie rakiety! Dwie, Said! Jedna dla twojej wiochy, a druga dla nas obu!
– Otwórz drzwi, kurwaaa! – ryknął strasznym głosem Dagestańczyk. – Otwieraj!!!
I nagle zamilkł.
Po drugiej stronie drzwi zapanowała całkowita, martwa, niemożliwa cisza. Jakby rakieta już spadła.
Sierioga zaniepokoił się.
– Co to takiego? – Głos Saida był ledwo słyszalny i kompletnie osłupiały.
Nie zwracał się do Sieriogi. Mówił do Dauda. Albo do siebie. Albo do Boga.
– Widzisz to, Daud? – Głos tego człowieka z kamienia brzmiał, jakby właśnie zobaczył swoją mamę. Albo ducha.
– Widzę… – odparł tamten równie zduszonym tonem.
– Przecież to ten… no… Dziadek Mróz… Patrz, tuż przed wejściem…
Czy oni chcą go wywabić? A może haszysz zlał już dla nich wszystkie wymiary w jeden, połączył nasz świat ze światem równoległym? W segmencie, w którym utknęli Dagestańczycy, znajduje się pulpit ochrony. Są do niego doprowadzone wszystkie sygnały z perymetru, przedpotopowe monitory pokazują niewyraźny szary obraz z przedpotopowych kamer zewnętrznego monitoringu. Kamery są oczywiście nieme… Co one tam, do cholery, pokazują?! Sierioga przycisnął ucho do zimnego metalu.
– Jak on przeszedł przez bramę? – pytał tępo Daud.
– Co to w ogóle za licho? – wtórował mu Saud.
– Bierz go na muszkę, sukinkota!
Mają tam wielkokalibrowy karabin maszynowy… Zaraz wycelują w dziwaka, nacisną spust i natychmiast rozerwie go na strzępy. Wystarczy, że kula z takiej maszynki trafi w rękę, żeby oderwać ją od ciała.
– Słuchaj, bracie… – powiedział niepewnie Daud. – Może zaczekajmy? Przecież to… No… Dziadek Mróz…
– Jaki Dziadek Mróz, bracie?! To intruz na obiekcie!
– Skąd by tu się wziął intruz, bracie? To tajga! Bracie, do jednostki dziesięć kilometrów! Do miasta dwieście… Pole minowe! Alarm! A jest przecież Nowy Rok…
Sierioga odruchowo zerknął na zegarek. Była za kwadrans dwunasta. Poczuł straszną ochotę, żeby otworzyć drzwi i samemu spojrzeć na mętny ekranik… A nuż… A nuż naprawdę… Naprawdę?
– Daj mi to! – zawołał Said. – Mężczyzną jesteś czy masz mleko pod nosem? Jak ty nie potrafisz, to ja go stuknę!
Nie da się powiedzieć, co się stało z Sieriogą. To było tak, jakby to żelazne pomieszczenie rozpłynęło się przed nim, pękło na pół, jakby on sam stał się trzy razy mniejszy, a świat nagle urósł, i czas zamarł, i powietrze się skrystalizowało. Serce, które przed chwilą osłabło, znów zaczęło bić…
– Nie waż się, Said! – wyrwał mu się z gardła rozpaczliwy pisk. – Nie strzelaj!
I wbrew wszystkiemu otworzył drzwi.
W przedziale trudno było oddychać przez gęsty konopny dym. Dwaj potężni Dagestańczycy chwycili się nawzajem za gardła i zamarli tak, jakby Sierioga trafił nagle na finał mistrzostw świata w zapasach w stylu wolnym.
Na ekranie było dość wyraźnie widać chatkę z silikatowych bloczków, a tuż przed wejściem, dokładnie na celowniku karabinu maszynowego, stała rosła ludzka postać. Długi kożuch, obszyta białą wełną czapka, kij i worek na plecach. Nieznajomy pukał do drzwi. Potem obrócił się i spojrzał w kamerę… Nie dało się dojrzeć twarzy, widoczne były tylko krzaczaste białe brwi i długa śnieżnobiała broda.
– Pomóż mi z nim… – wyrzęził Daud do Kołosowa.
Sierioga, nie mogąc oderwać wzroku od ekranu, machinalnie podniósł leżącego na podłodze kałacha i z zamachu przyłożył kolbą w fałdzistą potylicę Saida. Said nieprzyjemnie charknął i sflaczał.
– Wybacz, bracie – westchnął Daud. – On nie miał racji. Za dużo pali. Całkiem stracił rozum. Powiem chłopakom… generalnie… żeby cię nie ruszali.
Sierioga skinął z roztargnieniem.
Piekły go oczy.
Na cyferblacie było pięć po pierwszej.
– Szczęśliwego Nowego Roku – szepnął bezgłośnie.
Dziadek Mróz potupał trochę, aż w końcu odszedł i zniknął w gęstwinie.
– Dobrze zrobiliśmy, prawda? – spytał Daud jakimś bezbronnym tonem. – Tylko nikomu nie mów. Dobra?
– Nie zdążyliśmy? Jasny gwint! – beknął smutno pułkownik, ściągając niżej wiszącą na gumce brodę z waty. – Dobra… My… Ten… Jak to tak? Nieważne, idziemy składać życzenia! Dałem słowo oficera!
ATV, zjechawszy jedną gąsienicą do rowu, sapał i dymił. Do bramy zabrakło im jakieś trzydzieści metrów. Pułkownik wpadł w śnieg, podciągnął walonki i zaczął brnąć w stronę wejścia. Suren wywoływał przez radio stanowisko dowodzenia, ale nikt nie odpowiadał.
Aleksander Pietrowicz dotarł do bramy, postukał nieposłusznymi palcami w zamek kodowy, ale niczego nie wskórał. Całkowicie wyczerpany pacnął tyłkiem na miękką zaspę i cicho załkał.
Przez metalową siatkę widział nieosiągalną chatkę, przykryte szronem świerki i jasną plamę światła przed wejściem… i korpulentną postać w ośnieżonym kożuchu, kaczym chodem oddalającą się w las, w nicość. Chyba dostrzegł nawet kij i worek na plecach.
Było, minęło.
– Op… penheimer… – czknął pułkownik.
Ułus – osada, obóz ludów turecko-mongolskich na Uralu i Syberii (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza lub redakcji).O AUTORZE
Dmitry Glukhovsky (ur. 1979) – rosyjski pisarz, dziennikarz i felietonista; pracował m.in. dla Euronews TV, Deutche Welle i Russia Today. Pisze na łamach „Harper’s Bazaar”, „l’Officiel” i „Playboya”. Laureat nagrody Europejskiego Towarzystwa Fantastyki Naukowej. Należy do młodego pokolenia rosyjskich literatów krytycznie oceniających politykę rosyjskich władz i wzywających do pełnej demokratyzacji ustroju swojego kraju.
Największy rozgłos przyniosła Glukhovsky’emu postapokaliptyczna powieść _Metro 2033_, którą zaczął pisać w wieku 18 lat. Jej fragmenty publikował w internecie, pozwalając czytelnikom do pewnego stopnia wpływać na fabułę. Tym pionierskim wówczas eksperymentem interaktywnym zyskał rzeszę oddanych fanów. Ukończone dzieło, opublikowane w Rosji w 2005 roku, stało się wielkim bestsellerem, osiągając kilkusettysięczny nakład. Prawa do powieści _Metro 2033_ zostały sprzedane do ponad 30 krajów; na podstawie jej fabuły i pomysłu powstały trzy gry komputerowe, planowana jest również hollywoodzka ekranizacja. Szacuje się, że liczba czytelników _Metra 2033_ na całym świecie wynosi około trzech milionów. W Polsce nakład tej powieści dawno już przekroczył sto tysięcy egzemplarzy.
Glukhovsky w 2009 roku wydał w Rosji kolejną postapokaliptyczną powieść, _Metro 2034_, a swój pomysł na fabułę i przedstawione realia rozwinął w międzynarodowy projekt o nazwie „Uniwersum Metro 2033”. Pod jego szyldem, stosując się do ustalonych przez Glukhovsky’ego reguł, piszą i publikują autorzy z całego świata (w Polsce w ramach „Uniwersum” swoje powieści stworzyli Paweł Majka, Robert J. Szmidt i Artur Chmielewski).
W roku 2015 Glukhovsky ukończył powieść _Metro 2035_, która stanowi kontynuację losów Artema, głównego bohatera _Metra 2033_, a zarazem zamyka cykl „Metro 2033/4/5”, tworząc wraz z poprzednimi tomami kompletną trylogię.
Powieści z cyklu „Metro 2033” Glukhovsky’ego oraz seria „Uniwersum Metro 2033”, a także zainicjowany przed kilku laty nowy spin-off „Uniwersum Metro 2035”, cieszą się w Polsce niesłabnącym zainteresowaniem i należą do najpoczytniejszych książek literatury postapokaliptycznej.
Glukhovsky to jednak nie tylko autor wspomnianego nurtu. W roku 2011 ukazała się w Polsce jego powieść _Czas zmierzchu_, która zdobyła międzynarodową nagrodę 2014 Utopiales European Award, a w roku 2014 wydano zbiór opowiadań zatytułowany _Witajcie w Rosji_, będący utrzymaną w konwencji science fiction satyrą na system polityczny ojczyzny Glukhovsky’ego.
W roku 2015 polski debiut miała kolejna powieść fantastycznonaukowa Glukhovsky’ego, dystopia _FUTU.RE_, w której autor przejmująco opisuje konsekwencje nieśmiertelności dla życia człowieka i rozwoju cywilizacji. Powieść ta przez długi czas po premierze gościła na pierwszych miejscach polskich list bestsellerów.
Wyjątkową – bo zrywającą z konwecją postapo i SF – książką Glukhovsky’ego jest _Tekst_. To jego pierwsza powieść realistyczna, która sytuuje się na styku kryminału, thrillera, noir i dramatu i opowiada o zagrożeniach, jakie niesie za sobą „tworzenie kopii zapasowej naszej duszy” w smartfonie. Przez wielu uważana za dzieło wybitne, często określana mianem współczesnej _Zbrodni i kary_.
Glukhovsky powrócił do tematyki postapokaliptycznej w swoich dwóch klimatycznych powieściach _Outpost_ i _Outpost 2_, które stanowią brutalne rozliczenie pisarza z autorytaryzmami.